O co się kłócimy, gdy kłócimy się o transformację?
Konflikt o Balcerowicza i lata 90-te jest tak naprawdę obroną swojego dorobku i pozycji przez dzisiejszych 50-latków przed krytyką ze strony pokolenia ich dzieci.
W Polsce dyskusja o transformacji gospodarczej lat 90-tych przypomina trochę zjawisko meteorologiczne – letnią burzę albo tę zimę, która zawsze zaskakuje drogowców. Niby wszyscy wiedzą, że będzie wracać – a co roku musi uderzyć przynajmniej raz. Ale też nikt do końca nie wie, kiedy uderzy i jak gwałtowna będzie. Wystarczy jeden tweet, artykuł albo wpis w mediach społecznościowych – i proszę, mamy zawieruchę.
Tak było i tym razem, gdy red. Dominika Wielowieyska z „Wyborczej” sprowokowała (złośliwie, do czego się przyznaje) polemistów serią apologetycznych wpisów o sukcesie lat 90-tych i ponadludzkim geniuszu ojców transformacji oraz poprzednich szefów NBP. W opowieści Wielowieyskiej wszyscy sternicy polskiej gospodarki i polityki monetarnej od 1990 roku pchali kraj do przodu, podejmując mądre na skalę Europy i świata decyzje, które psuli tylko okazjonalnie Adam Glapiński i PiS-owcy, o ile doszli do władzy. Jest to opowieść kontrfaktyczna i ahistoryczna, oczywiście. Niewygodne z punktu widzenia dzisiejszej opozycji fakty – ojcostwo OFE czy zadłużanie polski pod korek w obcych walutach na długo zanim PiS doszedł do władzy – po prostu się w tekście nie pojawiają.
Ale prowokacja się udała. Wielowieyska odniosła swój cel, polemiści zerwali się z krzykiem, nazwisko Balcerowicza (i tu autorka „Wyborczej” się nie pomyliła) poderwało część dyskutantów z mocą ciosu elektrycznej pałki.
Ta dyskusja jest rytuałem: odzywają się w niej podobne argumenty, nikt nie zmienia stanowiska, poziom emocji (i personalnych resentymentów) jest wysoki. Ale jednak, mimo wszystko, coś jednak ze sobą wnosi. Na dobre! Bo corocznie, za każdym razem, gdy od nowa zaczynamy spierać się o transformację i lata 90-te, rozmawiamy w nowym kontekście, innym otoczeniu międzynarodowym, na tle rozwijających się badań i pokoleniowej zmiany. Rozważając tak naprawdę nie historię gospodarczą IIIRP, lecz współczesność i jej wyzwania: widmo inflacji czy konflikt międzypokoleniowy. I to dopiero jest ciekawe.
Gdy kłócimy się o transformację, kłócimy się jak sądzę o trzy zupełnie różne rzeczy: aktualną politykę gospodarczą (a więc o ocenę ostatnich dwóch kadencji PiS i dzisiejszy kryzy), o dogmatyzm (neo)liberalnej teorii i o konflikt pokoleń. Czyli dzieci i ojców IIIRP. A jedni i drudzy wykorzystują tylko transformacyjną legendę i mit, żeby pokłócić się o to, co zawsze kłócą się na całym świecie dzieci i rodzice.
I.
Pozornie może wydawać się, że każdy kolejny odcinek sporu o transformacje gospodarczą dotyczy tego samego. Czyli wskaźników PKB, bezrobocia, społecznych kosztów, nędzy (i obojętności na nią ze strony ojców założycieli IIIRP) i samego pojęcia neoliberalizmu. Ale to tylko jeden element rytuału, jakim jest spór o transformację.
Rzeczywiście, takie odpowiedzi – próby dyskusji o bilansie lat 90-tych – w odpowiedzi na zaczepki Wielowieyskiej się pojawiły. Nie tylko zresztą, wbrew oczekiwaniom autorki, ze strony „młodej lewicy”. W tym także głosy autorytetów, których trudno uznać za wściekłych wrogów transformacji i liberalnego kursu IIIRP. Na przykład prof. Marcina Piątkowskiego, autora książki „Europejski lider wzrostu”.
Związany z Bankiem Światowym Piątkowski przypomniał, że choć bynajmniej nie podziela obrazu transformacji jako katastrofy, to w latach 2000 „zapłaciliśmy cenę za ekonomiczny fundamentalizm”. Piątkowski (a obok niego także Piotr Kuczyński) kwestionują bezkrytyczne podejście apologetów IIIRP do jastrzębiej polityki banku centralnego, jakiej dziś domagają się liberałowie i opozycja. Bo do tego nawiązują w tej dyskusji obaj ekonomiści. I tu wywołana znów przez Wielowieyską – z jej tezą, że Balcerowicz uchroniłby nas przed globalną inflacją – dyskusja łączy spór o transformację ze sporem o teraźniejszość.
Rekordowe podwyżki stóp procentowych i zwalczanie inflacji przez wzrost bezrobocia już raz testowaliśmy: ponad 20 lat temu, gdy naraz mieliśmy wysokie bezrobocie, wysoką inflację i wysokie stopy i spadek dynamiki wzrostu do średniej UE. NBP, tłumaczył jeszcze w marcu Piątkowski, podnosząc stopy i zacieśniając politykę monetarną (czego dziś chcą przeciwnicy obecnej Rady Polityki Pieniężnej) „doprowadził do załamania się gospodarki, spadku prywatnych inwestycji i wzrostu bezrobocia do prawie 20%”.
Polska, pomimo akcesji do Unii i „wyeksportowania” bezrobocia do Anglii, Irlandii i Niemiec, wychodziła z tej, jak nazywa to Piątkowski, „największej porażki polskiej polityki gospodarczej” przez 7 lat. Chociażby to jest argument, który w drzazgi rozbija opowieść o bezbłędnym trzydziestoleciu, paśmie sukcesów, które przerywane było tylko okresami PiS-owskiej smuty. „Jak zejść z bezrobociem do 11%? Najpierw podnieść je do 20%” – szydził z Wielowieyskiej, zazwyczaj bardzo stateczny i spokojny, ekonomista.
To jednak, jak napisałem powyżej, tylko element tego rytuału – element który z czasem traci na znaczeniu.
II.
Mało kto w Polsce na poważnie i z przekonaniem broni tezy, że transformacja była porażką. Punkt dojścia, jakim jest dziś Polska najzamożniejsza w swojej historii, zakotwiczona w międzynarodowych sojuszach i z rosnącą klasą średnią, tępi ostrze krytyki. Spory dotyczą głównie sposobów, nie kierunku drogi. Prawie wszyscy wiedzą też, że Polska nie mogła stać się ani drugą Irlandią czy Japonią (czego chcieli liberałowie), ani tym bardziej drugimi Chinami (co, niestety na serio) czasami słychać z przeciwnej strony. Polska miała konkretne uwarunkowania geograficzne, polityczne i demograficzne - i udaną lub nieudaną mogła realizować tylko w swojej (a nie chińskiej czy irlandzkiej) skali. To, co tak naprawdę najczęściej krytykuje lewica, to nie prozachodnią droga i odejście od gospodarki planowej w Polsce, ale socjopatia i doktrynerstwo ojców IIIRP.
Zliberalizowali gospodarkę jednocześnie odbierając prawa kobietom, szli niby na Zachód cały czas robiąc koncesje wobec Kościoła, bezkrytycznie powtarzali antyspołeczne i darwinowskie slogany amerykańskiej radykalnej prawicy w przekonaniu, że reprezentują sobą „zachodni liberalizm” czy „społeczną gospodarkę rynkową”. Wykazywali się butą wobec słabych (pielęgniarki, nauczyciele i właściwie cała polska prowincja), a bali się silnych.
W rzeczywistości, co kiedyś zwięźle podsumował profesor Walicki, byli lokalną kserokopią nie największych myślicieli współczesnego świata i gigantów angloamerykańskiej filozofii, lecz jego największych obsukrantów, radykałów i prowincjonalnych krzykaczy1.
“Jeśli nam się powiedzie, to moja zasługa. Jeśli przegramy, nie mam z tym nic wspólnego” – powiedział ostatnio o wynikach swojej partii Donald Trump. Dokładnie tym podejściem do polskiej transformacji wykazują się i dziś jej twórcy. A to ich dotyka dziś najboleśniej krytyka.
Keep reading with a 7-day free trial
Subscribe to To nie jest blog. to keep reading this post and get 7 days of free access to the full post archives.