Gaza w gruzach, Ukraina w impasie
Wojna w Europie i wojna na Bliskim wschodzie są związane bardziej, niż może się wydawać.
“Po niespodziewanym ataku Hamasu na Izrael, wzrosły akcje firm zbrojeniowych, w tym Lockheed Martin, Northrop Grunman i General Dynamics. Cena ropy skoczyła do 86 dolarów za baryłkę, w pewnym momencie przebijając pułap 5% wzrostu. Odbija się także branża energetyczna”… Aż chciałoby się, aby rzeczywistość była tak prosta i jednoznaczna jak ten giełdowy komentarz z otwarcia na amerykańskich parkietach po wybuchu nowej odsłony wojny na Bliskim Wschodzie. Tak jednak nie jest.
Jaka więc jest reakcja USA na atak Hamasu i deklarację wojny prezydenta Binjamina Netanjahu? Chaotyczna, zawiła i głęboko umoczona w krajową politykę i trwającą pre-kampanię. Publicznie dyplomaci i administracja deklarują całkowitą, bezwarunkową i jednoznaczną solidarność z Izraelem i polityką Tel-Awiwu. Prezydent Biden pakuje się w podróż do Izraela, szef amerykańskiej dyplomacji już tam jest, Departament Stanu (jak ujawnił Huffington Post) zabronił urzędnikom używać słów “zawieszenie broni, deeskalacja i przywrócenie spokoju”, a rzeczniczka prasowa Białego Domu nazywa wezwania do rozejmu i wypuszczenia zakładników “odrzucającymi”.
Za kulisami, wszystko na to wskazuje, dzieje się coś innego. Waszyngton w pierwszych dniach dążył do powstrzymania najbardziej radykalnych instynktów izraelskiej prawicy i irańskich ajatollahów, by lokalny krwawy konflikt nie przerodził się w wojnę regionalną. Nawet najbardziej antyamerykańscy komentatorzy nie przekonują, że to coś, czego Waszyngton sobie życzył, ani że Biden na tym skorzysta. (Nie brakuje za to podobnych ocen wobec samego premiera Netanjahu, który oskarżany jest przez prasę w kraju i za granicą o hodowanie Hamasu i ignorowanie ostrzeżeń do granic sabotażu).
Urzędująca administracja będzie jednak, czego by nie zrobiła, krytykowana z prawej i lewej strony za decyzje ostatnich lat. A związek Waszyngtonu i Tel-Awiwu jest wciąż zbyt bliski, by dowolna administracja, demokratyczna czy republikańska, mogła się od wojny Izraelsko-Palestyńskiej wygodnie zdystansować. A to zwraca naszą uwagę na ciekawy paradoks.
Joe Biden kontynuował Trumpowską politykę “porozumień Abrahamowych” i regionalnej “normalizacji” stosunków regionalnych między państwami arabskimi i Izraelem (ponad głowami Palestyńczyków). Własnie po to, by móc kiedyś powiedzieć, że Bliski Wschód ma już sojusze, infrastrukturę bezpieczeństwa i dość stabilności, by walczyć z terroryzmem i wpływami Iranu bez prowadzenia za rękę przez Amerykanów. By Ameryka mogła nie tyle Bliski Wschód opuścić, co zerwać z praktyką “mikrozarządzania” i bycia pośrednikiem, brokerem, patronem i rozjemcą w kolejnych sporach.
Paradoks polega tu na tym, że ceną za porozumienie Arabii Saudyjskiej z Izraelem miało być “rozwiązanie dwupaństwowe” czy jakakolwiek niezależność i nadzieje na przyszłą niepodległość Palestyńczyków. Administracja Trumpa nawet tego celu nie ukrywała, popierając choćby przeniesienie ambasady do Jerozolimy, grając na izrealską prawicę i delegując samego zięcia Trumpa - Jareda Kushnera - do roli czołowego pośrednika między reżimem w Rijadzie i Tel-Awiwem. Administracja Bidena tę w najlepszym razie ryzykowną politykę przejęła, prąc dalej - przy sprzeciwie lewicowych krytyków Bidena i części środowisk zajmujących się polityką zagraniczną - do “normalizacji” między Arabią Saudyjską i Izraelem.
Biden, który w kampanii obiecywał uczynić z Rijadu i księcia Mohemeda bin Salmana “pariasów”, odwrócił swoją politykę względem kłopotliwego sojusznika o 180 stopni. Inwazja Rosji na Ukrainę spowodowała, o czym pisałem na tych stronach od marca 2022, że Saudowie stali się znów obiektem umizgów i pielgrzymek - tylko bowiem eksport arabskiej ropy mógł pomóc USA i Europie utrzymać proukraińską koalicję. Wskutek tego Biden, który obiecywał w swojej kampanii autokratów izolować, zaczął chcąc nie chcąc dogadzać bin Salmanowi i Netanjahu, wysyłając czytelne sygnały, że pójdzie na wiele, byleby proces normalizacji za swojej kadencji dokończyć. Saudowie licytowali zaś wysoko, domagając się gwarancji zbrojnch od USA lub nawet zgody na własny program atomowy i dostęp do najnowoczesniejszych technologii, w zamian za porzucenie cenowej zmowy z Rosją. Biden, jak się wydaje, z każdym kolejnym miesiącem jest bliższy kolejnych ustępstw i spełnienia wszystkich żądań Rijadu.
Te sygnały odczytywali jednak równeż Palestyńczycy. A w tym oczywiście także liderzy Hamasu, którzy najprawdopodobniej uznali, że dogadanie się Rijadu i Tel-Awiwu pogrzebie nadzieje na Palestyńskie państwo na dekady, jeśli nie na zawsze. I postanowili zaatakować, w nadziei - wiele wskazuje, że jednak błędnej - że uda im się zasabotować proces normalizacji, podburzyć przeciwko niemu arabską ulicę i sprowokować Izrael do takiej brutalności w odwecie, że Zachód zacznie się od niego dystansować. I oto jesteśmy w tym momencie, w którym administacja USA zarządza już oczekiwaniami nie tylko europejskich (Kijów, Berlin, Bruksela), ale i Bliskowschodnich sojuszników wobec dwóch wojen i kryzysów humanitarnych.
Co to oznacza? Że im dalej w kadencję prezydenta Bidena i im bliżej wyborów 2024 tym bardziej rosła będzie presja, by choć jedną z wojen, będzie rosła. Ukraina i Izrael związane są w więcej niż jednym wymiarze.
Keep reading with a 7-day free trial
Subscribe to To nie jest blog. to keep reading this post and get 7 days of free access to the full post archives.