Co się stało z #BlackLivesMatter?
Czyli jak rewolucyjne slogany dogorywają w reklamach Sprite'a.
I.
Robin DiAngelo chce ci powiedzieć, że jesteś rasistą. To znaczy może nie ty osobiście, który to teraz czytasz – Michale, Zuzanno, Krzysztofie i Jagodo. Ale co do zasady, jeśli masz ten poziom melaniny w organizmie, który decyduje o białej skórze i niebieskich oczach – to jesteś rasistą. Urodziłeś się taki, to nie twoja wina, tak po prostu jest. Według Robin DiAngelo (profesorki nauk o multikulturalizmie) rasistami się rodzimy, na rasistów wychowuje nas współczesna kultura, rasistami umieramy.
W tym momencie możesz zaprotestować: “nie jestem rasistą”, “nie zwracam uwagi na kolor skóry”, “traktuje wszystkich po równo”, “w życiu nie powiedziałam nic rasistowskiego”, “oceniam wszystkich po tym, jakimi są ludźmi”…. To jednak tylko kolejny dowód na to, że jesteś rasistą. Teoria profesor DiAngelo mówi bowiem, że właśnie to – zaprzeczanie i odruchy obronne – jest jednym z najgłębiej zakorzenionych wymiarów rasizmu. Biali ludzie nie chcą przyjąć do wiadomości faktu, że urodzili się w rasistowskim społeczeństwie, więc są rasistami – ich sprzeciw i niezgoda na tą etykietę tylko pogłębia problem. Zjawisko to DiAngelo nazwała “białą kruchością” albo “białym przewrażliwieniem”.
Książka o tym tytule, White Fragility, podbiła w tym roku listy bestellerów (numer jeden na listach “New York Timesa” i Amazona). Choć ukazała się po raz pierwszy równo dwa lata przed śmiercią George’a Floyda z rąk policjantów i masowymi protestami, to właśnie w 2020 wróciła z wielkim impetem. Z miejsca stając się sensacją i windując jej autorkę do rangi ogólnokrajowej celebrytki. Recenzje wychwalały “piękno” tak potrzebnej w tych trudnych czasach książki, pojawiły się zaproszenia do talk-shows, a Muzeum Historii i Kultury Afroamerykańskiej w Waszyngtonie włączyło wykłady DiAngelo w poczet polecanych lektur.
Robin DiAngelo zajmuje się – oprócz pracy naukowej – szkoleniami antyrasistowskimi dla korporacji i instytucji publicznych. Szkolenia antyrasistowskie, wasztaty antydyskryminacyjne i seminaria równościowe są dziś wartym miliardy biznesem – jak brutalnie ujął to niedawno “Washington Post”, interes się kręci z powodu rasizmu. Gdy Ameryką zatrzęsły demonstracje spod znaku #BlackLivesMatter, zapotrzebowanie na szkolenia DiAngelo dosłownie wystrzeliło w kosmos. Zgłosiły się do niej największe globalne firmy, błagając by poczytna autorka zgodziła się przeprowadzić seminarium dla ich zespołów. W kolejce ustawiły się Microsoft, Google czy firma WL Gore&Associates, twórcy tkaniny Gore-Tex.
Gdy więc policja na ulicach strzelała gumowymi kulami do dziennikarzy, płonęły komisariaty, prezydent Trump groził wysłaniem wojska przeciwko demonstrantom, a w tle tego wszystkiego kraj pustoszyła epidemia COVID-19 – pracownicy wielkich firm w zaciszu swoich domów pobierali przed ekranami komputerów lekcje od Robin DiAngelo, jak zmierzyć się ze swoim “białym przewrażliwieniem”.
I nikt z początku nie widział w tym problemu. Skoro nagle wielkie firmy chcą zmierzyć się z rasizmem, to chyba dobrze? Jeśli biali widzą potrzebę rozmowy o problemie, to czemu nie? Jeśli antyrasistowska książka jest aż takim hitem, to czy nie jest to krok w dobrą stronę? Gdy jednak krytyczni dziennikarze zaczęli czytać książkę DiAngelo uważnie, a prasa zaczęła opisywać, jak w rzeczywistości przebiegają antyrasistowskie szkolenia w duchu filozofii RobinDiAngelo – przyszła spóźniona refleksja. Houston, Minneapolis, Portland, Nowy Jork, mamy problem.
Prawdę mówiąc, nie trzeba było szukać specjalnie głęboko. Założenia dydaktyczne profesor DiAngelo są wymienione wprost na jej stronie internetowej: rasizm jest wszechobecny, każdy biały człowiek (czy tego chce czy nie) korzysta na rasizmie, rasizmu nie da się pokonać. Dosłownie DiAngelo pisze, no one is ever done – nikomu nie może się walka z jego lub jej rasizmem udać do końca. Obraz świata, jaki wyłania się z tych założeń pozostawia zaskakująco mało nadziei na poprawę. Nie powinno więc może dziwić, że w relacjach z podobnych szkoleń nie brakuje obrazów płaczu, wściekłości i niezgody. To w teorii DiAngelo jednak tylko kolejne dowody na rasizm – łzy, milczenie, protest, złość, frustracja… to wszystko reakcje wskazujące na to, jak głębokim i trudnym do wykorzenienia problemem jest jej zdaniem “biała nadwrażliwość”.
Szczególnie łzy kobiet są problemem. Historycznie bowiem – jak przypomina w swojej książce DiAngelo – łzy, dyskomfort i strach białych kobiet były zaproszeniem do linczu na Afroamerykanach. Dziś więc białe kobiety, gdy znajdują się w towarzystwie niebiałych kolegów, powinny powstrzymać się od płaczu. Oczywiście, antyrasistowskie szkolenia mogą wywołać dyskomfort – co więcej, autorka White Fragility powtarza, że powinny być one bolesnym i wytrącającym z bezpiecznej równowagi doświadczeniem. Ale jeśli okażą się zbyt bolesne i uczestniczki zaczną płakać, powinny się jednak wynieść z tym płaczem gdzie indziej. Gdyż rasizm. Choć wydaje się, że dzisiejsza Ameryka potrzebowałaby raczej jakiegoś pozytywnego scenariusza wyjścia z impasu – tu nadziei znaleźć nie sposób.
Na szkolenia tego typu trafiają oczywiście osoby o różnych odcieniach skóry i odmiennym pochodzeniu. Jednak DiAngelo dzieli swoich słuchaczy na grupy według rasy, w zgodzie z przekonaniem że pewne rzeczy biali powinni przegadać między sobą – choć dla wielu pomysł antyrasistowskiego szkolenia, które zakłada segregację uczestników, wydaje się dziwny. Ideologia, która mówi, że rasizm determinuje wszystkie nasze zachowania i nie ma od niego ucieczki, budzi rzecz jasna sprzeciw części Afroamerykanów. A co z Obamą? Nie pytaj o Obamę, ty rasisto.
Póki co, badania dotyczące skuteczności podobnych szkoleń i warsztatów przynoszą mieszane rezultaty. Słowem, choć edukacja na temat strukturalnego rasizmu jest bezsprzecznie potrzebna – trudno powiedzieć, czy zmuszanie ludzi do płaczu i obligatoryjne sesje samokrytyki naprawdę sprzyjają równości. Nie pomaga – jak zauważyło już kilka osób przede mną – że często warsztaty równościowe nie są wynikiem dobrej woli pracodawcy, ani przyjemnością dla pracowników. Dochodzi do nich zaś nierzadko, gdy ktoś zostaje podstawiony pod ścianą lub trzeba ratować czyją reputację. Późniejszy obowiązkowy rok (!) zajęć z antyrasizmu bywa postrzegany przez niektórych pracowników i pracownice jako niezasłużona kara. Nie brakuje anegdotycznych dowodów, że po szkoleniach i warsztatach tego rodzaju zwiększyła się wyłącznie liczba donosów, napięć w miejscu pracy i mobbingu.
Jednym z największych (i najbardziej uderzającym po oczach) paradoksem tego podejścia jest jego fiksacja na jednostce. Choć rasizm w USA jest dziedzictwem 400-letniej historii, i nie bez powodu mówi się o systemowym rasizmie (czyli takim, który jest wynikiem działania instytucji, dziedziczenia biedy, utrwalonych stereotypów) –Robin DiAngelo i jej podobni trenerzy każą swoim słuchaczom szukać przyczyny w sobie. Jak gdyby inżynier-programista albo dyrektor kreatywna w Google’u albo Nike była w jakiś sposób winna temu, że amerykański system do dziś nosi w sobie koszmarne skutki niewolnictwa, linczów i segregacji. To nieprawda.
Każdy, kto doczytał do tego momentu, nie ma już chyba wątpliwości, że w tego rodzaju “antyrasizmie” chodzi przede wszystkim o uczucia, postawy i kulturę jednej grupy osób – białych. Dokładnie to w obszernym eseju opublikowanym na łamach pisma The Atlantic zarzucił autorce John McWhorter, publicysta i lingwista z uniwersytetu Columbia. Robin DiAngelo nie ukrywa zresztą, że jej publiczność stanowią przede wszystkim biali postępowcy i lewica. Czyli nie ci, którzy w największym stopniu winni są rasizmu – ale z pewnością ci, którzy najbardziej dziś gotowi słuchać są podobnych połajanek. Jak ma to sprawić, że policja przestanie nadużywać swoich uprawnień, a systemowa dyskryminacja się skończyć? Nie wiadomo. Zapytana, co zrobić z rasizmem – skoro nie da się go pokonać i mu zaprzeczyć – Di Angelo odpowiada swoim słuchaczom, że powinni postarać się być mniej biali. To coaching przebrany za rewolucję, subtelny i wrażliwy na potrzeby indywidualnego człowieka niczym menu w chińskim obozie reedukacji.
Teoria zawarta w White Fragility jest kolejną z kafkowskich pułapek, jakie współczesna kultura podniosła w ostatnich latach do rangi doktryny. Jeśli jesteś o coś oskarżony i wyrażasz skruchę – to na pewno jesteś winny. Jeśli zaprzeczasz – to tym bardziej jesteś winny, bo przecież każdy winowajca zaprzecza.
Jest z tym podejściem milion problemów. Jednym z nich jest to – i z tym państwa zostawiam – że Robin DiAngelo jest biała.
II.
Do gry wrócił sezon NBA. Zawodnicy wygłodniali po półrocznej, wywołanej koronawirusem przerwie dosłownie rwą się do gry – na boisku panuje przyjemny dla oka chaos, tak dynamiczna i dziecięco dzika jest to koszykówka. Ale to nie jedyna zmiana.
Zawodnicy zostali skoszarowani w parku Disneya na Florydzie. Rozgrywki odbywają bez publiczności – to znaczy z obrazkami widzów ze Skype’a czy Zooma wrzuconymi cyfrowo na trybuny za ławką rezerwowych. Co tylko zwiększa wrażenie oglądania rzeczywistości w pełnej konwergencji z grą wideo, spektaklu z dziedziny tych wirtualnie rozszerzonych, igrzysk z nieodległej przyszłości. Dla retro-przyjemności widzów dopuszczono grę w strojach w kolorystyce i wzorach sprzed ponad 20 lat – z epoki Jordana, Malone’a, Shaqa i młodego Bryanta. Patrzy się na to miło, choć wrażenie odrealnienia jest tym większe.
Twarda rzeczywistość przypomina o sobie w inny sposób. Na parkiecie wypisano slogan Black Lives Matter. Zawodnicy dostali prawo udekorowania swoich koszulek – w miejscu, gdzie tradycyjnie widnieje nazwisko zawodnika – hasłami politycznymi. I tak też biegają z napisami “równość”, “wolność”, “głosuj”, “słuchajcie nas”, “szanujcie nas”, “kochajcie nas”. Co to za hasło “Say her name?” – zapytał mnie mój tato, z którym zasiedliśmy przed telewizorem przy spotkaniu Utah Jazz i Memphis Grizzlies.
Otóż, Say her name to wezwanie, by pamiętać nazwisko Breonny Taylor, zamordowanej w marcu w jej własnym mieszkaniu przez policjantów, którzy uzbrojeni weszli pod osłoną nocy i otworzyli ogień szukając dilera narkotyków, a omyłkowo zabijając niezwiązaną w żaden sposób z poszukiwaną osobą i jej przestępstwami pielęgniarkę. To właśnie znaczy hasło Say her name. Choć pytanie pozostaje w mocy… bo co z tej historii i jej grozy zostaje, gdy na kilka dni hasło mające o niej przypominać ląduje na koszulce młodego milionera grającego w kosza w lidze zarządzanej przez białych facetów i tak dalece komercjalizującej wszystko, czego się dotknie, że nie tylko skonsumowała ona bunt, ale i dosłownie zamknęła go ku uciesze publiczności w Disneylandzie?
Cynik powiedziałby oczywiście, że powrót sezonu koszykarskiego i sportowe emocje to świetny sposób na odwrócenie zbiorowej uwagi – wypisanie na parkiecie hasła Black Lives Matter, aby nie musieć go oglądać na ulicach. Byłoby to przesadą. Ale i dzisiejsze rozgrywki NBA nie mają do końca czystego sumienia – zawodnicy zakładają udekorowane politycznymi hasłami koszulki i wychodzą na parkiet, by zmierzyć się ze sobą, poczuć radość z gry w tę najpiękniejszą z gier zespołowych, by odzyskać dla siebie i dla nas trochę normalności. Ale także po to, by sponsorzy mieli co reklamować, a koncerny sportowe mogły zademonstrować swoje przywiązanie do demokratycznych wartości i przekazać protestującym przeciwko rasizmowi przemocy policji swoje wyrazy wsparcia. Są to wyrazy wsparcia dla szczytnych wartości i wzniosłych celów, ale jest to też korporacyjny placet zwany CSR.
To, jak korporacyjna Ameryka zaczęła stawać na głowie, by pokazać swoje poparcie dla tego ruchu, nie oznacza, że korporacyjna Ameryka popiera jego postulaty. Oznacza, że się ich boi – przekonywała publicystka “New York Timesa” Michelle Goldberg – Najszybszym więc sposobem, aby nie podpaść i załagodzić te oczekiwania, jest wykonać szereg symbolicznych gestów. To establishmentowy lęk przed możliwością rewolucji umożliwia liberalne reformy. Choć jeśli ktoś naprawdę rewolucji się boi, powinien zająć się powodami, dla których ludzie wychodzą na ulice.
Drodzy czytelnicy, drogie czytelniczki! Skoro już tu jesteście… 🙏🏻
Mogę rozwijać tę platformę i publikować teksty – między innymi ten – dzięki wsparciu osób, które wybrały płatną subskrypcję mojego newslettera na dymek.substack.com. Czy mogę was prosić o dołączenie do tego grona? Dzięki dobrowolnym wpłatom od czytelniczek i czytelników mogę zachować niezależność i pisać bez oglądania się na interesy władzy, opozycji i społecznościowych baniek.
Miesięczna subskrypcja to dla was koszt porównywalny z jedną kawą – ok. 9 zł – a dla mnie i moich tekstów nieocenione wsparcie. Dzięki tym wpłatom planuję opublikować w tym roku na tej platformie ok. 50 artykułów i wywiadów – z których zdecydowaną większość wciąż chcę udostępniać bez paywalla i w całości. To jednak nie będzie możliwe bez was.
Z góry dziękuję ❤️
Polityczne gesty afroamerykańskich sportowców w USA mają piękną tradycję – od Jessie’ego Owensa, przez podniesioną pięść w czarnej rękawicy Tommy’ego Smitha i Johna Carlosa na Olimpiadzie 1968 roku aż po klęczące protesty Colina Kaepernicka. Ale dotychczas żaden z tych protestów nie był aż tak integralną częścią komercyjnego i wyreżyserowanego widowiska. Kaepernick zresztą poniósł surowe konsekwencje swojego buntu – który przerwał, jeśli nie zakończył, jego karierę futbolisty. Liga NFL (która pewnie teraz na wyścigi deklaruje poparcie dla protestów i wyraża żal) faktycznie się go pozbyła i obłożyła swego rodzaju bojkotem. To wydarzyło się zaledwie trzy lata temu, a kontrast z dzisiejszą celebrą i lukrem wokół tych samych zjawisk uderza w oczy.
Reklamówki z wyrazami poparcia ruchu BlackLivesMatter, które lecą teraz w przerwach meczy NBA, są elegancko zmontowane i nie zawierają kontrowersyjnych scen z demonstracji. Oprawa, do której zaangażowano raperów, celebrytów, aktywistów i polityków składa się na coś przypominającego jednak bardziej rytuał. Podobnie, jak w przypadku nagłej popularności szkoleń Robin DiAngelo, zdaje się że marki znalazły doskonały sposób, by zaznaczyć swoją “antyrasistowską” postawę i wpiąć się w postulaty głośnego ruchu społecznego. Tak jednak, aby zarazem nie zrobić nic kontrowersyjnego i dalej zarabiać pieniądze (albo nawet: dzięki temu zarabiać ich jeszcze więcej), ale i nie pozostać obojętnym.
“Los Angeles Times” zapytało JJ Redicka, koszykarza New Orleans Pelicans, co o tym myśli.
Zamknęli nas w bańce w środku Florydy, podczas gdy społeczeństwo się buntuje, a od najważniejszych być może wyborów naszego życia dzielą nas trzy miesiące. No więc trochę się dzieje. To kłamstwo, że siedzimy tu sobie komfortowo i w spokoju. Dzieje się tyle naraz – musimy grać i dawać z siebie wszystko, ale zdajemy sobie sprawę, że dookoła jest wiele ważniejszych spraw.
NBA nie miało złych intencji, wręcz przeciwnie. I niewątpliwie z tych działań wyniknie też coś dobrego.
Ale komercjalizacja ruchu protestu i wykorzystanie jego haseł do sprzedaży Sprite’a i ubezpieczeń musi skończyć się banalizacją. Co by było, gdyby hasła polskiej Solidarności albo ukraińskiego Majdanu stały się w swoim czasie reklamowym przerywnikiem?
III.
Na początku demonstracji – gdy jeszcze można było próbować być na bieżąco i cokolwiek uczciwie śledzić – wpadł mi w oko pewien anonimowy wpis afroamerykańskiej użytkowniczki Twittera.
Prosiliśmy was tylko, żebyście przestali do nas strzelać. A biali ludzie robią teraz wszystko, tylko nie to.
To najzwięźlejsze podsumowanie tego, co widać w Ameryce od kilku miesięcy.
Wybuch tegorocznych protestów pod hasłem #BlackLivesMatter wywołał kilka kolejnych dyskusji. O sensowności lub braku wyrzucania ludzi z pracy za domniemany rasizm. O uzasadnieniu niszczenia mienia prywatnego podczas protestów. O uzasadnionej destrukcji i ruchach non-violence.
Jednak dyskusja o faktycznych przyczynach i możliwych sposobach przewalczenia rasizmu nie przebiła się – jakkolwiek absurdalnie by to brzmiało – na pierwsze miejsce. To szok, ale podczas gdy komentatorzy piszą, że w Ameryce toczy się antyrasistowska “rewolucja”, w rzeczywistości walka z rasizmem ledwie się tli. Polityczne debaty o reformie wymiaru sprawiedliwości są ignorowane – i z pewnością mniej atrakcyjne niż obrazki z płonącymi witrynami sklepów. Postulat odebrania policji pieniędzy i jej częściowego rozbrojenia został (ze zrozumiałych powodów) fatalnie przyjęty – więc rzetelna rozmowa o priorytetach budżetowych i demilitaryzacji policji wyparowała szybciej niż się zaczęła.Demokraci w Kongresie przebrali się w “etniczne” stroje i uklękli na jedno kolano, co już zwyczajnie wybiło żenometr.
Podczas gdy celem protestów było upamiętnić śmierć ludzi takich jak George Floyd i Breonna Taylor i zaprotestować przeciwko policyjnym morderstwom, płynące zewsząd odpowiedzi na ruch #BlackLivesMatter notorycznie chybiały celu. Biali ludzie robią wszystko, tylko nie to.
Firma Quaker, która od 130 lat sprzedawała swoje ciasto-instant do naleśników pod marką “Ciocia Jemima”, rezygnuje z tej nazwy. Podobny los czeka sosy “Wujka Bena”, znane również w Polsce. Najpopularniejsza marka plastrów i opatrunków na amerykańskim rynku obiecuje wprowadzić do oferty ciemniejsze kolory – jak gdyby produkcja białych opatrunków i bandaży była pomysłem czasów segregacji. I choć to fakt, że “wujek Ben” i “ciocia Jemima” naprawdę są nazwami zakorzenionymi w epoce niewolnictwa (wujkami i ciociami bowiem zwano służbę, a ludzi sprowadzonych do roli gospodarskich przedmiotów fałszywie włączano do rodziny, by nie budzić u dzieci dyskomfortu), to ktoś pomylił tu skutek z przyczyną. Nie dlatego policja udusiła George’a Floyda, że naleśniki, które na śniadanie zjedli policjanci pochodziły ze słoika firmy Quaker – skądinąd kojarzącej się z innym stereotypem na temat Kwakrów i zboża, genialnie obśmianym kiedyś zresztą przez komika Stewarta Lee. Firmy chętnie zrobią wiele dla Afroamerykanów, o ile nie tylko nie wymaga to zrobienia czegoś dla realnie żyjących tu i teraz Afroamerykanów.
Agencje reklamowe zaczęły ścigać się w wymyślaniu “antyrasistowskich” haseł. Media zrobiły sobie wewnętrzną czystkę. Korporacyjni konsultanci i trenerzy antydyskryminacyjni zaliczają złote żniwa – nawet gdy, jak w przypadku DiAngelo, skutki ich antyrasistowskich działań mogą być przeciwne do zamierzeń. Wiele instytucji rzuciło się do potępiania białości i białej kultury jako takiej – co jest osobnym i wielce obszernym tematem – jak gdyby samokrytyka 200 milionów białych Amerykanek i Amerykanów miała uleczyć system zbudowany dokładnie wpoprzek podobnych odruchów serca. Chwytliwe idee – antyrasizmu, “białej nadwrażliwości” i im podobne – zagłuszyły zaś realny namysł nad zmianą, która jest bezsprzecznie w Ameryce potrzebna.
Biali ludzie, zamiast wyrzekać się swojej białości, mogliby po prostu zacząć wynajmować czarnym Amerykanom mieszkania po normalnych cenach. Nie pamiętam niestety, czyj to cytat, ale i ten anonimowy głos trafił bliżej sedna dyskusji niż tuziny wzmożonych felietonów w “New York Timesie” i “Washington Post”. Niestety, wciąż idea “wyrzekania się białości”, znajduje chętnych wyznawców. Nieliczni próbują przypominać, że powrót do świata, w którym ludzie byli przede wszystkim i po pierwsze członkami swojej “rasy” to krok w tył, nie naprzód. En Vogue jest raczej wyśmiewanie dr Martina Luthera Kinga i jego marzenia o Ameryce, gdzie dzieci różnych odcieni są dla siebie braćmi i siostrami – dziś uchodzi raczej widzieć te same dzieci jako avatary różnych tożsamości, “czarnych” i “białych” przeżyć, a nie (broń Boże!) przyszłe obywatelki i obywateli tego samego państwa, społeczeństwa i świata.
Licytacja na słuszność i prawość – tak zwane virtue signaling – ostatecznie zaś i tak okazała się w tej dyskusji ważniejsza niż chęć wprowadzenia radykalnych zmian. Do tego doszła nieodłączna choroba autocenzury i rewolucyjny ferwor – które zaszyły usta nawet ludziom pełnym dobrych intencji i pomysłów, ale dalekim od nowej ortodoksji. W chwili przerażonego zachwytu i pokory Ameryka pożegnała się z rozumem.
Co ciekawe, najdłużej i najbardziej zawzięcie protestuje dziś miasto Portland. Które ma do siebie to, że ani nie jest biedne ani czarne – jest jednym z najbardziej białych i lewicowych miast. Morze białych twarzy, w jednym z najbielszych amerykańskich miast od dwóch miesięcy noc w noc woła o rasową sprawiedliwość – pisał “New York Times” w nieco surrealistycznym reportażu z miasta unieśmiertelnionego przez hipsterski serial Portlandia.
Mamy tu więcej transparentów BlackLivesMater niż czarnych mieszkańców – mówi wesoło do mikrofonu reportera jeden z demonstrantów. Dlaczego? Bo protesty w miejscach takich jak Portland z biegiem czasu stają się walką o coś jeszcze – prezydenturę Donalda Trumpa i przyszłość partii demokratycznej. Dzięki katalizatorowi, jakim były demonstracje, dziś można rozliczyć tuzin spraw. I każdy rozlicza sumiennie swoje własne.
Ruch #BlackLivesMatter ma już swoich zwycięzców, ale nie są nimi ci, którzy pierwsi wyszli na ulice.
Świetny tekst. Dodam tylko jeszcze jedno - wspomniane przez Pana zafiksowanie tego podejścia na jednostce i jej jednostkowej - niewymazywalnej i niemożliwej do jakiegokolwiek naprawienia - winie, przy niemal zupełnym ignorowaniu możliwych do realnego naprawienia problemów systemowych, jest moim zdaniem pokłosiem ogromnej popularności, jaką w świadomości amerykańskiej (i nie tylko amerykańskiej) zdobyła psychoterapia, a w szczególności psychoanaliza. Można powiedzieć, że dominująca (a na pewno najbardziej "opiniotwórcza") część społeczeństwa amerykańskiego ogląda świat przez "psychoterapeutyczne okulary". A to właśnie psychoterapia narzuca taki sposób widzenia świata, w którym wszystkie problemy tkwią tylko w jednostce - w ogóle nie uwzględnia się, mających przecież ogromny wpływ na życie ludzi, czynników społecznych czy politycznych. Pisze o tym chociażby Jeffrey Masson w swojej świetnej książce "Przeciw terapii" - bardzo warto przeczytać!