Pono nasi biją w tarabany
Gdyby decyzje o wojnie zależały od dziennikarzy, świat dawno już byłby atomową, postapokaliptyczną pustynią.
I.
Było gorące lato 2021, tuż po wyciekach ze skrzynki mejlowej ministra Dworczyka. Przyjemnie chłodny taras i skwierczące na słońcu bebechy korespondencji ze środka Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Łączyłem się zdalnie ze studiem Polskiego Radia, w którym komentowaliśmy te wydarzenia. Mój rozmówca, PiS-owski publicysta i częsty gość „Wiadomości” TVP, zagrzewał do ataku odwetowego na Rosję. Przekonywał, że teraz my – skoro zaatakowano skrzynkę osoby bliskiej premierowi –powinniśmy przeprowadzić atak na sam Kreml: na jakichś bliskich współpracowników Putina albo infrastrukturę obronną Federacji Rosyjskiej. Powoływał się przy tym na artykuł piąty Traktatów Północnoatlantyckich – atak na jednego sygnatariusza powinien być traktowany jak atak na wszystkich – i niepoparte niczym twierdzenie, że „NATO już interesuje się sprawą”.
Mijały tygodnie i miesiące. Centrala PiS kazała sprawę Dworczyka wyciszać, więc nie było okazji, żeby wrócić do tematu. Media sprzyjające władzy uznały, że żadnej afery nie ma, a wszystkie doniesienia o #DworczykLeaks polecono traktować z góry jako fałszywe. W tej sytuacji łatwo było przegapić więc doniesienie z listopada, gdy zewnętrzni analitycy powiązali ataki na korespondencję członków polskiego rządu nie z Moskwą, a Mińskiem. Gdyby rzeczywiście tak było, a ktoś posłuchał mojego rozmówcy, to nietrudno wyobrazić sobie idiotyczne i samobójcze następstwo wydarzeń. Atakujemy Rosję, państwo o dużo większym niż my potencjale prowadzenia cyberwojny, jako odwet za operację, z którą Moskwa miała co najwyżej pośrednie związki i ściągamy na siebie jeszcze poważniejsze konsekwencje. W tym samym czasie Amerykanie zajęci pospieszną ewakuacją z Afganistanu nie mogą nam niestety pomóc i zostajemy sami z wiadomo czym i gdzie. Nie jest to Nobel ze strategii.
To nawoływanie do wojny tak nam jednak spowszedniało, stało się tak przezroczyste, że nie zauważamy jak z ekscesu przeszło w regułę. Nie skończyło się bowiem jeszcze na dobre lato, a ci sami publicyści i klakierzy ogłaszali kolejną wojnę – tym razem „hybrydową” z Białorusią. Próby łagodzenia tego języka i mówienia, że między „wojną” i „prowokacją” („atakiem”, „operacją”, „środkami ofensywnymi” i tak dalej…) są jednak zasadnicze różnice, było skazane na porażkę. Sukcesem polskiego retoryczno-dyplomatycznego szturmu było przekonanie do języka „wojny hybrydowej” nawet Komisji Europejskiej i kilkunastu innych stolic UE. Nikt nie zauważył groteskowości stosowania pojęcia „wojna” na określenie sytuacji, w której jedynymi ofiarami śmiertelnymi konfliktu byli pozostawieni na pastwę chłodu i odwodnienia uchodźcy. Media relacjonowały „szturmy” na polską granicę jak prawdziwy atak wrogiej armii. W tamtym kontekście nikomu nie chciało przejść przez gardło, że ci ludzie to obywatele krajów, w których naprawdę toczą się rozpętane przez nas – to jest: Zachód – wojny.
Co oczywiste, Polska potraktowała tą sytuację jako zagrożenie par excellance militarne, więc wysłała na miejsce 17 tys. wojskowych i wszystko, co najlepsze miała pod ręką. Efekt nie dodawał jednak, a odbierał całej akcji powagi. Bo dlaczego musimy wysyłać pięciu polskich uzbrojonych żołnierzy na jednego uchodźcę i czemu wciąż, pomimo takiej dysproporcji sił, Niemcy notowali do jesieni rekordowe ilości przekroczeń swojej granicy przez ludzi, którzy przedostali się mimo wszystko przez Polskę? Głosy, które starały się pokazać, że retorsje Łukaszenki dotyczą polskiego poparcia dla białoruskiej opozycji (więc należało się ich spodziewać), należały do mniejszości. Wojna, wojnę nam wypowiedział dyktator, paskudnik jeden! – krzyczeli komentatorzy. „Dlaczego, skoro to wojna” – ripostowałem po równo wściekły, co rozczarowany – „nie strzelamy, drodzy panowie, do agresorów? Czemu nie atakujemy Mińska? Stoimy bezczynnie, a NATO palcem nie kiwnie? Tak rozumiecie wojnę, to jest waszym zdaniem wojna? To co mają powiedzieć ci naprawdę zaatakowani – bo nie wiem, czy wiecie, ale w tym momencie w paru krajach świata, nie bez naszego przyzwolenia, lecą ludziom na głowy bomby i wystrzeliwane z dronów rakiety”. Raz udało mi się nawet przebić z tym speechem do TVP.
Gdy „skończył się” białoruski problem, publicyści – w tym i mój prawicowy polemista – ogłosili już trzecią w ciągu zaledwie kilku miesięcy wojnę, tym razem Putina z NATO. Pomimo, że prawie nikt – poza garstką najbardziej samobójczo nakręconych aparatczyków z Moskwy i Waszyngtonu – nie przewidywał ataku Rosji na europejskie stolice czy Sojusz Północnoatlantycki, polskie media hamulców ogłaszały, że rosyjski niedźwiedź idzie po Warszawę. Nawet w obliczu braku dowodów, że Putin dopuści się jakichkolwiek działań zbrojnych wymierzonych przeciwko Polsce, Litwie czy Estonii, zagrożenie było przedstawiane jako wręcz egzystencjalne. Gdy więc w kolejnym programie radiowym zostałem zapytany, czy większym zagrożeniem dla Polski jest pandemia COVID (w której zmarło już 100 tys. osób), czy gromadzenie przez Putina wojsk na wschodniej granicy Ukrainy, mogłem tylko rozłożyć ręce i powiedzieć, że największym zagrożeniem jest bezmyślne zaklinanie tego konfliktu i czekanie – zupełnie jak Polacy po 1945 roku – aż Rosja wywoła III wojnę światową, bo może to w końcu zmusi Amerykanów do zajęcia się naszymi sprawami. Bo przecież tak jest: jeśli ktoś zwiększy zaangażowanie NATO na wschodniej flance, to nie Trump czy Biden z dobroci serca, lecz atak Putina na Ukrainę. Tylko, czy to nam powinno chodzić: by cenę większej obecności Amerykanów w Polsce zapłacili swoją krwią nasi ukraińscy sąsiedzi?
Prawdę mówiąc jednak nie byłem tak błyskotliwy. Powiedziałem wyłącznie – zgodnie z faktami – że póki co od gróźb Putina nie giną jeszcze nasi współobywatele. A od porażek i zaniedbań w walce z pandemią i o poprawę ochrony zdrowia jak najbardziej. I jeszcze, że wojna jest złem. Obowiązkiem i zmartwieniem przyzwoitych ludzi jest dziś zastanawiać się, jak jej uniknąć, a nie jak trafnie i błyskotliwie wywróżyć jej wybuch. Za to drugie nikt nie będzie przyznawał ekstra punktów, gdy naprawdę posypią się już bomby i rakiety.
II.
Być może ostatnią osobą, która mogła w Polsce pewnie i bez ryzyka utraty autorytetu powiedzieć, że da się mieć naraz dobre relacje z Rosją i USA był prezydent Aleksander Kwaśniewski. Dyplomatyczne talenty Kwaśniewskiego są bezsprzeczne, ale był on też w wyjątkowym położeniu: „czerwony” prozachodni prezydent postkomunistycznego kraju o proamerykańskim nastawieniu, który równie dobrze dogadywał się w Moskwie, Berlinie i w Waszyngtonie. I czasy też były wyjątkowo sprzyjające – Rosja była historycznie słaba, a Ameryka u szczytu swojej potęgi. Zachód chciał mieć nas u siebie, postsowiecka Rosja z pewnością zaś nie chciała nas – Polaków, Litwinów, Estończyków, a może i nawet Ukraińców – z powrotem. Fakty są takie, że tej epoki już nie ma, a ambicje światowych mocarstw – do których doszły też Chiny – zdążyły się zmienić i przemieścić.
Zaś jeśli chodzi o debatę, to teraz wahadło uderzyło w ścianę. Gdyby w naszym kraju cytować bez kontekstu takich analityków jak Andrew Bacevich, Mark Galeotti czy Anatol Lieven – którzy podobnie jak Kwaśniewski przekonują, że z Rosją należy rozmawiać i negocjować na poważnie, ściągać ją na stronę Zachodu a nie Chin i nie lękać się Putina jak wcielonej apokalipsy – ktoś gotów byłby pomyśleć, że to propaganda Russia Today. Galeotti w wywiadzie, którego mi udzielił, przekonywał zresztą, że traktowanie Putina jako największego geniusza zła, superzłoczyńcy z filmów o Bondzie i wszechmocnego tyrana jest przeciwskuteczne: bo on sam tego potrzebuje, byśmy się go bali i by nasze ustępstwa wobec niego nie były podyktowane racjonalną kalkulacją, lecz strachem. Galeotti dodaje też, że problem kolektywnego Zachodu z Rosją polega na tym, że albo całkowicie ją ignoruje i bagatelizuje, albo na odwrót: dostaje na punkcie Rosji fiksacji. To nie jest problem widoczny w Polsce, ale już w Ameryce jak najbardziej: stosunek do Rosji zmienia rotacyjnie co kilka lat, przy czym nawet tradycyjne partyjne podziały już uległy zatarciu i nie wiadomo, kto w kolejnym rozdaniu będzie wobec Rosji jastrzębiem, a kto gołębiem.
Polskie przekonanie, że z Rosją nie należy rozmawiać, negocjować ani czegokolwiek ustalać jest o tyle bezprzedmiotowe, że Zachód już tę decyzję podjął za nas: i z Rosją rozmawia oraz próbuje dobić targu. Nie powinno być to szokiem: skoro dwaj kolejni amerykańscy prezydenci skłonni byli rozmawiać w ostatniej dekadzie z reżimem irańskim, z Kim Dzong-Unem i Koreą Północną oraz Talibami, to będą rozmawiali także z Putinem. Przynajmniej do momentu, w którym Putin ich – na swoją i świata szkodę – nie postanowi oszukać. Przekonanie o tym, że można unilateralnie przestać z Rosją o czymkolwiek rozmawiać jest też skomplikowane przez energetyczne uwikłanie Europy – nie ma takiego scenariusza, w którym dochodzi do wojny, sypią się sankcję, ceny energii idą w górę i cierpią na tym wyłącznie Niemcy, a my zostajemy oszczędzeni. To nie argument za tym, żeby Rosji ustąpić, ale za tym, żeby zauważyć gospodarcze konsekwencje wojny – one bez wątpienia dotrą szybciej do polskich niż amerykańskich gospodarstw domowych.
My w Polsce zarazem tak mocno jak nie ufamy i boimy się Rosji, tak samo mocno ufamy i pokładamy nadzieję w Ameryce – jej gorliwości i chęci obrony naszego kraju. Do tego stopnia, że wierzymy w amerykańską wolę, chęć pomocy, szczerość zobowiązań i omnipotencję bardziej nawet niż Amerykanie.
Bo spójrzmy choćby na ten cytat:
Sojusz amerykańsko-polski jest sojuszem sentymentalnym, a nie strategicznym. Ameryka nie dlatego popiera Polskę, że potrzebuje swoich czołgów w centrum Europy. Nie potrzebuje. Ameryka istniała przez 200 lat i zupełnie jej nie przeszkadzało, że Polska jest pod zaborami. Obrona Polski nie należy do żywotnych interesów Stanów Zjednoczonych. To nie jest w interesie strategicznym albo defensywnym USA. (…) W przypadku inwazji na Polskę tak, wierzę w artykuł 5. Ale tylko tak długo, jak Polska będzie postrzegana jako demokracja, a nie państwo specjalnej troski odchodzące od demokracji. Jeżeli teraz oddala się od demokracji, a w Stanach nie będzie już prezydenta, który odczuwałby taki sentyment, wtedy rzeczywiście ten sojusz stanie pod znakiem zapytania.
– kto to powiedział? Jakiś lewak, wróg NATO i antyamerykański pacyfista?
Keep reading with a 7-day free trial
Subscribe to To nie jest blog. to keep reading this post and get 7 days of free access to the full post archives.