Koniec nicniedasizmu?
„Nie da się, nie stać nas, nie opłaca się” – ta epoka odchodzi właśnie w przeszłość.
Ten tekst jest zaktualizowaną i rozszerzoną wersją artykułu pod tym samym tytułem, który ukazał się w weekendowym Magazynie „Dziennika Gazety Prawnej” z 22.04.2022.
Czasami jest tak, że rzeczywistość nie tylko puka do drzwi polityków i klasy eksperckiej, ale wręcz łomocze, wciska z całych sił dzwonek i wydziera się. Mamy z tym do czynienia przynajmniej od 2015 r. Mimo to nie wszyscy chcą podnieść się z fotela, by zajrzeć, kto puka. Albo udają, że nie ma ich w domu. A to dlatego, że za drzwiami czai się niechciana i niewygodna nowina: nastąpił koniec pewnej epoki. A inwazja Rosji na Ukrainę jest tylko ostatnim, najkrwawszym aktem w procesie upadku starego porządku.
Wyjście Wielkiej Brytanii z UE, zwycięstwo populistycznego celebryty w wyborach prezydenckich w USA, wojna handlowa Ameryki z Chinami, walka cyfrowych korporacji ze światowymi stolicami, globalna pandemia i zamrożenie światowej gospodarki… Lista wydarzeń, które posuwają ten proces do przodu, jest długa. Istnieje pokusa, by je połączyć i uporządkować za pomocą prostych opozycji: konflikt demokracji z autorytaryzmem, spór świata wiedzy i faktów z krainą emocji i demagogii, wygrana różnych „barbarzyńców” nad instytucjonalistami…. To jednak nie wystarczy. Czasami przecież „normalni” politycy idą drogą wytyczoną przez „populistów” – jak Biden, który nie dokonał zwrotu o 180 stopni wobec swojego poprzednika. A czasami sprowadzanie wszystkiego do konfliktu o demokrację (najlepiej z dopiskiem: „liberalna”) więcej zaciemnia niż tłumaczy. Bo czy na przykład Polska pod rządami PiS-u pomagając Ukrainie, walczy też rzeczywiście o globalny tryumf liberalnej demokracji i rządów prawa, jak chcą tego niektóre amerykańskie analityczki? No właśnie.
Zerwanie i pewien koniec epoki, który właśnie obserwujemy, nie jest (jeszcze!) końcem demokracji, liberalizmu czy globalizacji. Ale – i to dużo ciekawsze – okazało się właśnie, że „żelazne zasady”, które wcześniej krępowały rządy i organizacje międzynarodowe Zachodu, okazały się ideologiczną fikcją, podtrzymywaną bardziej siłą przekonań i przyzwyczajeń klasy eksperckiej niż ich umocowaniem w rzeczywistości. Nie stać nas na wydanie setek miliardów na walkę z kryzysem, bezrobociem i gospodarczą stagnacją? COVID pokazał, że nas stać. Nie możemy ograniczać wolnego rynku i handlu? Spory handlowe z Chinami i sankcje na Rosję pokazały, że możemy – jeśli trzeba – ograniczyć wolny rynek i wolny handel w skali nie widzianych od dekad w ciągu zaledwie dni i tygodni. Nie opłaca się transformacja energetyczna albo walka o żywnościową, gospodarczą czy militarną samowystarczalność kontynentu? Dziś już nikt się nie pyta, czy się opłaca, bo wszyscy zgodnie twierdzą, że po prostu trzeba.
Trzy wielkie kryzysy ostatniej dekady pokazały, że „nie da się”, „nie stać nas'“, „nie opłaca się” to już nie jest odpowiedź.
I.
Nazwanie epoki, która skończyła się w 2015 r., „liberalną” byłoby obrazą dla liberalizmu. Lepszym określeniem panującej ideologii i praktyki władzy w krajach Zachodu był raczej nicniedasizm. Wielkie partie w Wielkiej Brytanii, USA, Niemczech czy w Polsce czasów Platformy nie były zresztą konsekwentne światopoglądowo. Czerpały z pomysłów progresywnych (prawa mniejszości), lewicowych (zasiłki i umiędzynarodowienie kryzysu uchodźczego), liberalnych (pilnowanie deficytu i polityka zaciskania pasa) i konserwatywnych (prywatyzacja sfery opiekuńczej). Wiele postulatów i rozwiązań swobodnie migrowało: nominalnie prawicowe partie wprowadzały małżeństwa jednopłciowe i rozszerzały państwo socjalne, a lewicowe obcinały socjal i podatki dla najbogatszych.
Ludzie w różnych krajach i systemach mieli też prawo żywić wspólną obawę, że w razie kolejnego kryzysu ich rządy znów rzucą się, by ratować jakiś teoretyczny byt – „wskaźnik deficytu”, „stabilność systemu finansowego” czy „wzrost PKB” – zamiast ich samych i ich rodziny. W wielu stolicach rządzili ludzie, którzy – nieważne z jakich wywodzili się ugrupowań – działali jak kapłani pilnujący jakiegoś świętego płomienia. Za swoje zadanie uważali za wszelką cenę osłaniać – traktowane właśnie jak religijne wręcz świętości – słupki i wykresy, świadczące o tym, że podobno wszystko działa, jak należy. Kto zbliżył się i próbował zamachnąć na święte relikwie i rytuały, tego należało obłożyć infamią i wygnać. Los ludzi, całych regionów i społeczeństw, był w tej rzeczywistości oczywiście drugorzędny wobec prawdziwego obiektu kultu – wzrostu gospodarczego czy obejmowania coraz większych przestrzeni świata umowami o wolnym handlu. Nieszczęściem tej religii była nie tylko jej krótkowzroczność, ale i potworna nuda: biurokraci i „bankomaty” mieli nie tylko mentalność, ale i charyzmę nieszczególnie błyskotliwego księdza. Nic potrzeba było geniusza, by stwierdzić, że kiedyś ta konstrukcja się załamie, a stanie się to tak szybko, jak znajdzie się odważny, by cały ten kult wyśmiać i krzyknąć „sprawdzam!”. Nijakość partii głównego nurtu poskutkowała zwiększeniem apetytu na populistów i demagogów, którzy nawet jeśli dawali złe odpowiedzi, to przynajmniej stawiali właściwe pytania.
To właśnie w szczycie tamtej epoki bułgarski politolog Iwan Krastew trafnie zauważył, że obywatelom zostawiono wybór polityków, ale nie wybór polityki. Czyli: możesz obywatelu głosować na socjaldemokratów, chadeków, liberałów, zielonych, republikanów albo socjalistów, a i tak dostaniesz z grubsza to samo. Fakt, że – co najwyżej z drobnymi wyjątkami – ani liberałowie nie byli w tamtych czasach zbyt liberalni, ani socjaliści socjalistyczni, ani konserwatyści konserwatywni. Polska nie była tu ani aberracją, ani anomalią – podobnie myślały elity w większości państw. U nas jednak neoliberalizm-nicniedasizm przyjął formę najczystszą.
II.
Czy warto, aby państwo w coś inwestowało, wydawało pieniądze na przezwyciężenie problemów i podejmowało się trudnych zadań? Szczególnie gdy nie podoba się to elitom i nie współgra z obowiązującą filozofią rządzenia, ale może za to rozładować niezadowolenie znacznej części społeczeństwa? Odpowiedź polskiej klasy politycznej i eksperckiej brzmiała: po trzykroć „nie”. Nie da się, nie stać nas, nie opłaca się. „Wiadomości” TVP uczyniły sporo, by unieśmiertelnić „piniędzy nie ma i nie będzie” w ustach Jacka Rostowskiego, ale i bez tego dla wielu było jasne, że „nie ma i nie da się” jest nieoficjalną maksymą epoki. Swoistym geniuszem Donalda Tuska było ukrycie planu inwestycji i modernizacji polskiego transportu za mistrzostwami piłkarskimi Euro 2012 – bo kto sprzeciwiłby się dwóm tak słusznym celom jak promocja kraju i budowa dróg, zwieńczonym wielkim świętem piłki? Ale to, że sztandarowy projekt rozwojowy miał się zakończyć wraz z początkiem imprezy piłkarskiej, pokazywał skromność tych zamierzeń.
Obfity strumień europejskich pieniędzy na inwestycje i programy spójności pozwalał ukryć to, że nicniedasizm był w rzeczywistości programem antyrozwojowym. Jego założeniem było nie tyle budować, ile ograniczać, odchudzać, oszczędzać, upraszczać. Nie stawiać nowych fabryk, ale co najwyżej autostrady, którymi ludzie sami dojadą do magazynów Amazona (to prawie dosłowny cytat z wywiadu Jacka Rostowskiego, tym razem już z 2020 r.). Nie budować szpitali, ale cyfryzować, modernizować i wprowadzać innowacje. Nie rozwijać opieki przedszkolnej czy żłobkowej, ale ją prywatyzować. Nie kształcić pielęgniarek, ale „importować” je z zagranicy. Nie budować mieszkań, ale dopłacać deweloperom.
Ryzyka takiej polityki były jasne, nawet jeśli fachowa wiedza o nich przyszła za późno. Na przykład badanie ekonomistów z Harvardu i Princeton pokazało, że za czasów Baracka Obamy ponad 90 proc. miejsc pracy, które udało się utworzyć po kryzysie finansowym, miało charakter zajęć dorywczych, tzw. gig-work. Słowem: ktoś stracił posadę w fabryce samochodów albo etat nauczyciela, ale mógł się przebranżowić na dostawcę pizzy. Praca w magazynie Amazona dziś jest, ale nie wiadomo, czy za moment nie przejmą jej roboty, drony, zautomatyzowani kurierzy i paczkomaty. Poparcie dla obiecujących powrót stabilnych miejsc pracy Le Pen czy Trumpa nie powinno w tym kontekście dziwić1.
Nie bez znaczenia dla Polski i dla świata był też olbrzymi wpływ Doliny Krzemowej, która wszędzie przekonywała decydentów, że inwestycje w tradycyjną infrastrukturę, przemysł i rozwiązania gwarantujące długoletnie zatrudnienie dla ludzi, którzy stworzą silną klasę średnią, to przeżytek. Wszystkie fachowe opracowania podpowiadały np., że gospodarki Zachodu paląco potrzebują pracowników i pracownic w sektorze opieki: pielęgniarek, fizjoterapeutów, lekarek, opiekunów osób starszych. Tymczasem branża technologiczna szeptała do ucha politykom i ekspertom, że niezbędne jest wsparcie młodych ludzi w tworzeniu start-upów.
Każda gospodarka musi mieć start-upy, prawda? A takie „nudy”, jak energetyka i przemysł zostawmy zacofanym gospodarkom, Rosji czy Chinom.
III.
Wygrana Donalda Trumpa w 2016 r., COVID-19, a wreszcie wojna i sankcje – wszystkie te wydarzenia uśmierciły dawne dogmaty. To za prawicowego prezydenta USA nastąpił historyczny wzrost wydatków na cele socjalne w wyniku wprowadzenia pandemicznej zapomogi na poziomie federalnym. Komisja Europejska, która jeszcze kilka lat wcześniej gotowa była umierać za limity długu i politykę oszczędności (google: Grecja, austerity), w obliczu kryzysu zdrowotnego postanowiła naraz zaciągnąć gigantyczny dług. W Polsce byliśmy skłonni pozabijać się o program 500+: straszono załamaniem się budżetu, gigantycznym długiem, stygmatyzowano całe grupy ludzi i wieszczono gospodarczą katastrofę. Wszystko o program, który w momencie wprowadzenia kosztował budżet państwa 20 miliardów złotych. A jednak: gdy przyszła pandemia, wydaliśmy w ramach kolejnych tarcz antykryzysowych 163 mld złotych na pomoc firmom i utrzymanie miejsc pracy, a cały pakiet antykryzysowy (w tym pomoc dla banków i systemy finansowego) Polski Fundusz Rozwoju wycenił na… 312 mld złotych. Ponad 300 mld zł w mniej niż dwa lata! To piętnastokrotność tego, co początkowo szło na 500+ i więcej niż wszystkie programy socjalne PiS przez pięć i pół roku ich obowiązywania (do lata 2021) – na które wydano 240 mld zł.
Upadło też przekonanie o świętości wolnego handlu. Najpierw Trump odrzucił porozumienie handlowo-inwestycyjne z Europą (Transatlantic Trade and Investment Partnership, TTIP). Później wojna handlowa z Chinami unaoczniła, że cła na stal i technologiczny protekcjonizm znów liczą się w grze mocarstw. Pandemia i wojna w Ukrainie były gwoździami do trumny. Nawet jeśli uważamy za słuszne ideały wolnego handlu oraz zglobalizowanej gospodarki opartej na swobodzie przenoszenia produkcji i miejsc pracy, to i tak okoliczności mogą wymusić na nas błyskawiczny powrót do gospodarek narodowych i regionalnych.
To samo dotyczy energii z Rosji. Założenie, że można utrzymać względnie niskie ceny surowców dla Europy, a jednocześnie bezpiecznie i powoli realizować transformację w kierunku odnawialnych źródeł, było zasadne, dopóki nasz największy dostawca nie stał się największym zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa. Sankcje – choć mało kto to mówi głośno – są zaś przykładem najmocniejszego „interwencjonizmu” w gospodarce. Oznaczają bowiem zrywanie kontraktów, zamrażanie kont bankowych, wycofywanie firm, wstrzymywanie produkcji i inwestycji w ukaranym kraju. Dziś na taki rodzaj interwencjonizmu jest – z oczywistych powodów – szeroka zgoda. Zresztą już pandemia COVID-19 rozsadziła wcześniejszy konsensus za pomocą tarcz antykryzysowych.
Odważnie myślący ekonomiści pokazują, że – czy się to komuś podoba, czy nie – zmiana nadeszła. Tabu zadłużenia, deficytu, nieingerowania państwa w gospodarkę, trzymania się przez rządy na uboczu procesów modernizacyjnych – to wszystko już anachronizm. I to nawet nie dlatego, że lewica czy etatyści wygrali spór polityczny. Wymusiły to okoliczności. Są jeszcze fundamentaliści, którzy przekonują, że tak jak państwo powinno trzymać się z daleka od walki z gospodarczymi skutkami pandemii, tak nie powinno przesadzać z sankcjami czy zbyt gorliwie (na przykład uderzając w zyski banków) poskramiać inflacji. Ale to malejące grono. Coraz mniej osób chce państwa ograniczonego wyłącznie do roli nocnego stróża w sytuacji, gdy światu grożą kataklizmy: wojny, katastrofy naturalne i klimatyczne, pandemie. Nie rozwiążemy ich, stojąc z boku.
Zachód widzi też dziś jasno, że oddanie w cudze ręce przemysłu i energetyki jest na dłuższą metę nie do utrzymania. Chiny pokazały, jak wielkim atutem jest olbrzymia baza wytwórcza i jak krótkowzroczne były USA i Europa, przenosząc swoją produkcję kluczowych artykułów, od komputerów po leki, do Azji.
Jeszcze do niedawna można było się upierać, że rola państwa jest ściśle ograniczona. W przypadku Polski miał to być co najwyżej dyskretny taśmociąg dla pieniędzy z UE do samorządów. Albo, jak w USA, federalny zarząd ds. sporów kulturowych i agencja do prowadzenia odległych wojen. Pomysły, że będziemy musieli renacjonalizować produkcję kluczowych artykułów albo drukować setki miliardów euro, jawiły się jako domena fantastyki.
Stawianie granic Chinom, Rosji czy ponadnarodowym korporacjom było niepotrzebnym protekcjonizmem i izolacjonizmem. Ale jak wiele innych rzeczy, które wydawały się niemożliwe, i te są już naszą codziennością. Nicniedasizm nie ma już racji bytu.
Nawet jeśli nie chcemy tego zobaczyć, rzeczywistość dalej łomocze do drzwi.
🎧 Jeśli podobał ci się ten tekst, możesz też posłuchać mojej rozmowy o nicniedasizmie w podcaście „Raport Międzynarodowy” Witolda Jurasza – link poniżej!
Nie powinien też dziwić appeal wielkich projektów infrastrukturalnych i modernizacyjnych, a’la XX-wiek: tamy, elektrownie, fabryki, szpitale, osiedla! Ludzie mają prawo zastanawiać się, dlaczego dziś lokalne władze w po stokroć bogatszych państwach Zachodu krzywią się na pomysł zbudowania przedszkola albo przychodni – skoro jeszcze pół wieku temu, jak cały kontynent długi i szeroki, budowano szpitale, elektrownie (w tym atomowe) i dużo więcej. Nawet w państwach kapitalistycznych realizowano w rzeczywistości politykę pełnego zatrudnienia, a do tego wszystkiego utrzymywano jeszcze dużo liczniejsze niż dziś armie. No to jak – wtedy nas było stać, a dziś nie?