Witajcie w Fejsokracji
Platformy cyfrowe blokują Trumpa teraz – gdy mogą wkupić się tym w łaski nowej amerykańskiej administracji i prezydenta.
Stało się. Twitter, Facebook, Instagram – największe platformy cyfrowe – zablokowały konto urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Tuzin innych mediów internetowych usunęło, ograniczyło lub zawiesiło poświęcone mu kanały. Owszem, Trump kłamał, obrażał innych i kompromitował się za pomocą Twittera. Ale prowadził tam też politykę i reprezentował swój kraj, którego wciąż jest przywódcą. Od piątku jest także pierwszym chyba światowym liderem, może obok Kim Dzong-Una, wyrzuconym z amerykańskich mediów społecznościowych. To nie koniec sporu o to, co znaczy dziś wolność słowa. Przeciwnie, dyskusja o tym, czy oglądamy zwycięstwo demokracji, czy oddanie sporego jej kawałka w ręce niewybieralnych tyranów dopiero się zaczyna.
Gdy tylko uderzyła wieść o tym, że Trump ma zostać zablokowany, przeprowadziłem wśród znajomych – jak na ironię, oczywiście za pomocą jednej z platform, którą tu krytykuję – ankietę. Pytałem, czy to dobrze i co sądzić o zablokowaniu kont Trumpa w mediach społecznościowych. Odpowiedzi były jednoznaczne. W gronie oczytanych, obeznanych ze światową debatą, liberalnie usposobionych ludzi dominowała radość, satysfakcja, żeby nie powiedzieć: pewien rodzaj schadenfreude. „Dlaczego dopiero teraz?” - pytali. Łamał zasady i regulaminy usługi, to się doigrał – przekonywali. „Należało mu się!”. To jednak wcale nie takie proste.
I.
Mamy 7 stycznia, dzień po tragicznych zamieszkach w Waszngtonie, kontekst jest jasny. Ale Tump dostał bana w momencie, gdy do końca prezydentury zostały mu zaledwie kilka dni. Jest „kulawą kaczką” – jak to się mówi w Ameryce – wciąż urzęduje, ale nie ma władzy. Przez pięć poprzednich lat największe platformy cyfrowe tolerowały go i wszystkie jego wybryki, z grożeniem wojną nuklearną Korei Północnej włącznie. Trump nie przeszkadzał Facebookowi, gdy można było zarabiać pieniądze na reklamach politycznych, targetowaniu wyborców i wielkich zasięgach, jakie generował. Twitterowi nie wadził, gdy to za jego pomocą rządził wyobraźnią i cyklami newsowymi na całym świecie. YouTube’a nie irytował, gdy jego sfanatyzowani zwolennicy nabijali miliony ekrano-godzin oglądalności. Dziś jest inaczej. Teraz, gdy Trump odchodzi i ma związane ręce, by się odegrać na technologicznych gigantach – łatwiej się go pozbyć.
Co więcej, platformy technologiczne dają Trumpowi bana, gdy mogą się wkupić się tym gestem w łaski kolejnej administracji. Biden i jego sojusznicy z partii demokratycznej od lat mówią o konieczności walki z dezinformacją, propagandą i radykalizmem w sieci. Biznes cyfrowy, które weźmie się za walkę z tymi wszystkimi (prawdziwymi, jak najbardziej) problemami, poczynając od zwalczania przeciwników nowej władzy, może na tym tylko wygrać. Dolina Krzemowa zresztą od zawsze – choć z pewnymi znaczącymi wyjątkami – żyła dobrze z partią demokratyczną i wyznawała podobny kanon wartości. Według ustaleń kilku redakcji – „Observera”, Vox, CNN –zdecydowana większość firm i osób związanych z sektorem technologicznym wsparła finansowo w tych wyborach Bidena lub kampanię demokratów do Kongresu.
Spójrzmy tylko, co z tego wynika. Trump wylatuje z Facebooka, Twittera, Instagrama i pół tuzina innych mediów, gdy nie może się za to odegrać. Ale w tym samym czasie do władzy dochodzi nowa ekipa, która rozstrzygać będzie o losie tych samych korporacji. Przed nami w najbliższych latach kluczowe decyzje FCC (amerykańskiego regulatora mediów), procesy antymonopolowe przeciwko Google czy Facebookowi, a także dyskusja nad tym, czy i jak platformy społecznościowe mają współodpowiadać za treści (w tym dezinformację i propagandę), jaka się na nich pojawia. Ameryka i Europa decydują, czy chronić swoje rynki przed chińskimi technologiami, czym w oczywisty sposób mogą pomóc lub zaszkodzić dotychczasowym liderom rynku.
Gdyby we wszystkich tych sprawach zapadły decyzje niekorzystne dla cyfrowych gigantów – Google, Facebook, YouTube, Instagram jakie znamy przestałyby istnieć. Można więc powiedzieć, że cyfrowi giganci złożyli Trumpa w ofierze, by ocalić własną głowę. To rzuca radykalnie inne światło na decyzje o usunięciu amerykańskiego prezydenta z mediów społecznościowych, prawda?
II.
Także 7 stycznia ukazuje się duży reportaż w piśmie „Time”. Jego tytuł? „Lajkuj, szeruj, rekrutuj. Jak prawicowe bojówki rasistów wykorzystują Facebooka do radykalizacji i szkolenia nowych członków”. Tekst skupia się przede wszystkim na ukraińskim batalionie Azow, walczącym po stronie separatystów, ale nie tylko na nim. Gazety ze stanu Arizona od miesięcy pisały, że to właśnie na Facebooku radykalna grupa „Patriotów” rozkręcała swoją działalność i coraz mocniej infekowała politykę gorącego stanu amerykańskiego południa teoriami spiskowymi. Jednym z bohaterów tych tekstów był Jake Angeli. Dziś cały świat zna go jako „człowieka-bizona”, który przewodził szturmowi na Kapitol. Nie jest więc tak, że nikt sobie nie zdawał zagrożenia, jakie niesie – czy to dla Ukrainy, czy Katalonii, czy Arizony – radykalizacja w mediach społecznościowych.
To nie Facebook powstrzymał przemoc blokując Trumpa, lecz zdaniem to właśnie wielu Facebook ją umożliwił, pozwalając kwitnąć i rozwijać się grupom takim jak te, które 6 stycznia zaatakowały Kapitol. Oczywiście, że istnieją platformy jeszcze bardziej radykalne, tolerujące poglądy bardziej skrajne, a czasem przymykające oko na jawne krzywdzenie i poniżanie innych – wśród nich wymienia się Reddita, i chany (fora obrazkowe) w rodzaju 4- i 8-chana. W Polsce to Wykop, a w USA stworzone z myślą o alternatywnej prawicy Gab czy Parler. Ale zawsze był internetowy margines –szereg badań pokazuje, że do radykalizacji wiodą ludzi treści nie na stronach dla ekstremistów, lecz „normalne” platformy, jak Facebook i Twitter. W 2018 do „Wall Street Journal” wyciekł wewnętrzny raport samego Facebooka, w którym autorzy stwierdzali: „nasza platforma wykorzystuje podatność ludzkiego mózgu na podziały (...) o ile nic z tym nie zrobimy, Facebook w celu zwiększenia ilości czasu i zaangażowania użytkowników więcej i więcej polaryzujących treści”. Ta sama analiza zwracała uwagę na jeszcze jeden przerażający fakt. Aż 64% osób dołączyło do ekstremistycznych grup dyskusyjnych, dzięki rekomendacjom, które podsunął im sam Facebook!
Trump ma naprawdę niewyparzoną gębę i nikły szacunek dla prawdy. Ale jego wypowiedzi filtrowane, wzmacniane i rozpowszechniane są przez algorytmy i technologiczne narzędzia firm, które mają z tego realne korzyści – choć teraz te firmy udają strażników demokratycznej debaty i standardów, od lat wiedziały o swojej roli w podmywaniu i niszczeniu tych samych wartości.
III.
Czy prezydent USA „zasłużył” na blokadę? Gdyby traktować poważnie regulaminy platform w rodzaju Facebooka dosłownie (i wierzyć, że one są w stanie stosować je ściśle, przejrzyście i konsekwentnie) – to odpowiedź jest jasna. Oczywiście, że zasłużył. Tyle tylko, że to wcale może nie być właściwe pytanie.
Pytanie, jakie należy sobie zadawać, to czy dobrze dla demokracji w ogóle, że ostatecznie arbitrem tego, komu przysługuje prawo do zabierania głosu, a komu nie, staje się garstka firm z Doliny Krzemowej – tej amerykańskiej lub chińskiej. Bo przecież precedens Facebooka i Twittera natychmiast na obronę swojej własnej krajowej cenzury wykorzystają też Chińczycy. Po drugie: czy możemy i powinniśmy powierzyć tak wielką odpowiedzialność ludziom, którzy tyle razy zawiedli. Facebook, Google, Twitter od lat obiecują przecież, że powstrzymają dezinformację, agresję, mowę nienawiści i antynaukowe bzdury – ostatnio w kontekście pandemii COVID-19 i szczepionek. Każde dziecko jednak za pomocą ich platform dotrze do tych treści w kilka minut. Spektakularny ban dla Trumpa służy jako olbrzmia kurtyna zarzucona na lata naprawdę paskudnych zaniedbań, porażek i pomyłek. Po trzecie: Czy fakt, że kosztem kogoś, kogo możemy nie lubić, jeszcze więcej władzy i wpływu na rzeczywistość zdobywają już i tak przepotężne korporacje, to taka dobra wróżba na przyszłość?
To trzecie i ostatnie pytanie należy przede wszystkim postawić tej części lewicowych i liberalnych komentatorów, którzy dziś cieszą się – albo i nawet świętują – z wyrzucenia Trumpa z platform społecznościowych. To naprawdę ciekawy obrót sprawy: ludzie zazwyczaj zwalczający monopol wielkich korporacji i ich wszechwładzę w starciu nawet z demokratycznie wybraną władzą, dziś kibicują właśnie im. Oczywiście zapominając – lub nie chcąc pamiętać – że każda tego rodzaju decyzja może obrócić się przeciwko nim. Amerykańscy dziennikarze informują, że strony radykalnej lewicy, ekologów, pacyfistów, ruchów protestu – też znikają, tylko po cichu.
Wolność słowa może być ograniczona w imię innych interesów – ochrony dóbr osobistych albo tajemnicy sądowej czy lekarskiej. Fundamentem naszej cywilizacji jest jednak to, że rozstrzygają o tym instytucje wybrane przez obywateli. Dziś należy powiedzieć jednak o tym w czasie przeszłym – „rozstrzygały”. Co więcej, sam proces wyborczy jest w jeszcze większym stopniu zależny od mediów cyfrowych, które mogą powiedzieć, co i komu wolno. Na jednym biegunie jest tolerancja dla zagranicznej propagandy i fejk newsów, na drugim cenzurowanie kampanii wyborczych i wypowiedzi polityków bez oglądania się na komisje wyborcze, trybunały i sądy. Witajcie w Fejsokracji.
Teraz – już po zaledwie 48 godzinach od blokady prezydenta – dowiadujemy się, że na Trumpie się nie skończy. Globalne forum reddit usuwa sekcję poświęconą Donaldowi Trumpowi, a najwięksi dostawcy aplikacji intenetowych – jak sklepy Google i Apple – blokują popularny wśród skrajnej prawicy portal społecznościowy Parler. Jestem przekonany, że z większością użytkowników Parlera i forumowiczów z reddita głęboko się nie zgadzam i uważam ich wypowiedzi za odrzucające. Sprzyjają one radykalizacji, wypłukują debatę publiczną z sensu, a w skrajnych formach prowadzą do przemocy. Nie mam wątpliwości, że zdarzały się tam także rzeczy obrzydliwe i wprost przestępcze. Ale podobne oburzające, nieprawdziwe, gorszące, niesmaczne lub w skrajnej wersji prowadzące do pomówień, krzywdy i przemocy widziałem zajmując się tym tematem w wielu zakątkach internetu: na grupach lewicowych i prawicowch, na forach incelskich i feministycznych, u anarchistów i liberatarian.
Media społecznościowe zrobiły nam olbrzymią krzywdę jako społeczeństwu i debacie publicznej jako takiej. Ale to co dzieje się teraz wzmacnia te same platformy, którym zawdzięczamy tę radykalizację i przemoc. Gdzie jest most, za którym za karygodną i nieodpowiedzialną postawę polityka, mają – w liberalnej demokracji! – zapłacić wszyscy jego sympatycy?
I czy nie nazywaliśmy tego kiedyś odpowiedzialnością zbiorową, wizytówką autokracji?
Tekst w wersji papierowej ukazał się również w „Dzienniku Gazecie Prawnej” z 12.01.2021.
Podobał ci się ten tekst? Poleć ten newsletter znajomym. Przy pomocy poniższego linku uzyskają dożywotni dostęp do moich artykułów, komentarzy i wywiadów w cenie jednej kawy ☕️ miesięcznie. Dziękuję!