Van Jackson: Biden nie wie co robi.
Czyli dlaczego liberałowie spotykają najwięcej czarnych łabędzi?
Newsletter „Un-Diplomatic” Vana Jacksona jest dla osób krytycznie analizujących politykę międzynarodową lekturą obowiązkową. Bywa nazywany „dysydentem” i „sumieniem” debaty o sprawach międzynarodowych - szczególnie w dziedzinie polityki USA na Pacyfiku, co jest jego specjalnością. Polemizuje z jastrzębiami w rodzaju popularnego w Polsce od pewnego czasu Elbridge’a Colby’ego i jako jeden z nielicznych ekspertów próbuje sformułować lewicową wizję wielkiej strategii.
W naszej dzisiejszej rozmowie, na którą ostrzyłem sobie zęby od dawna, rozmawiamy o błędach demokratów i urzędującej administracji, które nakręcają globalny chaos i wojny. W arcyciekawym wątku Van tłumaczy, dlaczego „liberałowie spotykają najwięcej czarnych łabędzi”. Poruszamy także temat wojny w/na Ukrainie, tematu podobieństw między Trumpem i Bidenem oraz lewicowego podejścia do polityki zagranicznej i „teorii najmniejszego cierpienia”.
To znaczy, że myśląc po lewicowemu o polityce zagranicznej, musisz niezależnie od poglądów w danej sprawie zabiegać o rozwiązania, które przyniosą ludziom na świecie najmniej cierpienia. Nie chodzi o to, żeby wspierać jedną stronę przeciwko drugiej, ale by zająć się problemem u źródła i zająć się nim w sposób, który uczyni innym jak najmniej krzywdy. Kropka. (…) To nie oznacza zarazem odrzucenia walki czy prawa do samoobrony. Rosja najechała Ukrainę i w Ukrainie także osoby o lewicowych poglądach chwyciły za broń - to oczywiste. Jesteśmy jednak zobowiązani, by zrozumieć skąd się te cykle przemocy biorą i dlaczego wszechobecny militaryzm ich nie rozwiąże - bo raczej konserwatyści i reakcjoniści tego nam nie powiedzą.
, mówi mi w wywiadzie.
Zapraszam do lektury!
Jakub Dymek: Chciałem zacząć tę rozmowę od innych wątków: choćby od tego, czy jest coś takiego jak lewicowa strategia w police zagranicznej, o której piszesz w swojej najnowszej książce. Ale wydarzenia ostatnich dni nie zostawiają mi wyboru. Muszę zapytać o sytuację na Bliskim Wschodzie i to w jak dużych opałach jest prezydent Biden. W skali od 1-10 powiedzmy.
Van Jackson: Nie wygląda to dobrze, prawda? Gdy chodzi o to, jak bardzo po szyję w kłopotach jest prezydent Biden, powiedziałbym „osiem na dziesięć i będzie gorzej”. W tym momencie nasza polityka zagraniczna jest co najmniej tak zła jak za Trumpa. A nie mówię tego lekko, bo sam jestem największym krytykiem poprzedniego prezydenta. Więc gdy mówię, że dziś Biden postępuje co najmniej równie źle - a może być gorzej - to nie przychodzi mi to łatwo. Ale tak jest.
To znaczy?
Pocieszamy się, że przynajmniej nie wybuchła III wojna światowa. Jednak w tym momencie nie wiadomo, czemu to utwierdzanie się w tym przekonaniu w ogóle miałoby służyć? Przecież w rzeczywistości gdzie nie spojrzeć jest bałagan. A ludzie zajmujący się polityką zagraniczną w administracji Bidena, moi dawni koledzy i koleżanki, wciąż żyją w świecie z przeszłości. Ich mapy mentalne nie przystają do dzisiejszej rzeczywistości. Widzą, że nie wszystko na świecie stoi jeszcze w płomieniach i dochodzą do wniosku, że skoro tak - to w sumie dobrze. A wystarczy dać tej zapalnej sytuacji chwilę czasu i wiadomo, co się stanie. Skutkiem tego jest oczywiście to, że w kluczowych momentach nie potrafią zachować się racjonalnie i podejmują wprost koszmarne decyzje.
Tak dochodzimy do sytuacji, w której nie jesteśmy w stanie potępić ludobójstwa. Gdy działając rzekomo w imię „odstraszania” ściągamy na siebie kolejne ataki. Uzależniamy się od militaryzmu jako jednego z ostatnich sposobów na jakąkolwiek politykę. I tak dalej.
Ktoś w Polsce zaprotestuje natychmiast: a co z Ukrainą? „Przecież administracja Bidena zachowała się jak trzeba, w zgodzie z wartościami i racjonalnie odpowiadając na zagrożenie” - usłyszysz.
Cóż, nawet jeśli Ukraina jest jasnym punktem na mapie gdy chodzi o politykę zagraniczną tej administracji, to nie jest to wielki powód do optymizmu. W odniesieniu do Ukrainy nie znamy odpowiedzi na to słynne już pytanie: jak to wszystko ma się skończyć? Więc póki co jesteśmy uwikłani w wieczną wojnę, gdzie bilans sił sprzyja stronie przeciwnej. Nie ma póki co innego scenariusza niż albo Ukraina zrzeka się części terytorium, albo walczy o jego odzyskanie w nieskończoność. Taka jest rzeczywistość.
Nie jest to rzeczywistość, która by mi się podobała - nie jestem fanem Putina - ale jest, jak jest. Amerykańskie dostawy sprzętu wojskowego i amunicji służyły temu, by kupić dla Ukrainy czas i przestrzeń do działania. Nic więcej. Nie można było się oszukiwać, że taką polityką uda się powstrzymać wściekle zawzięte mocarstwo atomowe, które uparło się dokonywać terytorialnych podbojów. Więc pomoc dla Ukrainy, sama w sobie najlepsza karta w repertuarze Białego Domu, wcale nie jest kartą zwycięską.
Ale skoro tak surowo przyglądamy się decyzjom administracji Bidena, to zapytam inaczej: ile z tych niedobrych pomysłów Biały Dom odziedziczył po poprzednikach, a ile jest wynikiem błędnych kalkulacji samego prezydenta i jego otoczenia?
Większość problemów, które właśnie przeżywamy, Biden odziedziczył. Szkopuł w tym, że prezydent mierzy się ze światem w sposób nieodróżnialny od swoich przeciwników. Nie mam wielkiej wiary w to, że - poza retoryką - podejście Trumpa byłoby radykalnie odmienne. Trump byłby pewnie bardziej bezwstydny, a mniej nadęty i przekonany o moralnej wyższości, ale podchodziłby do kwestii użycia siły, amerykańskiej strategii prymatu, zagrożeń ze strony aktorów niepaństwowych podobnie. Od Palestyny do Pacyfiku moglibyśmy się raczej spodziewać analogicznych decyzji i podejścia. Słowem, wszędzie tam, gdzie dziś się mylimy i robimy złe rzeczy, Trump również by błądził.
Trump jest w jednym sensie „głupio-mądry”. Wie że wojny w stylu Wietnamu są złe, to polityczne obciążenie, i są kosztowne - więc nie opłaca się inwestowanie w kolejne interwencje zbrojne. Niestety, Biden jest dla odmiany prezydentem najbardziej podobnym do Lyndona Johnsona.
Może jest zatem tak, że Biden i demokraci robią te wszystkie rzeczy - uparcie tkwiąc w błędzie w sprawach, dajmy na to, Izraela i Palestyny, Arabii Saudyjskiej, Rosji i tak dalej - z przekonania, że następcy zrobiliby coś jeszcze gorszego. Więc trzeba godzić się na kompromisy i podjąć się najmniej złej z wielu złych opcji, bo radykalne zerwanie, na jakie może zdecydować się kolejna administracja, będzie jeszcze gorsze w skutkach.
Coś w tym jest, nawet jeśli ja ująłbym to inaczej. Demokraci od dawna boją się, że w kwestii polityki zagranicznej zostaną wyprzedzeni z prawej strony. Nie chcą wypaść jak gołębie na tle jastrzębi. Pojawia się więc pokusa, żeby pójść drogą najgorszych, najpodlejszych i awanturniczych rozwiązań, byleby tylko nie wyjść za „zbyt miękkich” w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego. Boją się usłyszeć „rozmieniliście amerykańskie przywództwo na drobne” i temu podobne frazesy. Więc w tym sensie masz rację - demokraci robią to, co i tak na ich miejscu robiliby republikanie. A do tego w Kongresie - a stamtąd przecież wywodzi się prezydent - panuje przekonanie, że rozwiązania popierane przez obie partie są szlachetniejsze. Więc wartość jakiegoś podejścia wypływa wprost z tego, że popierają je i republikanie, i demokraci. W ten sposób cała polityka jest wychylona na prawo.
A jaka powinna być odpowiedź z lewej strony? Po 7 października w Izraelu na przykład.
Strona progresywna jednomyślnie opowiada się za zawieszeniem broni. I to zresztą jest źródłem największych napięć i podziałów wewnątrz partii demokratycznej: jest jej część, która protestuje na ulicach, i jest ta w gabinetach. Ale nawet wewnątrz korytarzy władzy poziom oporu i protestu wobec administracji jest niespotykany w historii amerykańskiej polityki zagranicznej. Żądania są jednoznaczne: żeby USA przestało dostarczać broń i informacje wywiadowcze Izraelowi tak długo, jak ten dopuszcza się ludobójstwa i uczynić wszystko, co w naszej mocy poza wysłaniem tam własnych żołnierzy, by powstrzymać dalsze ataki na Gazę. Gdy więc pytasz o hasło czy doktrynę lewicowej polityki zagranicznej, to moim zdaniem jest to teoria najmniejszego cierpienia.
To znaczy?
To znaczy, że myśląc po lewicowemu o polityce zagranicznej, musisz niezależnie od poglądów w danej sprawie zabiegać o rozwiązania, które przyniosą ludziom na świecie najmniej cierpienia. Nie chodzi o to, żeby wspierać jedną stronę przeciwko drugiej, ale by zająć się problemem u źródła i zająć się nim w sposób, który uczyni innym jak najmniej krzywdy. Kropka.
To z jednej strony jest pewne moralne zobowiązanie, ale też podejście o bardzo konkretnych implikacjach strategicznych. Przykładowo właśnie w sprawie Gazy teoria najmniejszego cierpienia jest podstawą do żądania zawieszenia broni. Ale potrzebujemy takiego podejścia także, by móc zająć się przyczynami destabilizacji. Bo tak długo, jak próbujemy sobie zagwarantować bezpieczeństwo kosztem innych, sami wpychamy się w tą przeklętą spiralę - gdzie przemoc rodzi przemoc.
To nie oznacza zarazem odrzucenia walki czy prawa do samoobrony. Rosja najechała Ukrainę i w Ukrainie także osoby o lewicowych poglądach chwyciły za broń - to oczywiste. Jesteśmy jednak zobowiązani, by zrozumieć skąd się te cykle przemocy biorą i dlaczego wszechobecny militaryzm ich nie rozwiąże - bo raczej konserwatyści i reakcjoniści tego nam nie powiedzą.
To zapytam bardziej praktycznie. Powiedzmy, że Biden zawiesza wsparcie dla Izraela, to wywołuje wściekłą reakcję mediów w USA i republikańskiej opozycji, Biden przegrywa wybory i do władzy dochodzą republikanie, którym bynajmniej pokój i dobro Palestyńczyków nie leży na sercu. O to chodzi?
Mogę sobie wyobrazić takie postawienie sprawy. Nie żebym się zgadzał, że to jest dobry argument. Bo spójrzmy na sondaże: Biden już przegrywa z facetem, któremu postawiono 91 zarzutów. Mówimy o sytuacji, w której Trump jeszcze w tym roku może teoretycznie trafić do więzienia, a i tak ma większe poparcie niż Biden. I wiesz dlaczego tak jest? Bo świat już stoi w płomieniach, a polityka zagraniczna tej ekipy dolewa oliwy do ognia. To nie jest takie trudne zrozumieć, co jest grane. Niechby choć powiedzieli, że są przeciwni ludobójstwu, zapozorowali sprzeciw, cokolwiek.
Przecież właśnie o to [wsparcie dla Izraela] poszło, na tym tle dochodzi w partii demokratycznej do rozłamów, których nie było w 2021, gdy Biden obejmował urząd. Więc to nie Trump i republikanie podzielili bazę wyborczą partii demokratycznej - zrobił to sam urzędujący prezydent. Analogicznie: to nie Trump proponuje jakąś wizję, która mobilizuje ludzi. Jest odwrotnie: to Biden ich demobilizuje i tak, chodzi w tym przede wszystkim o decyzje w sprawie Gazy. Dziś zresztą, co widać w badaniach i sondażach, polityka zagraniczna Bidena ciągnie go w dół w sondażach i stanowi obciążenie.
I to jest całość problemu? Że Biden czy jego ludzie powinni inaczej zachować się po 7 października?
Problem wygląda tak, że partie skrajnej prawicy proponują koszmarne i bezsensowne rozwiązania, ale przynajmniej mówią o prawdziwych problemach. Oczywiście prawica sama jest przyczyną wielu tych problemów, ale paradoks polega na tym, że prawica się ostatecznie wybroni, bo przynajmniej głośno będzie mówić, że jakieś problemy są - z migracją czy ochroną zdrowia. Tak samo z Trumpem, on w końcu przyjdzie i przynajmniej będzie umiał nazwać problemy po imieniu. Liberalne centrum i centrolewica, szczególnie w USA, żyje dalej w wymyślonym świecie jak z serialu „West Wing” i nie potrafi nawet zdiagnozować rzeczywistości wokół siebie.
Dlatego powtarzam często, że liberałowie spotykają więcej czarnych łabędzi niż ktokolwiek inny…
…o to ciekawe. Co to znaczy?
Gdy pojawia się termin „czarny łabędź”, to oznacza zazwyczaj bardzo niespodziewane i znaczące wydarzenie. Ale coś może być „czarnym łabędziem” tylko w odniesieniu do jakiegoś systemu wiedzy, który mówi co jest możliwe i prawdopodobne, a co nie. Więc jak zbudujesz sobie obraz naiwny obraz świata, w którym wszystko świetnie działa (dopóki się nie zawali), to następnie będziesz często spotykał na swojej drodze czarne łabędzie.
W ten sposób liberalna polityka zagraniczna staje się niczym więcej jak zarządzaniem kryzysowym. Cały aparat dyplomacji pracuje tylko nad tym, żeby łagodzić kolejne kryzysy. Jedyni ludzie, którzy zajmują się planowaniem w szerszym horyzoncie czasowym, to militaryści. Ci z kolei oczywiście zajmują się planowaniem na wojnę. Tam nie ma strategów - są menedżerowie. Ich zadaniem jest dbanie o to, żeby tylko się nie pogorszyło. Ale jak możesz nad tym zapanować, skoro skala twojego myślenia ogranicza się do dnia następnego?
Czyli fałszywa teoria prowadzi do błędnej polityki?
Dokładnie. Tak było z Gazą i Palestyńczykami. Założenie normalizacji między Izraelem a Arabią Saudyjską - „Porozumień Abrahamowych” - było takie, że można to zrobić ponad głowami Palestyńczyków, USA dołoży od siebie jakieś gwarancje bezpieczeństwa dla Rijadu, będzie świetnie. Co prawda wystawimy Palestyńczyków, ale mówi się “trudno”. I tu wracamy do teorii najmniejszego cierpienia. Poprzez wykluczenie Palestyńczyków nie minimalizujemy ryzyka, tylko przenosimy je na kogo innego. Tworzymy wykluczający układ, który może wybuchnąć nam w rękach i wszystko rozwalić. I tak będzie działo za każdym razem, tak długo jak polityka zagraniczna będzie wyglądać w ten sposób. Gdy więc doprowadzasz do sytuacji zapalnej, nie możesz dziwić się, że coś wybuchnie. Pominę już fakt, że premier Netanjahu sam pomógł stworzyć problem Hamasu przez swoje działania. Było jednak na tyle gorąco, że sytuacja wybuchła. Skutkiem tych okoliczności jest to, że taki Hamas może próbować desperackich kroków.
Ale czy to znaczy, że z lewicowej perspektywy musimy cały czas relatywizować czy niuansować w sprawie Hamasu czy Houthich w Jemenie? Mam kolegę, który w kółko mnie o to pyta: czy narzędziem walki z militaryzmem, autorytaryzmem i przemocą ma być stawanie po stronie organizacji, które same mają antydemokratyczne czy antyzachodnie poglądy.
Oczywiście, że prawa człowieka czy opresja mniejszości to są fakty, które trzeba uwzględnić w każdej rozsądnej wizji polityki zagranicznej. Tylko że dotychczas wcale tak nie było. Panowało raczej przekonanie, że „tam gdzieś ścinają głowy albo kamienują kobiety, a my cóż możemy zrobić?”. Albo godzimy się na to, że gdzieś panuje zamordyzm, albo używamy siły, by go obalić. Więc dominowała polityka prowadzona za pomocą bomb, a i tak cele wybierano bardzo arbitralnie: „zrzućmy bombę na kraj A, oszczędźmy kraj B”, choć w jednym i drugim łamią prawa człowieka, ucinają głowy i tak dalej. Dotychczas używaliśmy kategorii praw człowieka bardzo cynicznie, by uzasadnić rzeczy, które i tak robiliśmy w imię światowego prymatu Ameryki.
Weźmy Jemen, to dobry przykład.
Co z nim?
Skąd wzięła się rebelia Houthich w Jemenie? Ano stąd, że walczyli ze skorumpowanym reżimem wspieranym przez USA i Arabię Saudyjską. Mieli całkiem zrozumiałe powody, żeby nie popierać rządu centralnego, który w ich przekonaniu okradał i dyskryminował mieszkańców północy kraju, skąd się wywodzą. I teraz postawienie sprawy tak jak to robi twój kolega - że trzeba jednoznacznie zwalczać albo przynajmniej bardzo mocno się opowiedzieć wobec podobnych bojówek - jest dość dziwne. To skupienie się na skutkach, a nie przyczynach. Trzeba odnieść się do szerszej sytuacji. Przykładowo w Jemenie źródłem była kleptokratyczna polityka, poparcie dla takich reżimów, realizowanie względem Jemenu tak naprawdę polityki podyktowanej przez Arabię Saudyjską. Zgotowaliśmy tam kilka lat jednej z najgorszych wojen we współczesnej historii, nie osiągnąwszy zbyt wiele, ale i chyba nie wyciągnęliśmy lekcji, że siła nie jest tu rozwiązaniem.
Ja nie twierdzę, że nigdy nie należy stosować siły. Nie prezentuję pacyfistycznego stanowiska. Ale co zasady to jest porażka. Gdy jesteś zmuszony do użycia siły i nie działasz w samoobronie - a w przypadku USA bardzo trudno jest dowieść, że tak jest - to jest to porażka polityki zagranicznej. Ale, spójrzmy też na to tak, nawet z punktu widzenia samego użycia siły - jej zasadności, korzyści, ryzyka, kalkulacji czysto instrumentalnych - to rzeczy, które robimy na Bliskim Wschodzie wydają się czysto szalone. Jakbyśmy wprost prosili się o wojnę w regionie.
A prosicie się?
Teraz? Tak. Myślę, że już jesteśmy w środku czegoś przypominającego regionalną wojnę, tylko jeszcze nie połączyliśmy do końca kropek i nie nazywamy jej w ten sposób. Mamy wybuchy przemocy od Gazy przez Irak, Liban, Jemen i Morze Czerwone. Trochę jak w czasach Zimnej Wojny, gdy nie w każdym konflikcie chodziło bezpośrednio o ZSRR czy USA, ale rywalizacja mocarstw i tak się nakładała na lokalne wojny. Podobnie na Bliskim Wschodzie lokalna dynamika - na przykład to, że kolejne organizacje czy bojówki czysto oportunistycznie podłączają się już do walki - nakłada się na wielki „cywilizacyjny” spór jak widzi to Izrael i USA. Waszyngton z kolei myśli, że pełni w regionie rolę stabilizującą - podczas kiedy może być odwrotnie. A to co Amerykanom wydaje się „odstraszaniem” prowadzi do przeciwnych skutków - bo jak się okazuje różne grupy zbrojne czują się nie „odstraszone”, lecz zachęcone do uderzania w amerykańskie siły.
I stąd biorą się takie wpadki, jak słynny artykuł Jake’a Sullivana, najbliższego dorady Bidena, w magazynie “Foreign Affairs”, gdzie na dosłownie kilka dni przed atakiem Hamasu utrzymywał, że polityka obecnej administracji osiąga rezultaty, a Bliski Wschód jest najspokojniejszy od kilkudziesięciu lat?
„Bliski Wschód jest najspokojniejszy od kilkudziesięciu lat” - piękne epitafium, prawda? Cóż, ja nie jestem nawet ekspertem od regionu - specjalizuję się przecież w Pacyfiku - a nawet ja widzę gołym okiem, że sytuacja wrze. I nigdy nie przyszłoby mi do głowy napisać, że wszystko jest w porządku. To mógłby napisać idiota. Ale Jake Sullivan nie jest idiotą. Więc skoro nie jest idiotą, to prawdziwa jest inna teza: że to spojrzenie na świat liberałów, którzy postrzegają politykę jako zarządzanie kryzysowe, jest błędne. Problem nie leży w serii błędnych decyzji, choć wobec nic jestem bardzo krytyczny, ale w całej błędnej wizji, która je podyktowała. „Zarządzanie kryzysami” zamiast polityki po prostu się nie sprawdza.
Dr Van Jackson - wykładowca Victoria University w Wellington w Nowej Zelandii, ekspert ośrodka Security in Context i autor podcastu “Un-Diplomatic”, autor książek poświęconych strategii i rywalizacji międzypaństwowej - ostatnio Grand Strategies of the Left (Cambridge University Press, 2023)