Już raz przegraliśmy spór o uchodźców, przegramy go znowu.
Nieoczekiwany sojusz Tusk, Mentzen, Giertych, Kaczyński.
„Tusk, Błaszczak i Ziobro jednym głosem w sprawie uchodźców”, „Granice człowieczeństwa Platformy Obywatelskiej”, „Gdy rząd oskarżany jest o tortury migrantów, przewodniczący PO kibicuje PiS-owi w skutecznej rozprawie z Afgańczykami na granicy” – to tylko kilka tytułów, jakich nie przeczytacie państwo w dzisiejszej „Gazecie Wyborczej”. W piątek przewodniczący Platformy Obywatelskiej, były szef Rady Europejskiej i żywa chorągiew AntyPiS-owskiej opozycji, Donald Tusk, postanowił w kwestii uchodźców koczujących już ponad dwa tygodnie na polsko-białoruskiej granicy obejść rząd z prawej strony. Gdy wiadomo już było, że Straż Graniczna nie dopuszcza do uchodźców prawników, nie pozwala przekazać im wody czy koców i udaje, że nie słyszy próśb o możliwość złożenia wniosku o ochronę międzynarodową, Tusk napisał:
„Polskie granice muszą być szczelnie i dobrze chronione. Kto to kwestionuje, nie rozumie, czym jest państwo. Ochrona nie polega na antyhumanitarnej propagandzie, tylko sprawnym działaniu. Za czasów PiS Polską granicę przekroczyło rekordowo dużo nielegalnych imigrantów” – napisał Tusk.
Żadne z sympatyzujących z Platformą mediów według mojej wiedzy nie skrytykowało tej wypowiedzi ani nawet nie poinformowało swoich czytelników, że w sprawie uchodźców na polsko-białoruskiej granicy przewodniczący Tusk nie tylko podziela linię PiS, ale uważa, że w wypychaniu „nielegalnych imigrantów” partia Kaczyńskiego była i jest nie dość skuteczna. Wyjątkiem była red. Ewa Siedlecka z „POLITYKI”, która publicznie zapytała, co jeszcze – zdaniem Tuska – poza głodem, chłodem i pozbawianiem pomocy lekarskiej tych wystawionych przez Łukaszenkę ludzi należałoby zrobić?
Ostatnie dwie doby były wyjątkowym nawet jak na Polskę pokazem politycznej schizofrenii. PiS jest oskarżany o tortury, moralne samobójstwo, skurwysyństwo i działalność przestępczą (wszystko to cytaty), podczas gdy Donald Tusk pisze, że on sam byłby w odstraszaniu uchodźców jeszcze skuteczniejszy i nie wywołuje to żadnej reakcji. Jeśli zdaniem opozycyjnych mediów PiS od lat organizuje antyuchodźczą i ksenofobiczną nagonkę, strasząc Polaków obcymi i tworząc wizerunek kraju oblężonej twierdzy, którego trzeba bronić – powinny dziś napisać, że Tusk się do niej dołącza. Wypowiedź Tuska i polityków PO/KO skrytykowali publicznie m.in historyk i wieloletni autor „Gazety Wyborczej” Adam Leszczyński, pomagająca uchodźcom na granicy fundacja Ocalenie czy Paweł Cywiński z uchodzcy.info – żadna z tych wypowiedzi krytycznych wobec przewodniczącego Tuska nie trafiła w ostatnich dniach na łamy sprzyjających mu tytułów choćby nawet w postaci oszczędnego cytatu.
Powtórzmy: Tusk nie oskarżył w swoim wpisie PiS-u o niehumanitarne działania, a jedynie o to, że stosuje „antyhumanitarną propagandę”, a w rzeczywistości z nieznanych szerzej powodów sam wpuszcza „nielegalnych imigrantów” do Polski. Doskonale znam ten argument, bo wykorzystywali go w kampanii w 2019 i 2020 kandydaci Ruchu Narodowego, Konfederacji i Kukiz 15. Przecież gdyby parę lat temu do podobnych argumentów sięgał Bosak, Warzecha, Jaki czy Ziemkiewicz zostałoby to bez żadnej wątpliwości uznane po stronie protuskowego obozu za faszystowski bełkot inspirowany z Moskwy. Refugees welcome! – krzyczała przecież wtedy strona wspierająca dziś Donalda „granice muszą być szczelne” Tuska. Pamiętam, bo sam krzyczałem. Tylko że zdania nie zmieniłem, więc nie muszę dziś robić podobnych, co „Wyborcza” fikołków i udawać, że nie umiem czytać i nie widzę, co jest drukowanymi literami jasno napisane. Możliwe też, że ja jeden (i Ewa Siedlecka) opacznie zrozumiałem słowa Tuska. Ale z glossą pospieszył przyjaciel Donalda Tuska, mecenas Giertych:
Wniosek tego politycznego spinu jest jasny: to Tusk byłby dziś skuteczniejszym politykiem w obronie polskich granic, a PiS to takie państwo z kartonu, że nie potrafi nawet nawet trzydziestu Afgańczyków odpędzić. I tak, tą jedną wypowiedzią Donald Tusk ustanowił nową linię podziału w Polsce. Teraz w sporze między PiS-em i opozycją nie chodzi o to, kto uchodźców przyjmie, a kto przepędzi – tylko o to, kto przepędzi ich sprawniej1.
***
Ci, którzy opowiadali się za przyjmowaniem uchodźców w 2015 roku – sam się do tego grona zaliczam – przegrali wtedy i przegrają dziś. Argument, że winni jesteśmy pomoc obcym przegrał dotkliwie, gdy jego przeciwnicy przekonywali – wcale niegłupio – że mamy tu w Polsce biednych i wykluczonych, którym można dać pieniądze w konkretnej kwocie. Argument, że obowiązuje nas prawo międzynarodowe był skażony założycielskim grzechem – przecież to z powodu pogwałceniu prawa międzynarodowego i obojętności na los ludzi dotkniętych kolejnymi interwencjami Zachodu w ogóle uchodźcy pojawili się u naszych drzwi. Argumenty z międzynarodowej solidarności i uniwersalnej etyki były kosmicznie wręcz abstrakcyjne. Argument z zawstydzania – „jeśli Polska nie przyjmie uchodźców, dowiedzie tylko, jak rasistowskim, ksenofobicznym i kołtuńskim jest krajem” – był przeciwskuteczny. Nie działał w ustach sił i środowisk, które po ćwierć wieku IIIRP straciły już swoją moc pouczania i musztrowania społeczeństwa, a co więcej wpisywał się w „pedagogikę wstydu”, jaką straszył PiS i powszechnie już widoczny podział na elity i zwykłych ludzi.
Dziś, jak podpowiadają badania, niechęć do przyjmowania uchodźców jest jeszcze większa. W 2018 roku, czyli już po największym „zagrożeniu”, trzy czwarte Polaków nie chciało przyjmowania uchodźców – prym wiodła wieś, co jest tu ważne i do czego jeszcze wrócę. Uchodźców z Afryki i Bliskiego Wschodu nie chciało wtedy 92% wyborców PiS, 85% wyborców Kukiza i – uwaga! – 51% wyborców PO. Wbrew intuicjom więcej nawet niechęci było wśród młodszych badanych, niż przedstawicieli starszych generacji. Chęć przyjmowania wszystkich uchodźców i udzielania bezwarunkowej pomocy – tak zwanej polityki „otwartych granic” – deklarowała radykalna mniejszość Polek i Polaków, zaledwie 10% mieszkańców wielkich miast czy 17% wyborców Lewicy. To w skali kraju naprawdę garstka ludzi, z których pewnie większość pokrywa się z postępową bańką w mediach społecznościowych i której członkowie dosłownie wszyscy się znają. Nawet jeśli nie osobiście, to choć ze słyszenia. To też jasne, że trudno w oparciu o grupę tak nieliczną budować jakąś szerszą politykę.
Dziś jednak w odróżnieniu od 2015 roku jest więcej argumentów przeciwko przyjmowaniu uchodźców przerzucanych do Polski (i innych państw UE/NATO) przez Łukaszenkę i Putina, które nie wypływają z rasistowskiego czy demagogicznego klucza. Nie nazwę ich „słusznymi”, bo niekoniecznie się z nimi zgadzam. Ale w przeciwieństwie do wielu narosłych wcześniej wokół uchodźców mitów, mają w sobie racjonalne jądro czy elementarną spójność. Jeden z nich mówi, że nie można wpuszczać uchodźców z Usnarza Górnego, bo to sprowokuje białoruskie służby do kolejnych „zrzutów” bezradnych ludzi, idących w tysiące, co pogłębi problem. Jak czytałem na stronach „DGP” w tekście Michała Potockiego i Magdaleny Cedro polityka Litwinów, którzy pozwolili swoim pogranicznikom cofać uchodźców z powrotem za granicę, poskutkowała tym, że liczba nielegalnych przekroczeń spadła. Co ma sugerować, że jednak można państwa trzecie w ten sposób zniechęcić do podobnych działań. Kuriozalne jest oczywiście nie samo spieranie się o sens takiej polityki, ale poparcie dla niej ze strony mediów i autorów, którzy jeszcze niedawno byli skłonni porównywać mur na granicy Węgier z drutami kolczastymi Auschwitz.
Drugi z tych argumentów mówi o tym, że w tym momencie uchodźcy z Afganistanu, Syrii i Iraku (i nie tylko), którzy są wykorzystywani jako pionki, nie mają nic wspólnego z trwającym exodusem z Afganistanu. Udało im się dotrzeć do Białorusi czy Rosji wcześniej bezpiecznie i albo nie złożyli tam wniosków o azyl, albo też nigdy nie zamierzali. Ale nie złożyli też ich w Polsce. A tak czy inaczej musi się teraz nimi zająć „pierwsze państwo bezpieczne”. Więc rzeczywiście nie chcieli ubiegać się o ochronę międzynarodową w UE, a zatem to nie nasz problem – mówi ten argument. Jest on oczywiście dość cyniczny, ale zwraca uwagę na to, że Polska może na gruncie prawa międzynarodowego bronić decyzji o niewpuszczaniu akurat tych ludzi. Jednocześnie blokując granicę z Białorusią, rząd będzie przywoził z Afganistanu osoby, które pracowały dla sił proamerykańskiej koalicji i są zagrożone przez Talibów, czym tylko PiS będzie wzmacniać swoją opowieść o tym, że „pomaga na miejscu” i „tym, którzy tego potrzebują”.
Trzeci argument jest dość oczywisty i wynika z logiki bezpieczeństwa – zwanej także ostatnio złośliwie „sanitaryzmem” lub sekurytyzacją społeczeństwa – jaką narzucił COVID-19 i pandemia. Jeśli do niedawana nie można było legalnie przekroczyć nawet polsko-czeskiej granicy w Karkonoszach na spacerze, a teoretycznie podróżnych obowiązują testy na koronawirusa i kwarantannny, to dlaczego nagle o wszystkich tych surowych i świętych ograniczeniach mamy zapomnieć w przypadku uchodźców? Otworzyć granice, gdy nawet nie otwieramy ich dla zupełnie legalnych i niewinnych turystycznych wypadów? Uznać, że będziemy w stanie sprawnie testować, szczepić i leczyć w warunkach polowych na gorąco? To niestety dość oczywiste przedłużenie obaw związanych z COVID i dyscypliny, jaką z mniejszą lub większą skutecznością próbowano narzucić społeczeństwu.
Ludzie, nawet jeśli sami nieszczególnie wiernie przestrzegają tych reguł, na pewno nie pozwolą, żeby poluzowano je wobec jakichś „obcych” – co to, to nie! Ale za tym egoistycznym podejściem jest też bolesne i trzeźwe spostrzeżenie: idzie czwarta fala. Pozwolić teraz „wrzucać” Polsce uchodźców, to zgodzić się na celowe osłabienie służby zdrowia i rozproszenie sił państwa polskiego na kolejne obszary, gdzie nie jest zdolne sprawnie działać. Zdziwiłbym się, gdyby jedną z pierwszych grup, jakie oprotestowałyby plan przyjęcia teraz uchodźców, nie byli lekarze i pielęgniarki. No i ciekawe, jak Polska miałaby sobie w środku czwartej fali poradzić z leczeniem choćby kilku tysięcy pacjentów z innych krajów, ale takich, którzy mówią tylko w dari, paszto albo po arabsku i potrzebują tłumacza albo asystenta międzykulturowego. To ryzyko jest zarówno realną groźbą, jak i oczywiście świetną pałką w ręką wszystkich antyuchodźczych populistów, którzy wreszcie mogą bez większych przeszkód łączyć uchodźstwo i zarazę w jedno.
Politycy, którzy otwarcie domagają się wprowadzenia certyfikatów, które umożliwiać będą pójście do sklepu, na obiad czy na piwo, bulwersują się, że ludzie bez paszportów nie mogą przekroczyć naszej granicy. Rozumiecie? Dokument ma być według nich potrzebny do kupienia kawy, ale nie do przekroczenia granicy z Białorusią. (…) Czy krzywda Polaków nie jest dla was interesująca? Czy Polacy pozbawiani podstawowych praw obywatelskich muszą się pomalować na brązowo i kupić sobie kota za dwa koła, żebyście o nich pomyśleli? Co wy macie w głowach, jak wy to sobie tłumaczycie?
– pisze Konfederata Sławomir Mentzen.
Działa? Działa, tym bardziej że swoim autorytetem tę opcję teraz właśnie wsparł przewodniczący Tusk.
***
Ale spór o uchodźców jest też przegrany na starcie z jeszcze innego powodu. Każdy wie, że polityka jest swoim publicznym wymiarze grą, która podlega na jednej prostej zasadzie. Przyklejać się samemu do tego, co popularne, a przeciwnikowi przyklejać to, co aktualnie popularne nie jest. Jeśli ktoś spojrzy na rolę mniejszości w polskich kampaniach wyborczych, łatwo spostrzeże, jak rygorystycznie przestrzegana jest ta zasada. Uchodźcy – a najlepiej ciemnoskórzy, bo w kwestii Ukraińców i obywateli byłego ZSRR opinie są bardziej zniuansowane – są tym, co trzeba przykleić drugiej stronie. Donald Tusk zna tę zasadę, więc uciekł przeciwnikowi do przodu i postanowił skojarzyć PiS z „nielegalnymi migrantami”, zanim to PiS – jak w 2015 roku – skojarzy ich z nim. Zasadę tę zna też Roman Giertych, dlatego pisze, że Donald Tusk jest tym, który w 2015 roku uchronił Europę przed uchodźcami – w domyśle, Kaczyński choćby i sam obwiązał się drutem kolczastym, niczego podobnego by nie zdziałał. Proste skojarzenia: Tusk – powstrzymanie imigracji, Kaczyński – nielegalna imigracja, Tusk – silna Europa, Kaczyński – państwo z kartonu… i tak dalej.
Strona postępowa czy progresywna – ta, która chce humanitarnego rozwiązania kryzysu i przyjęcia uchodźców – wpadła w coś, co nazywam „pułapką wojen kulturowych”. Chodzi o to, że w imię szczytnych i słusznych ideałów popiera się niepopularną czy kontrowersyjną sprawę, na czym ostatecznie i tak się politycznie przegrywa, choć z etycznych czy moralnych powodów trudno było zachować się inaczej.
W lecie 2020 roku pisałem:
Mechanizm wojen kulturowych, jaki wykorzystała prawica w Polsce, opiera się na kilku prostych krokach. A olbrzymia instytucjonalna przewaga rządzących nad opozycją właściwie gwarantuje w tej grze powodzenie. Działa to następująco. Najpierw PiS wyciąga budzące emocje zjawisko – migrację do Europy, parady równości albo edukację seksualną w szkołach – i grozi atakiem na mniejszości. Przeważnie retorycznym, bo rzeczywiste akty przemocy wygodniej władzy jednak przemilczeć. Lewica w słusznym odruchu zrywa się na pomoc atakowanym i potępia rządzących. TVP i sprzyjające władzy media nagłaśniają zaś prawdziwy i zmyślony „radykalizm” protestów, strasząc dla odmiany falą ideologicznej przemocy wymierzonej w katolików, zwykłych Polaków, konserwatywną „milczącą większość”. Po dwóch aktach tego spektaklu władza może już spokojnie zrobić krok w tył i powiedzieć – „widzicie, my próbujemy spokojnie rządzić, a opozycja tylko mniejszości i mniejszości, a o zwykłych Polakach ani słowa”.
Uruchomienie polaryzacji rzadko kiedy towarzyszy jakimkolwiek ruchom ustawodawczym. Najczęściej chodzi tylko o stworzenie pretekstu, aby partię władzy publicznie skojarzyć z pojęciami „normalności” i „większości”, a przeciwników władzy z „nienormalnością” i „mniejszością”. To aż tak prymitywne – ale działa.
To oczywiście pułapka, bo żadna siła deklarująca przywiązanie do praw człowieka i wrażliwość na krzywdę słabszych, nie może zignorować tych kampanii zaczepnych. To jednak gwarantuje, że Zbigniew Ziobro ma dowolność w wybieraniu czasu, tematu i bohaterów tego starcia.
Właściwie bez większych zmian ten tekst – odnoszący się oryginalnie do protestów na Krakowskim Przedmieściu – można zastosować i tutaj. Postępowa, lewicowa i liberalna część opinii publicznej będzie się spalać w wezwaniach do opamiętania, poszanowania praw człowieka i mniejszości, na koniec PiS zrobi jeden krok w tył i powie, „o co to wszystko było?”. Po drodze nasłuchamy się demagogicznych argumentów, takich jak te Mentzena i Tuska. Jednym wzrośnie, drugim spadnie – Polska i tak nie przyjmie tych uchodźców, choć przyjmie garstkę innych.
Kalkulacja polityczna jest prosta. Dziś PiS ma gorsze notowania na wsi, z Białorusią graniczy Podlasie, gdzie na pewno kwestia tego, co dzieje się przy granicy, jest mocno roztrząsana przy niejednym płocie i nad herbatą. Platforma zbadała sobie również i wyszło jej – bo jakże inaczej miało wyjść – że Polacy uchodźców nie chcą. I poszła za nimi. W kategoriach czysto cynicznej gry jest to zagranie oczywiście bardzo sprawne. Ci, którzy przegrali spór o przyjęcie uchodźców w 2015 roku – sam się do tego grona zaliczam – przegrają go ponownie, wskazują na to nieuchronnie sondaże i dynamika tej sytuacji. To już sprawa nie do wygrania, więc i Tusk ustawia się frontem do wiatru. O ile w 2015 można było choć próbować walczyć i żeglować pod wiatr, to wtedy PO Ewy Kopacz popełniło wszystkie możliwe błędy i ostatecznie sprawę poddało. Dziś nie chce powtórki, więc uderza wyprzedzająco i oświadcza, że żadnych uchodźców przyjmować nie będzie.
Prawa uchodźców to oczywiście cena, jaką warto zapłacić za wygrana z PiS – mówi ta logika. Pytanie jednak do wyznających ją polityków i ich medialnych klakierów jest inne: czyje jeszcze prawa warto pogrzebać po drodze i dlaczego mamy uwierzyć, że na uchodźcach się skończy?
Te wypowiedzi Tuska i Giertycha rymują się też doskonale z pogłoską, że Tusk szuka na przyszłość porozumienia z Konfederacją i dąży do zmarginalizowania Lewicy, które to plany jako pierwsi ujawnili Andrzej Stankiewicz i Agnieszka Burzyńska z Onetu.