Tylko iguana cieszy się wolnością. 20 lat Guantanamo.
Amerykanie chcą zamknąć obóz dla jeńców „wojny z terroryzmem”. Co po nim zostanie?
Mężczyzna w pomarańczowym kombinezonie klęczy na ziemi za drutem albo prętami klatki. To jeden z najbardziej ikonicznych obrazów początku XXI wieku, a po dziś dzień bez trudu miliardy ludzi na świecie, nawet jeśli nigdy nie interesowali się amerykańską polityką czy sprawami międzynarodowymi. Zatoka Guantanamo – kawałek okupowanego przez USA terytorium nad kubańską zatoką już raczej nigdy nie będzie kojarzył się z przejrzystą wodą, egzotycznymi krajobrazami ani nawet piosenką „Guantanamera”.
Baza Marynarki Wojennej i Obóz Zatrzymań w Zatoce Guantanamo symbolizowała przez ostatnie dwadzieścia lat wiele rzeczy. Najpierw determinację administracji George’a Busha, by pojmać i zamknąć jak najszybciej autorów zamachów z 11 września 2001. Później szybko Guantanamo przeistoczyło się w symbol porażek tej samej wojny z terrorem – tortur, łamania praw człowieka, lekkomyślnie rzucanych podejrzeń i odpowiedzialności zbiorowej. Jeszcze później doszło symboliczne znaczenie Guantanamo jako wielkiej cezury i odcięcia się od przeszłości – gdy Barack Obama obiecał zamknąć ośrodek zatrzymań. Ale tego nie zrobił. Guantanamo stało się więc też symbolem amerykańskiego okrucieństwa i niesłowności, które w swojej propagandzie skutecznie wykorzystywały organizacje terrorystyczne i bojówki.
W końcu zaś nieszczęsna baza na Kubie stała się pomnikiem wiecznych wojen. Osama Bin Laden nie żyje, Amerykanie wyszli z Afganistanu, na świat przyszło już całe pokolenie, które nie pamięta czasów sprzed zamachów na WTC – a Guantanamo wciąż istnieje. Tej wiosny minęło 20 lat, od kiedy przywieziono tam pierwszych więźniów, a świat po raz pierwszy zobaczył słynne już zdjęcia rzekomych terrorystów w obozowych drelichach w jaskrawo pomarańczowym kolorze. W styczniu 2002 osadzono pierwszych podejrzanych w obozie. 20 lat później w Guantanamo wciąż siedzieli ludzie, którym nigdy nie postawiono żadnych zarzutów. Co historia tego miejsca mówi dziś o wojnie z terroryzmem, o demokracji, o Zachodzie i o nas samych?
I.
Była jesień 2001 roku i zaczynała się wojna z Afganistanem, na która państwa NATO pod przewodnictwem USA wyruszyły, by rozbić rząd talibów, zniszczyć Al-Kaidę i zabić albo pojmać architektów zamachu na WTC. Pierwszy cel był z punktu widzenia militarnego i strategicznego wręcz banalny – szczególnie jeśli zestawić go z pozostałymi. Dzięki wsparciu Sojuszu Północnego na ziemi i najnowszej amerykańskiej technologii z powietrza, wątłą armię Afganistanu błyskawicznie pokonano. Ale jak rozbić zdecentralizowaną terrorystyczną siatkę, zdolną działać z ukrycia w dowolnym kraju, a potem – co jeszcze trudniejsze – wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy nie zginęli w pierwszej fazie działań wojennych i którzy nigdy nie byli częścią żadnej wrogiej armii? Sąd wojskowy, międzynarodowy trybunał, zwykły proces, egzekucja? – pytań było więcej niż odpowiedzi.
Amerykanie wpadli na pomysł, by „najgorszych z najgorszych” terrorystów – jak mówił wiceprezydent Dick Cheney – wywieźć w bezpieczne miejsce. Gdzieś, gdzie nie umrą z gorąca lub pragnienia, i tam przesłuchiwać ich tak długo, aż wydadzą im Bin-Ladena. I dostarczą informacji, które pomogą rychło pokonać także „wszystkie międzynarodowe grupy terrorystyczne”, którym George Bush obiecał krwawy odwet.
Dlaczego padło akurat na amerykańską bazę na Kubie? Część tej odpowiedzi sięga historii – Amerykanie, skonfliktowani z rządem Kuby, wciąż roszczą sobie prawo do pasa ziemi nad zatoką Guantanamo. Stało się tak na podstawie porozumień pokojowych sięgających czasów uzyskania przez Kubę niepodległości na przełomie XIX i XX wieku. Współczesna Kuba przestała uznawać prawo do posiadania tam bazy wojskowej przez Amerykanów całe dekady temu, oskarżając USA o wielokrotne łamanie traktatów, ale dziwaczna sytuacja trwa. Ów nieokreślony status amerykańskiej obecności na wyspie to też część właściwej odpowiedzi na pytanie: czemu akurat tam.
Jak tłumaczył mi Spencer Ackerman, amerykański dziennikarz i autor najnowszej książkowej historii wojny z terrorem „Reign of Terror”, w wywiadzie: Amerykanie potrzebowali miejsc na świecie, gdzie oczywiste w USA prawo do procesu przed sądem, do obrony, do możliwości skonfrontowania się z zarzutami nie będzie obowiązywać. “Program tajnych ośrodków CIA służył przede wszystkim temu, żeby nigdy tych zasad, które obowiązują w Stanach, nie zastosować wobec podejrzanych o terroryzm” – przypominał Ackerman . Tajne ośrodki CIA działały na całym świecie, także jak wiemy w Polsce, ale Guantanamo było czymś więcej. W bazie Guantanamo mieściły się black sites, gdzie przesłuchiwano, zastraszano i torturowano podejrzanych. Ale w Guantanamo również – w przeciwieństwie do innych podobnych miejsc – krzyżowała się też biurokracja i pozór sprawiedliwości w tajnych trybunałach. To obrazki z Guantanamo slużyły propagandzie Busha. Ale służyły też wymierzonej w USA propagandzie fundamentalistycznych bojówek: Al Kaidy Zarkawiego w Iraku, tak zwanemu Państwu Islamskiemu i innym...
Guantanamo było też jedynym tego rodzaju miejscem, gdzie ostatecznie dopuszczono prawników, dziennikarzy i obrońców praw człowieka. I to także tam powstała jedyna w swoim rodzaju książka „Dziennik z Guantanamo”.
II.
„Początkowo nikt nic nie wiedział o obozie. Guantanamo założono z prostym zamiarem: wsadzimy ich tam bez praw, bez prawników, potajemnie. Nikt nie pomyślał, jak to się ma skończyć. To miejsce jest zupełnie poza prawem, poza geograficznymi, politycznymi, legalnymi, a także moralnymi granicami Ameryki” – mówiła mi podczas swojej wizyty w Polsce prawniczka Nancy Hollender.
Hollender zajmuje się obroną praw człowieka, ale jej szczególna misja wiązała się z jednym człowiekiem i jednym miejscem. Jej klientem był Mohamedou Ould Slahi, jeden z najdłużej więzionych w Guantanamo ludzi i autor książki „Dziennik z Guantanamo”, która po wieloletnich staraniach prawników ukazała się w końcu w 2015 roku. „Piekło na ziemi gorsze niż u Orwella i Kafki” powiedział o niej wtedy legendarny pisarz John Le Carre.
Slahi był związany z ruchem mudżahedinów, antysowieckich bojowników w Afganistanie, na początku lat dziewięćdziesiątych. Gdy nie udało mu się w żaden sposób zaistnieć jako bojownik ani znaleźć szczęścia na wojnie, szybko wrócił do Niemiec – gdzie studiował inżynierię elektryczną – potem mieszkał w Kanadzie, a w 2000 roku wrócił do rodzinnej Mauretanii. W związku z podejrzeniami, że znał lub mógł utrzymywać kontakty z terrorystami najpierw śledziły go kanadyjskie służby, a na zlecenie FBI aresztowano go w 2001 roku także w ojczystej Mauretanii. Wkrótce po przesłuchaniu przez agentów FBI wypuszczono go z braku dowodów jakichkolwiek powiązań z aktywnymi terrorystami1.
Jednak zaledwie miesiąc później ktoś gdzieś zmienił zdanie i kolejne piętnaście lat życia Slahiego zmieniło się w gehennę kolejnych przesłuchań, tortur i izolatek. Mauretański elektryk przechodzi przez ręce śledczych i kolejne więzienia w Mauretanii, Jordanie, Afganistanie i – najdłużej ze wszystkich – właśnie Guantanamo. Tortury Slahiego zaczynają się w 2003 roku. W czasie, gdy Slahi był torturowany w Guantanamo, amerykańska administracja utrzymywała, że zatrzymani tam ludzie „nie są w amerykańskiej jurysdykcji”, choć znajdowali się w amerykańskiej bazie na terytorium, które USA uznaje za swoje. Ani tamte tortury, ani cały późniejszy pobyt Slahiego w Guantanamo nie doprowadziły do pozyskania przeciwko niemu dowodów, ani postawienia mu zarzutów.
Keep reading with a 7-day free trial
Subscribe to To nie jest blog. to keep reading this post and get 7 days of free access to the full post archives.