Jak „słuszny kapitalizm” walczy o rząd dusz?
Wielkie korporacje deklarują, że bronią demokracji, praw człowieka i czynią dobro, szukając poklasku i akceptacji. Udaje im się.
Artykuł jest rozszerzoną i zaktualizowaną wersją tekstu, który ukazał się oryginalnie w tygodniku „Przegląd” nr 18/2021 – do kupienia na stronach sklep.tygodnikprzeglad.pl. Miłej lektury!
Co by było, gdyby ktoś jeszcze kilka lat temu powiedział wam, że w głównym nurcie debaty głos na temat tego, co jest moralne, politycznie właściwe i postępowe będą zabierały Coca-Cola, Uber, Nike czy Apple? I co więcej – że najgłośniej o polityczne zaangażowanie korporacji i ich pomoc wołać będzie lewica i postępowa część opinii publicznej? I że firmy, które przez lata i dekady oskarżano o pół tuzina oburzających nadużyć – od niszczenia środowiska, przez poparcie dla zamachów stanu i rządów autokratów, po dyskryminację i jej tuszowanie w miejscu pracy – będą grały rolę sojuszników prześladowanych mniejszości, przy pełnej aprobacie mediów?
W odpowiedzi z pewnością usłyszałby szyderczy śmiech. A jednak jesteśmy dokładnie w tym miejscu. Dziś woke capitalism – tak zwany „słuszny” kapitalizm – bez żenady sięga po język ruchów społecznych, zabiera głos w sprawach politycznych i nie ukrywa swoich ambicji wpływania na rzeczywistość.
„Jesteśmy po stronie obywateli, wolności, demokracji i praw uciskanych mniejszości – chcemy z wami zmieniać świat” – mówią dziś giganci z najróżniejszych branż, których nikt wcześniej nie podejrzewał o zainteresowanie sprawiedliwością społeczną czy lewicowym językiem. A że na alarm krzyczą teraz przerażeni tym skrętem konserwatyści czy republikanie – którzy przez dziesięciolecia ignorowali i tuszowali nawet największe nadużycia po stronie korporacji – to po drugiej stronie ich argumenty napotyka głucha cisza lub kpina.
A znacząca część lewicy i postępowego świata staje odruchowo po stronie wielkiego biznesu. Paradoks? Pewnie tak. Hipokryzja? Z pewnością, i to z każdej strony. Ale obserwujemy właśnie narodziny nowego trendu, który zostanie z nami na dłużej. Wcześniej „słuszny kapitalizm” rozgaszczał się na salonach długo, ale ostrożnie. Dziś już nie kryje swoich ambicji i wielkich możliwości.
Gdy korporacje mówią Martinem Lutherem Kingiem…
Gdy w marcu w amerykańskim stanie Georgia głosami prawicy zmieniono ordynację wyborczą, a spod drzwi gubernatora policja wyprowadziła w kajdankach protestującą członkinię stanowej izby reprezentantów, oburzenie i złość rozniosły się szeroko. Fakt, że republikanie przegrali w tym stanie wybory federalne, a następnie od razu zabrali się do majstrowania przy ordynacji, to jedno. Nie pierwszy raz przegrani w wyborach próbują przechylić prawo na swoją korzyść i zabezpieczyć się przed kolejną porażką. Gorzej, że Ameryka ma naprawdę długą tradycję ograniczania praw wyborczych, segregacji i utrudniania głosowania mniejszościom i biednym. To właśnie symboliczny wymiar tego prawa – bardziej nawet niż treść nowelizacji – doprowadził do wybuchu. Sprzeciw wyraziły nie tylko kościoły i organizacje społeczne, media i aktywiści broniący prawa do głosowania, liderzy i liderki lokalnych społeczności czy celebryci. Za wirtualną mównicą, z której piętnowano republikańskich polityków, stanął także nowy bohater: amerykański biznes.
Coca-Cola, UPS i linie lotnicze Delta znalazły się wśród największych firm wywodzących się ze stanu Georgia, które wyraziły swój sprzeciw wobec zmian w prawie. Liga bejzbolowa MLB wycofała ze stanu swój mecz gwiazd i przeniosła go do dużo bardziej lewicowo-liberalnego Kolorado. Głos zabrały marki z wielu sektorów rynku i różnych krańców Ameryki – od giganta farmaceutyki Merck, przez ubezpieczycieli i banki w postaci konglomeratu Citigroup, po drużyny sportowe i Facebooka. Reakcje firm wahały się od oświadczeń w mediach społecznościowych po groźby wycofania się ze stanu w ogóle. Po ten ostatni środek sięgnął aktor Will Smith i firma Apple, którzy kręcili w Georgii film o roboczym tytule „Emancypacja”, poświęcony niewolnictwu. Koalicja prezesów i prezesek firm BlackEconomicAlliance wykupiła w „New York Timesie” całostronicową reklamę o tytule „Korporacyjna Ameryko, nadeszły czasy palących konieczności”. Jej hasło nawiązywało do wezwania do działania, jakie kilkadziesiąt lat wcześniej w podobnym kontekście wygłosił dr Martin Luther King. Kolejna reklama mówiła zaś wprost: firmy bronią amerykańskiej demokracji.
Obserwując to wszystko, aktywistka, wpływowa postać partii demokratycznej i niedoszła lewicowa gubernator stanu Georgia, Stacey Abrams, pozostała krytyczna. „Firmy nie istnieją w próżni. Będziemy potrzebować ogólnokrajowej odpowiedzi ze strony korporacji, by powstrzymać powtórkę z Georgii w innych stanach”. Jeszcze wyraźniej sformułowała swoje oczekiwania Alkima Williams z grupy walczącej o prawo do głosu All Voting is Local. „Wzywajcie do unieważnienia tej ustawy. Wzywajcie do obalenia tych poprawek. Publicznie. Gdy korporacje odezwą się niezwykle głośno, trudno będzie to zignorować”, mówiła.
Co w tym naprawdę zaskakujące, to nawet nie same wezwania. Ale to, jak niewiele osób zauważyło, że dziś – po latach słusznego oburzenia na nadmierny wpływ wielkiego biznesu – to lewica domaga się, by korporacje dyktowały politykom, co robić.
Gra pozorów
Globalne firmy przesuwały się w stronę języka sprawiedliwości społecznej i poparcia praw mniejszości od lat. W miarę jak rosła akceptacja dla widoczności osób LGBT+ czy niezgoda na dyskryminację kobiet więcej firm ogłaszało różne (najczęściej niezobowiązujące) strategie i postanowienia, chętnie biorąc udział w akcjach symbolicznego poparcia inicjatyw takich jak Miesiąc Historii Kobiet czy Parady Równości. Liczne firmy włączały hasła równości płacowej albo akceptacji mniejszości do swojego employer brandingu – czyli reklamowania samych siebie jako dobrych pracodawców – ale późniejsze dziennikarskie śledztwa albo kampanie aktywistyczne ujawniały, że przywiązanie do równości często pozostaje sloganem. Niedawno serwis Popular Information ujawnił choćby, że firmy posługujące się wizerunkiem tęczowej flagi i zapewniające o swoim wsparciu dla osób LGBT+, jednocześnie wspierają polityków, którzy wprowadzają ustawy wymierzone w prawa i dostęp do opieki zdrowotnej dla osób transpłciowych. A to i tak tylko jeden z dziesiątków podobnych przypadków, które Popular Information opisuje tydzień w tydzień.
Cynicy zauważyli szybko, że globalne marki tym chętniej posługują się postępowym językiem, im mniej to je kosztuje. Jedna z firm developerskich z branży gier wideo obchodziła miesiąc wsparcia dla osób nieheteroseksualnych we wszystkich swoich oddziałach w obu Amerykach, Australii i Europie, ale już nie w krajach arabskich. Na podobnej zasadzie wielkie międzynarodowe korporacje w Polsce wspierają Paradę Równości w Warszawie, ale niekoniecznie już podobne działania w bardziej konserwatywnych miastach, gdzie też mają swoje oddziały. Globalne korporacje i w naszym kraju coraz chętniej zresztą wchodzą we współpracę z lewicowymi i progresywnymi środowiskami – pod tekstem o kobietach na rynku pracy w „Krytyce Politycznej” widnieje informacja o współpracy z Coca-Colą. Mecenasem cyklu Jak naprawić internet w magazynie „Pismo” był Facebook.
„Żelazne prawo słusznego kapitalizmu” – pisała w świetnym tekście na łamach magazynu „The Atlantic” Helen Lewis – „każe markom ciągnąć w stronę tanich, acz głośnych gestów, które zastąpić mają prawdziwą reformę, a jednocześnie zapewnić im [firmom] dalsze trwanie”. Lewis pisała swoje słowa, gdy tendencja do publicystycznego zaangażowania korporacji sięgała niespotykanych wcześniej szczytów. Prezydentem był Donald Trump, a w Stanach Zjednoczonych trwały protesty przeciwko brutalności policji i systemowemu rasizmowi spod znaku #BlackLivesMatter. Nie było prostszego sposobu, by pokazać swoją słuszność i zaangażowanie po stronie obywateli, niż zdystansować się od prezydenta i opublikować jakieś stanowisko poparcia dla demonstracji. Był to najbardziej widoczny znak trendu, który narastał od lat – „innowacyjny” i „postępowy” biznes wraz ze swoimi prezesami z Doliny Krzemowej i wielkich miast przenosił swoje poparcie na demokratów. Stare branże w rodzaju energetyki, przemysłu chemicznego czy zbrojeniówki stały po stronie prawicy.
A według badań Kantara z połowy 2020 roku 54% badanych Amerykanów chciało, aby firmy zabierały głos w istotnych sprawach społecznych. To i tak oszczędny szacunek. Ten odsetek w innych sondażach bywał i o 30 punktów procentowych wyższy. Szczególnym polem bitwy na deklaracje i oświadczenia stały się media społecznościowe, bo badania podpowiadały też, że im młodszych i bardziej różnorodnych klientów ma firma, tym bardziej ci chcą od niej działań i deklaracji politycznego zaangażowania. Kilka lat temu sympatycy demokratów grozili bojkotem firmom, których prezesów „przyłapano” na wspieraniu Trumpa – teraz jednak na odwrót, sympatycy demokratów i część lewicy domaga się jeszcze jaśniejszych i otwartych politycznych deklaracji.
„To, jak korporacyjna Ameryka zaczęła stawać na głowie, by pokazać swoje poparcie dla tego ruchu, nie oznacza, że korporacyjna Ameryka popiera jego postulaty. Oznacza, że się ich boi” – przekonywała publicystka “New York Timesa” Michelle Goldberg – „Najszybszym więc sposobem, aby nie podpaść i załagodzić te oczekiwania, jest wykonać szereg symbolicznych gestów. To establishmentowy lęk przed możliwością rewolucji umożliwia liberalne reformy. Choć jeśli ktoś naprawdę rewolucji się boi, powinien zająć się powodami, dla których ludzie wychodzą na ulice”.
Krytyczki w rodzaju Lewis czy Goldberg nie miały złudzeń, że wiele „równościowych” czy „prodemokratycznych” działań korporacji to gra pozorów. Ale w ciągu zaledwie kilku kolejnych miesięcy cała ta gra weszła na jeszcze wyższy poziom.
„Zróbcie coś!” Krzyczą politycy.
2020 rok zmienił dotychczasowy status quo. Wcześniej firmy posługiwały się postępowym językiem i symboliką w ramach płytkiego korporacyjnego CSR – czyli tak zwanej „społecznej odpowiedzialności biznesu”. Opinia publiczna spodziewała się po firmach poparcia niekontrowersyjnych postulatów – ochrony ginących gatunków czy walki z niedożywieniem dzieci – a te wliczały sobie je w koszta PR-u. Do niedawna za szczyt „polityczności” działań firm uchodziło wspieranie dziewczyn i kobiet w naukach ścisłych, akcje pomocy dla uchodźców albo kampanie na rzecz edukacji seksualnej. Masowe protesty w 2020 roku – czy to BlackLivesMatter czy Strajk Kobiet w Polsce – postawiły przed firmami chcącymi uchodzić za zaangażowane społecznie większe wyzwanie. Marki, które je podjęły, weszły mocniej w logikę politycznego sporu niż kiedykolwiek.
Coraz powszechniejsze było oczekiwanie, że korporacje nie tylko będą mówić, ale i robić rzeczy dla grup w imieniu których się wypowiadają. To pierwsze oczywiście zawsze jest łatwiejsze niż drugie. A przy tym te same firmy, które popierały demokrację i prawa mniejszości w państwach Zachodu, drugą ręką robiły wszystko, by poza granicami swojego kraju nie podpaść niedemokratycznym reżimom, gdzie też miały swoje fabryki czy szwalnie i setki milionów klientów. Jeszcze raz Helen Lewis:
„Ludzie u steru instytucji kochają efektowne postępowe gesty – surowe czarno-białe grafiki potępiające rasizm, powołanie pierwszej kobiety do rady nadzorczej i wyrzucenie pracownika niskiego szczebla, na którego spadł gniew internetu – bo pozwalają im utrzymać władzę. Ci na górze – najczęściej biali, bogaci, zamożni i dobrze wykształceni – nie muszą sami poświęcić niczego”.
Ale firmy ku zaangażowaniu pchały kolejne wydarzenia – pandemia i konieczność walki z dezinformacją, a w jeszcze większym stopniu amerykańska kampania wyborcza. Domino, które doprowadziło do tego, że dziś lewicowi aktywiści domagają się pomocy od Coca-Coli, ruszyło wtedy. Gdy jasne już było, że Joe Biden wygrał wybory, wielkie korporacje technologiczne wyrzuciły ze swoich platform Donalda Trumpa i zaczęły hurtowo usuwać konta i strony podejrzane o skrajnie prawicowe sympatie. „Cyfrowy impeachment” był i do dziś pozostaje najbardziej jawną interwencją polityczną epoki „słusznego kapitalizmu”.
Gdy firmy Apple i Amazon faktycznie usunęły ze swoich sklepów i serwerów aplikację Parler – którą uznano za zbyt przychylną dla prawicowych radykałów – gwiazda lewicowej polityki, kongresmenka Alexandria Ocasio-Cortez pochwaliła giganta z Doliny Krzemowej. „Dobrze widzieć ten ruch ze strony Apple” – pisała na Twitterze – „Google, a co wy zrobicie z aplikacjami na waszych platformach, których używa się do wzniecania przemocy?”.
Problem w tym, że później okazało się, że to nie Parler, a dużo większe platformy w rodzaju Facebooka i YouTube, były powszechniej wykorzystywane przez uczestników zamieszek w Waszyngtonie 6 stycznia 2021 roku.
Ci najwięksi właśnie jednak próbowali wkupić się w łaski nowej administracji i opinii publicznej – wykupując reklamy w gazetach, wspierając działania na rzecz kobiet i mniejszości, odcinając od radykalnej prawicy i na wiele innych sposobów przekonując o przywiązaniu do demokracji. Wahadło zaczęło się przechylać – część lewicowych i liberalnych polityków była skłonna zaakceptować wielką władzę korporacji, o ile te użyją jej przeciwko ich politycznym wrogom. Jeśli można było sięgnąć po pomoc Doliny Krzemowej, to można było już wszystko. Rachunek po drugiej stronie też był prosty – w obliczu nadchodzącego zwycięstwa demokratów firmy mogły zagarnąć dla siebie więcej władzy i uwagi społecznej, jeśli ich działania wpisywać się będą w moralny klimat czasów. Internetowi giganci i biznes używają dziś swojej wielkiej siły, by wspierać amerykańskich demokratów, bo i to oni teraz będą zasiadać w komisjach, które będą je nadzorować – a to między innymi nominaci Joe Bidena będą rozstrzygać o tym, czy robić Facebooka w postępowaniu antymonopolowym.
I naprawdę nie było przypadkiem, że wielkie firmy tak ochoczo rzuciły się do zwalczania prawicy i Trumpa, gdy ci utracili już większość w Kongresie.
Wielka zamiana ról
Po przegłosowaniu w Georgii nowego prawa wyborczego ponad stu prezesów i dyrektorów generalnych amerykańskich firm spotkało się internetowej konferencji, by omówić swój sprzeciw wobec podobnych zmian. O spotkaniu doniesiono mediom – co samo w sobie było sposobem wywarcia politycznej presji. Swoją wściekłość na „słuszny kapitalizm” wyraził otwartym tekstem najważniejszy polityk republikańskiej prawicy w Kongresie, Mitch McConnell.
„Sektor prywatny powinien przestać kierować się wskazówkami od Przemysłu Oburzenia. Amerykanie ani nie chcą, ani nie potrzebują biznesu w roli megafonu dezinformacji, podobnie jak nie potrzebują reakcji na każdy skandal wykreowany przez lewicę. Od praw wyborczych, przez ekologię, aż po radykalną agendę obyczajową – część sektora prywatnego zasmakowała w odgrywaniu równoległego rządu do spraw słuszności” – mówił McConnell. I ostrzegał, że „korporacje ściągną na siebie surowe konsekwencje, jeśli staną się machiną służącą lewicowym bojówkom do pozakonstytucyjnego przejęcia władzy w kraju”.
Srogie oświadczenie McConnella może jednak nie przynieść żadnych skutków, bo wszyscy doskonale pamiętają, jak jeszcze chwilę temu był prawą ręką Trumpa w Waszyngtonie. Bliskie związki biznesu i wielkich pieniędzy z polityką rażą McConnela i podobnych mu republikanów w oczy teraz, gdy korporacyjny establishment gra do przeciwnej bramki. Choć to rządy republikanów obniżały im podatki i zapewniały daleko posuniętą deregulację. W tym sensie oburzenie McConnella jest oczywiście zrozumiałe – bo dziś część biznesu spektakularnie poniża polityków, którzy latami go dopieszczali. Głosów niezgody jest jednak więcej.
„Kiedy ludzie na lewicy uświadomią sobie, że Wielki Biznes robi to wszystko, bo wie, że dzięki właściwym ruchom w sprawach obyczajowych zyska przyzwolenie, by traktować swoich pracowników, jak im się tylko podoba? (...) Wielki Biznes ma już w naszym społeczeństwie całkiem dużą władzę. Czy naprawdę chcemy świata, w którym zachowuje też dla siebie prawo dyktowania ustaw i regulacji pod groźbą gospodarczej zemsty na społeczeństwie, które mu odmówi?” – pytał retorycznie publicysta Rod Dreher na łamach „American Conservative”.
Jednak – jak wskazuje sam tytuł – pismo Drehera także wywodzi się z prawicy, więc i jego felieton prawdopodobnie nie trafi do adresatów tej przestrogi.
Jednym z licznych nieprzewidzianych skutków populistycznej epoki jest i ta zamiana ról. Prawica krzyczy teraz o nadużyciach korporacji, a lewica wzywa je na pomoc. Kto jednak w tej sytuacji będzie patrzył im na ręce i kto odważy się powiedzieć, że za deklarowaną troską o demokratyczne wartości stoi coś jeszcze?
Witajcie w epoce „słusznego kapitalizmu”.