Uczestniczyłem w tym tygodniu w nagraniu programu dla TVP Kultura – pozdrawiam całą ekipę Tanich Drani! – poświęconemu wolności słowa i cenzurze na platformach cyfrowych. Wiecie: Rosja, dezinfo, trolle, Elon Musk i wielkie monopole, które kreują naszą debatą publiczną. Wśród pytań w naszej rozmowie pojawiło się i to: czy internetem rządzi liberalno-lewicowa dyktatura, a media społecznościowe cierpią na lewicowo-liberalne skrzywienie? Cóż…publicystyczne dyskusje mają to do siebie, że nie zawsze starcza czasu na odpowiednio wyczerpującą odpowiedź, na jaką zasługują widzowie programu. Odpowiedziałem najlepiej, jak umiem i na ile pozwalały ramy bezlitośnie zmierzającego do końca nagrania – nie jestem jednak z tej odpowiedzi w stu procentach zadowolony. Pomyślałem więc, że to kwestia którą warto rozstrzygnąć – raz na zawsze! – i tutaj.
A zatem: czy internetem rządzi lewicowy spisek? Krótka odpowiedź brzmi: nie. Nieco dłuższa: to skomplikowane. Podejrzenie o lewicowo-liberalną cenzurę w sieci jest jedną z tych spraw, gdy dwie pozornie sprzeczne rzeczy mogą być prawdziwe naraz. Nie ma żadnego lewicowego spisku, który rządzi internetem. Ale… obawy i pretensje konserwatystów, prawicy i różnych wrogów medialno- politycznego mainstreamu nie są zupełnie pozbawione podstaw.
Zaczniemy od punktu pierwszego. Algorytmy wielkich platform cyfrowych bezsprzecznie sprzyjają prawicy. Facebook, YouTube czy Twitter premiują oburzenie, złość i strach – mechanika tych platform podwójnie nagradza treści, które generują większe zainteresowanie. Nieważne, jakie to treści – ważne, że budzą emocje i gwarantują, że użytkownicy spędzą dzięki nim na platformie więcej czasu. Jedni na tym wygrywają, inni przegrywają. I to prawica poradziła sobie w ciągu minionej dekady, od kiedy media społecznościowe zaczęły dyktować warunku debaty, lepiej. Napisałem o tym całą książkę. Można się spierać dziś, dlaczego – ale to z perspektywy już kilkunastu lat spór coraz bardziej teoretyczny1.
Mamy dane i opracowania, które pokazują, że treści prawicowych partii, mediów i infuencerów rozchodzą się dzięki algorytmom platform cyfrowych szybciej niż ich konkurencji z lewicy lub politycznego centrum. Rok temu Twitter opublikował wyniki badania przeprowadzonego na ich własnych danych przez zespół współpracujących z platformą naukowców. Według ustaleń badaczy w większości przebadanych krajów treści związane z partiami prawicy i centroprawicy były wzmacniane przez algorytm Twittera bardziej niż ich konkurencji. W innym świeżym artykule naukowym badacze z USA i Włoch przyjrzeli się szerowaniu newsów z prawicowych i lewicowych profili. Co ciekawe, badali okres głośnych protestów #BlackLivesMatter w USA – chcieli sprawdzić, czy w trakcie antypolicyjnych demonstracji, które mobilizują przede wszystkim lewą stronę społeczeństwa, większą popularnością i zasięgiem będą cieszyć się treści z lewicowych czy prawicowych kont. „Wyniki wskazują, że domeny o prawicowym przechyle radzą sobie lepiej pod względem widoczności i zaangażowania (postów i użytkowników) niż domeny o lewicowym przechyle. Prawica, innymi słowy, ma przewagę w tworzonej przez media społecznościowe ekonomii uwagi” – pisali we wnioskach do artykułu badacze.
Możemy się odwołać też nie tylko do badań porównawczych (z czasami zawiłą dla zwykłego człowieka metodologią i opartych na złożonych modelach) – i spojrzeć po prostu na to, kto bije rekordy popularności. Pod koniec roku 2021 – zanim zaczęły się ich problemy z usuwaniem kont – Konfederacja była najpopularniejszą siłą na polskim Facebooku i partią, która w czasie pandemii zyskała w internecie najwięcej. W październiku 2021 trzynaście na piętnaście najpopularniejszych wpisów w kategorii polityka należało do kont związanych z Konfederacją lub Ruchem Narodowym! We wrześniu było to 14/15 – miesiąc w miesiąc Konfederacja tworzyła nawet 90% najpopularniejszych postów politycznych na tej liście. Sam Sławomir Mentzen, choć nigdy nie dostał się do Sejmu i w swoim rodzinnym Toruniu zdobył zaledwie 16 tyś. głosów, jest na platformach cyfrowych jednym z najpopularniejszych polityków w kraju i swoimi zasięgami przebija dysponujące wielomilionowymi subwencjami partie. Nie mamy podobnych wyliczeń dotyczących polskiego YouTube’a – ale widząc olbrzymią popularność kanałów prawicowych blogerów, geopolitycznej bańki i wszelkich odmian korwinizmu, można domniemywać, że i na YouTube lewica jest z tyłu, jeśli chodzi o zasięgi.
Te dysproporcje były oczywiście jeszcze wyrazistsze w USA czasów Trumpa. Według danych CrowdTangle, czyli należącego do Facebooka narzędzia i zespołu analitycznego, przez cały rok 2020, aż do listopadowych wyborów, Trump miał ponad 600 milionów interakcji (polubień, udostępnień i komentarzy) – dwudziestokrotnie więcej niż jakikolwiek urzędujący polityk2. Najpopularniejszy w tym rankingu polityk lewicy, czyli Bernie Sanders, miał 33 miliony, a najpopularniejszy po Trupmpie republikanin, Ted Cruz, 14 milionów. Jeśli wziąć pod uwagę ostatni, kluczowy okres kampanii – wrzesień i październik – przewaga Trumpa w ilości interakcji nad Bidenem była ponad sześciokrotna. Jesienią sami analitycy Crowd Tangle zaczęli mieć kłopoty – ich wyliczenia pokazywały taką przewagę prawicy, że niepokoiło to już Facebooka, dla którego oznaczało to potencjalne oskarżenia o wspieranie przez platformę radykalizmu i dezinformacji. Gdyby do władzy doszli demokraci, ujawnienie roli, jaką Facebook (znów) odegrał w zwycięstwie wyborczym Trumpa, zwiastowałoby kłopoty.
Nie byłoby to dla nikogo znającego temat zaskoczniem. Już w 2016 media informowały o tym, że Facebook musi manipulować zawartością zakładki polecanych treści „Trending topics”, bo popularność prawicowych wiadomości jest tak duża, że rodzi podejrzenia o stronniczość. Jak opisywały w swojej książce o Facebooku reporterki „New York Timesa” Cecilia Kang i Sheera Frankel, to z kolei doprowadziło do serii spotkań między kierownictwem firmy, a prawicowymi osobowościami medialnymi – Glennem Beckiem, Tuckerem Carlsonem i innymi. Firma chciała ich uspokoić, że podejrzenia o cenzurowanie prawicy są bezpodstawne, a kierownictwo dołoży wszelkich starań, by w przyszłości Facebook pozostał neutralny światopoglądowo. Ostatecznie zespół redagujący zakładkę „Trending Topics” wyrzucono z pracy, a funkcję po jakimś czasie wygaszono. Facebook jeszcze w 2018 roku bronił kłamstwa oświęcimskiego i Alexa Jonesa, kontrowersyjnego prezentera i popularyzatora teorii spiskowych – co Kang i Frankel przedstawiają w swojej książce jako inny element wysiłków, by uspokoić lęki prawicy o ewentualną cenzurę.
Jak pokazują też w książce dziennikarki, w kolejnych latach podobnych prób uspokojenia i wyjścia na przeciw oczekiwaniom prawicy – szczególnie za czasów prezydentury Trumpa – było więcej. Organizatorem spotkań między szefostwem Facebooka i Trumpem był kontrowersyjny inwestor Peter Thiel, który był mentorem Zuckerberga (i członkiem rady nadzorczej Facebooka), a dziś zajmuje się m.in sponsorowaniem niektórych z bardziej radykalnych kandydatów republikanów do Senatu. Facebook zatrudnił też byłego członka administracji George'a W. Busha, a potem awansował go swojego czołowego lobbystę, aby naprawić relacje z prawicą w Białym Domu i Kongresie (pisałem o tym obszernie rok temu).
Wszystko to razem nie składa się na opowieść o lewicowo-liberalnym spisku, który zmierza do tego, aby wykluczyć prawicę z platform cyfrowych, prawda?
Naturalnie więc pojawi się pytanie: skąd zatem te pretensje i ile w nich prawdy. Jedna odpowiedź jest taka, że współczesna prawica jest dużo mocniej wyczulona na kwestie ewentualnej cenzury przez główny nurt medialny i „polityczną poprawność” – to jeden z założycielskich mitów wielu prawicowych ruchów i ugrupowań, nie tylko w USA, ale na całym świecie. W Polsce prześladowcą miał być niegdyś „salon” i „Michnikowszczyzna”, w USA „mainstream” i jak się coraz częściej mówi „kompleks medialno-militarno-technologiczny”. Albo wprost – czym groził Trump – „głębokie państwo”, czyli deep state3. Walka z tak pojmowaną cenzurą jest w prawicowym imaginarium ważna i dlatego też prawica głośniej ostrzega (oraz obiecuje walczyć) z cenzurą w sieci.
Lewica i liberałowie nie tylko zaś kompletnie odpuścili temat nadużyć władzy przez wielkie platformy cyfrowe, ale też częściej w ogóle uważają, że problem ewentualnego zamykania ludziom ust jest sztucznie nadmuchanym balonem. Potwierdzają to również badania na temat obaw o wolność słowa czy tak zwaną Cancel Culture – czyli wezwania do ostracyzmu, bojkotu lub zwolnienia z pracy ludzi podejrzanych o prawdziwe lub wyobrażone akty językowej przemocy. Według Pew Research Center większość sympatyków partii demokratycznej, uważa że w całej tej „kulturze unieważnienia” chodzi przede wszystkim o pociąganie ludzi do odpowiedzialności za słowa. Z tym zdaniem nie zgadza się z kolei większość republikanów, którzy dużo częściej wskazują w badaniach, że ich zdaniem chodzi o „ograniczanie wolności wypowiedzi i przepisywanie historii” lub „podejmowane w złej wierze działania, które mają upokorzyć innych”.
Inne badania pokazują jednak, że Cancel Culture nie jest do końca zmyślonym zjawiskiem. W badaniu zleconym przez „New York Timesa” 84 proc. ankietowanych stwierdziło, że w kraju jest problem z wolnością słowa – ludzie boją się mówić to, co myślą, ze strachu przed ostracyzmem i publicznym potępieniem. Ponad połowa badanych zadeklarowała, że z obawy przed cudzą oceną trzymało w jakiejś sprawie język za zębami przynajmniej raz w ciągu minionego roku. Tylko jeden na 20 Amerykanów uważa, że „ nie ma żadnego problemu” z tym, iż ludzie boją się mówić to, co myślą. Różnica polega na tym, że prawica głośno krzyczy o tym zjawisku, a część lewicy i liberałów w ogóle neguje jego istnienie.
To nakłada się na zmianę pokoleniową – również w Polsce. Przeprowadzone na zlecenie Fundacji Eberta badanie młodych Polaków „Pęknięte pokolenie rewolucjonistów” pokazuje, że w więkoszości nie uważają oni ani cenzury, ani inwigilacji w internecie za zagrożenie. Panad 60% ankietowanych Polaków z grupy młodych wyborców uważa, że „nie boi się inwigilacji w internecie, bo nie ma nic do ukrycia”, a „Facebook może kasować treści niezgodne z regulaminem, bo to prywatny portal”. Najmłodsze, bardziej lewicujące pokolenie częściej utożsamia działania cenzorskie platform cyfrowych z działaniem w interesie publicznym – i jest przekonane, że to prawica jest (słusznie) wykluczana, a im podobny los nie grozi, ponieważ oni nie podzielają krzywdzących albo antynaukowych poglądów. W Polsce (to dowód, niestety, anegdotyczny) nie brakuje wśród młodych wyborców lewicy głosów, które mówią, że wolność słowa i dążenie do obiektywizmu medialnego to prawicowe „chochoły” – bo wolność słowa służy wyłącznie do obrażania innych i sprzyja mowie nienawiści4.
Efektem odpuszczenia tego tematu przez jedną stronę sporu politycznego jest to, że schylą się po niego inni. Paradoksalnie, 10 lat temu w czasach Wikileaks, Edwarda Snowdena i ujawnienia olbrzymiego kompleksu inwigilacji, to dziennikarze i media liberalni i lewicowi byli po stronie radykalnej przejrzystości i wolności słowa – dziś już tak nie jest. Za to prawica, która wtedy chciała autorów wycieków powiesić, dziś walczy o niczym nieskrępowaną wolność w internecie.
Obiecałem jednak, że pokażę, dlaczego choć część obaw o „liberalno-lewicową dyktaturę” nie jest bezpodstawna. Otóż dlatego, że ramy politycznej poprawności wielkich platform wyznacza rzeczywiście w coraz większym stopniu dziwne połączenie „słusznego kapitalizmu” – czyli korporacji ubranych w tiszerty ze sloganami o obronie praw człowieka – z kompleksem militarno-przemysłowym i różnymi agencjami bezpieczeństwa. Ci zaś przekonują nas, że przeczesują internet wyłącznie w celu tępienia rosyjskich trolli i siewców szkodliwej dezinformacji. A nie na przykład, żeby ugniatać ten sam co zawsze konsensus.
Fakt, że coraz więcej firm cyfrowych zatrudnia do moderowania treści byłych agentów CIA i urzędników NATO kiedyś wzbudziłby więcej kontrowersji i sprzeciwu – dziś zbuntowały się przeciwko temy wyłącznie media radykalnej lewicy i prawicy, zresztą niektóre z nich szybko okrzyknięte „prorosyjskimi” i… ocenzurowane. W Polsce „Gazeta Wyborcza” wydrukowała wywiad z pracownikiem PayPala, który w tryumfalnych słowach głosił, że jego firma będzie cenzurować – firma od płatności! – „faszystów” i nie wzbudziło to niczyjego szoku. Dziś PayPal blokuje konta i mrozi środki płatnicze coraz większej liczbie osób, bez wyroku i często bez uzasadnienia innego niż „złamanie regulaminu” i również mało kto się temu dziwi – przecież z pewności dotyka to faszystów. (Definicja „faszysty”, jak pokazała nam sama „Gazeta Wyborcza” dzięki przykładowi Romana Giertycha, jest idealnie płynna.)
Prawica zatem nie kłamie, gdy mówi że wielkie korporacje przebierają się w tęczowe barwy i opowiadają o prawach kobiet, gdy chcą ukryć że robią biznesy w Rosji albo Arabii Saudyjskiej – gdzie nie ma ani praw kobiet, a homoseksualność karana jest śmiercią. Cenzura tych korporacji jest jednak podyktowana ich biznesowym interesem, który z kolei posługuje się na codzień liberalno-lewicową fasadą. To znaczy: dziś cenzura obejmuje homofobów i antysemitów nie dlatego, że firmy te traktują homofobię jako poważne zagrożenie (inaczej nie robiłyby biznesów w Arabii Saudyjskiej czy Rosji), ale dlatego że homofobia czy antysemityzm są aktualnie niedobre dla reklamodawców. Co więcej, pozorowana walka z homofobią jest też tańsza niż płacenie podatków.
Faktem też jest, że dziś łatwiej wylecieć z internetu za prawicowy fejk-nius niż za liberalny lub lewicowy. Wiele z platform fact-checkingowych w ogóle nie traktuje fałszywek opowiadanych przez lewicowych czy liberalnych uczestników debaty publicznej z równą surowością, co przez konserwatystów, alt-prawicę czy trumpistów. Nie chcę być gołosłowny, więc podam pierwszy z brzegu przykład. Fake news o tym, że Iran skazał 15 tyś. osób na karę śmierci w związku z protestami obiegł całego polskiego Twittera, instagrama i prasę – publikowały go Rzeczpospolita, Noizz, Onet i niezliczona ilość influencerek. Gdy szybko okazało się, że wiadomość ta jest najprawdopowodobniej produktem saudyjskiej propagandy (Saudowie, którzy sami dopuszczają w swoim kraju masowe egzekucje, mają interes w tym, żeby świat oburzał się stanem praw człowieka w Iranie – kraju ich lokalnych szyickich rywali) – nikt w Polsce jej nie sprostował. Byłem jednym z pierwszych dziennikarzy, którzy w języku polskim dementowali tego fajka. Czy powinniśmy zatem ogłosić, że Rzeczpospolita, Noizz i Onet są fejkowymi mediami i domagać się od Facebooka lub Twittera jakieś kary? You tell me.
Nie inaczej było z doniesieniem o tym, jakoby lewicowa członkini Izby Reprezentantów w USA, Alexandria Ocasio-Cortez była „prorosyjska” i sprzeciwiała się sankcjom na Rosję – to inny z fake newsów, jakie dementowałem w tym roku. Tę fałszywkę stworzyli polscy posłowie: Agnieszka Dziemianowicz-Bąk i Franek Sterczewski – a według mojej wiedzy do dziś żaden z portali fact-checkingowych nie zwrócił im na to uwagi. Dlaczego o tym mówię? Bo gdyby to Trump, Bosak albo Korwin opowiadali bzdury o lewicowej posłance, natychmiast ich fantazje zostałyby skonfrontowane z rzeczywistością. Gdy lewica sama tworzy fejk niusy na swój własny temat – rzucając oszczerstwa na w tym przypadku kompletnie niewinną zarzucanych jej prorosyjskich sympatii Ocasio-Cortez – nie ma problemu. Gdy więc prawica mówi, że cały system fact-checkingu, jaki stworzyli sobie liberałowie z mainstreamu – cóż… nie mówi do końca nieprawdy.
Prawda zaś jest taka, że prywatna cenzura i dominacja niewybieralnych szefów wielkich platform cyfrowych jest zagrożeniem dla wszystkich. Dziś, gdy Elon Musk jest szefem Twittera i właśnie rozdaje bany według własnego uznania – po raz pierwszy wiele osób z lewicowej i liberalnej strony zaczyna widzieć zagrożenie. „Jak to? To media społecznościowe nie banują wyłącznie prawaków? To w takim razie cenzura mi się nie podoba” [tu wstaw mema z obrażonym pingwinem].
A ostrzegali(śmy).
Hipotez jest wiele. Zdaniem psychologa społecznego Jonathana Haidta, który poświęcił temu zjawisku bestsellerową książkę „Prawy umysł”, naszymi politycznymi wyborami rządzą emocje i odruchy, nawet jeśli wydaje się nam inaczej. W tej emocjonalnej polityce ostatnich lat lewica i liberałowie – świeccy, wielkomiejscy, racjonalni – przegrywają i będą przegrywać. Prawa strona odwołuje się do wielu koncepcji dobra i moralności, również nieracjonalnych – do tradycji, honoru, porządku, religii. Świecka lewica i liberałowie zaś, nawet gdy sięgają po emocje, są skrępowani swoim racjonalnym i indywidualistycznym rozumieniem świata. Prawica w grze ludzkimi emocjami ma większy repertuar. To zaś w połączeniu z podkręcającymi emocjonalność przekazu algorytmami platform cyfrowych bardzo jej służy.
Niestety, oczywistą wadą akurat tego zestawienia jest to, że nie ma w nim Bidena – jako że nie sprawował w 2020 roku urzędu, nie brano go pod uwagę.
Część lęków o cenzurę jest z pewnością przesadzona, ale spadające rankingi zaufania do mediów i doświadczenie milionów ludzi potwierdza intuicje wrogów głównego nurtu – medialny mainstream, który rości sobie prawa do obiektywności, też bywa głęboko zakłamany i stronniczy. Szczególnie ostatnie lata pokazały, że media głównego nurtu nie mają też problemu z publikowaniem oszczerstw, fake newsów czy teorii spiskowych, o ile szkodzą one przeciwnikom – w czym upodobniły się kompletnie do znienawidzonych i wyszydzanych mediów tożsamościowych prawicy.
Niedawne badania pluralizmu i postaw dziennikarzy przeprowadzone przez Pew Research Center przynoszą uderzający wniosek: właśnie wśród dziennikarzy przekonanie, że obowiązkiem mediów jest uczciwie i po równo przedstawiać różne strony sporów i problemów, jest rzadsze niż w całym społeczeństwie. Trzy czwarte badanych w USA mówi, że ich zdaniem media „powinny dążyć do równego przedstawienia wszystkich stron sporu”. Wśród dziennikarzy przekonanie to podziela połowa respondentów, a najrzadziej z takim rozumieniem wizji dziennikarstwa zgadzają się osoby związane z tytułami lewicowymi, najmłodsze i pracujące online.
Gdy podzieliłem się wynikami tego badania na Twitterze, odpowiedzią były liczne głosy krytyki. Albo odwrotnie – liczne głosy równie mocno przekonane, że zadaniem dziennikarstwa NIE JEST (podkreślenie moje) przedstawianie spraw jak najszerzej, z różnych pespektyw i z dopuszczeniem każdej strony sporu. Właściwie wszystkie te krytyczne wypowiedzi pochodziły z kont sympatyków i sympatyczek lewicy, nierzadko bardzo młodych – co potwierdzało zarówno intuicję, jak i demograficzną prawidłowość pokazaną przez badania Pew Research Center.
Szanuję za podejście "to skomplikowane". Świat jest złożony i wyjaśnianie go wymaga zniuansowanych odpowiedzi.
Robię binging Twoich tekstów i, podobnie jak komentujący przede mną, jestem wdzięczna za tę niewygodne miejsce z którego piszesz. Mega odświeżające jest czytanie niepopulistycznych rzeczy. Dzięki!