Kibice katastrofy
Straszenie greckim, węgierskim, tureckim albo wenezuelskim kryzysem weszło części opozycji tak mocno w krew, że nie odróżnia już faktów od własnych urojeń
Jest to druga część tekstu Atak ekonomicznych antyszczepionkowców z 12.10.2022.
Jeśli jest jedna rzecz, jaka naprawdę jednoczy dziś opozycję, to będzie nią wołanie o katastrofę. Niezależnie, jakie słowo na literkę „k” wybierzemy: kryzys, klęska, kompromitacja czy katastrofa – idzie o jedno. Większość opozycyjnych ugrupowań, antypisowskich autorytetów i medialnych gadających głów trzyma kciuki za przyszłoroczne załamanie gospodarcze, energetyczne i kryzys finansów publicznych. Bo to może być w końcu ten kryzys, który zmiecie z planszy rządzącą ekipę i zrealizuje ich marzenie o powrocie do gabinetów władzy. “Im gorzej tym lepiej” – to być może przewrotne postawienie sprawy, ale to w proeuropejskim i demokratycznym obozie w polskiej polityce leninowski duch myślenia o polityce przechował się najlepiej.
Straszenie greckim, węgierskim, tureckim albo wenezuelskim kryzysem weszło części opozycji tak mocno w krew, że nie odróżnia już faktów od własnych urojeń i kasandrycznych przepowiedni od rozsądnych kalkulacji prawdziwych przecież zagrożeń. Gdy nieliczni przedstawiciele obozu Koalicji Obywatelskiej – jak niedawno Jan Vincent Rostowski – mają tyle przyzwoitości, by w wywiadzie radiowym zaznaczyć, co jest zagrożeniem, a co wyłącznie kampanijnym biciem piany, należą im się szczere gratulacje. Bo to zdecydowana mniejszość w gronie histeryków, które rozciąga się od Wiosny Biedronia po Konfederację Bosaka i Mentzena.
Nie sposób zliczyć już nagłówków i wywiadów straszących nieuchronnym załamaniem się polskiej gospodarki, rynku pracy i budżetu w wyniku wprowadzenia na przykład programu 500+. Niektóre z tych przepowiedni będą niedługo dobijały do siódmych czy ósmych urodzin, a więc można kupić szkocką whisky starszą od niedoszłego załamania się polskiego budżetu.
Dlaczego jednak ten rok jest inny, a retoryka części opozycji szczególnie toksyczna? Bo trudne czasy dopiero przed nami – zima, która będzie faktycznym starciem gospodarek Europy i Rosji, nawet się nie zaczęła. A nikt nie wie, jak źle będzie: czy przejdziemy ten kryzys względnie bezboleśnie, choć przy dużej inflacji i wielu wyrzeczeniach, czy wprost tragicznie. Niedawne szacunki Javiera Blasa z „Blooomberga”, mówiące że Europa wyda przynajmniej 200 miliardów euro na ratowanie swoich sektorów energetycznych, już wydają się nieaktualne, bo same Niemcy chcą wydać na tarczę energetyczną 200 mld euro. Z drugiej strony łagodna zima, spadające ceny frachtu i terminowe dostawy LNG mogą osłonić Europę przed najgorszym ze scenariuszy i zaliczymy względnie miękkie lądowanie.
Dla retoryki politycznej fakty nie mają jednak znaczenia. “Polska właśnie bankrutuje. Kto powie wyborcom, że czeka nas bezrobocie, bieda i gwałtownej obniżenie poziomu życia?” – pyta na stronach „Newsweeka” Jakub Bierzyński, przedsiębiorca i doradca polityczny. I sam udziela odpowiedzi na tytułowe pytanie: oczywiście, że będzie bieda, bezrobocie i gwałtowne obniżenie poziomu życia. Ale nie przez Putina, wojnę i spowodowany nią kontynentalny kryzys energetyczny – tylko przez przejadających pieniądze Polaków, programy socjalne, „wirus populizmu” i „spiralę śmierci” (którą, jeśli dobrze rozumiem tekst, uruchomiło 500+).
Pojawia się też oczywiście grecki scenariusz. Bierzyński w jednym tylko akapicie o rzekomych podobieństwach Polski i Grecji miesza najróżniejsze pojęcia i zjawiska – deficytu, długu publicznego, dziury w ZUS i wyprowadzania środków budżetowych do funduszy celowych – by zasugerować bombardowanemu podobnymi faktoidami czytelnikowi jakieś podobieństwo sytuacji Polski w 2022 roku i Grecji w czasie kryzysu zadłużeniowego.
Analogii tej nie widzą instytucje europejskie, międzynarodowe agencje ratingowe czy nawet neoliberalny przecież Międzynarodowy Fundusz Walutowy – które w swoich najnowszych raportach nie zgłaszają podobnych obaw. Autor tekstu w „Newsweeku” mógłby doznać poważnego szoku poznawczego, czytając na stronach Banku Światowego, że Polska okazała się jedną z najodporniejszych na kryzys covidowy gospodarek Europy albo peany na cześć naszych Tarcz Kryzysowych i silnego wzrostu publikowane na stronach IMF. Jednak „państwo polskie jest praktycznie bankrutem” twierdzi Bierzyński. W rzeczywistości, choć pesymizm jest na opozycji wręcz wskazany, podobnych prognoz w prywatnych rozmowach nie potwierdzają nawet politycy i doradcy PO („nie wierzmy w grecki kryzys”, mówią).
Nie przychyla się do tej opinii też Komisja Europejska, która szacuje, że zadłużenie Polski będzie w kolejnych latach spadać w relacji do PKB, nie przekroczy konstytucyjnego limitu, a nasz kraj znajdzie źródła finansowania odsetek od długu. Zdaje się też, że Bierzyński myli liczby – albo konstruuje nielogiczne zdania – bo pisze, że „realny deficyt Polski jest większy niż w Grecji w momencie kryzysu”. W rzeczywistości poziom deficytu Grecji w latach 2008-2009 dobił do pułapu 15%, podczas gdy w Polsce nawet według najbardziej katastroficznych i nieprzychylnych dla PiS kalkulacji ekonomistów związanych z Forum Obywatelskiego Rozwoju będzie o połowę mniejszy. Bierzyński twierdzi jednak, że Polska pieniędzy juz nie ma, przejadła je, zmarnowała (to akurat w świetle zaniedbań zielonej transformacji najmniej kontrowersyjne) i… pieniędzy tych już nie będzie. I tak dalej, i tak dalej… Na prawie każdy argument o tym, że Polska jest już bankrutem, można znaleźć dwa albo trzy opracowania instytucji międzynarodowych, których Polska jest członkiem, które pokazują, że jest odwrotnie.
Tekst Bierzyńskiego jest dobrym przykładem retoryki, o jakiej mowa: “bezrobocie”, “bieda”, “krach”, “samozniszczenie”, “bankructwo”. Ale przykładów jest więcej, jak na przykład publicystyka wcześniej nieznanego szerszemu gronu czytelników Piotra Stefaniaka, który został stałym komentatorem „Gazety Wyborczej” w sprawach gospodarki. Mamy też niezmordowanego Ryszarda Petru, ekonomiczne poranki na antenie TOK.fm i manifesty ekonomicznych sierot po Platformie. O stanowisku wspomnianego już Forum Obywatelskiego Rozwoju nie warto nawet przypominać, bo wiadomo z góry, co jego przedstawiciele mają do powiedzenia. Faktyczne zagrożenia czy niekorzystne okoliczności (jak rosnąca wycena polskich obligacji) albo ryzyko utraty środków z KPO są w tej katastroficznej opowieści pomieszane z miejskimi legendami, liczbami wyciągniętymi z kapelusza, zmyśleniami albo projekcją własnych uprzedzeń: Polska miała zbankrutować już w 2017, 2018, 2019, 2020 i 2021… zawsze z tego samego powodu. Można oczywiście robić tak długo, jak długo czytelnicy nie będą odróżniać na przykład kosztów obsługi długu od rentowności obligacji – czyli w nieskończoność.
Podpięcie się pod tego rodzaju slogany przez opozycję służy jednak bardzo konkretnemu celowi. Chodzi o to, żeby skutki kryzysu przyczepić do władzy, rozgrzeszając Putina (“nie ma Putinflacji, jest PiSflacja”), a następnie wrócić do władzy dzięki mitowi “zielonej wyspy”. Bo oczywiście istnieje ryzyko, że do recesji i kryzysu naprawdę w 2023 roku dojdzie – jednak wtedy nie uderzy on wyłącznie w Polskę, lecz będzie miał naturę globalną. Zanim my zbankrutujemy, upadnie kilkanaście jeśli nie kilkadziesiąt gospodarek w świecie rozwijającym się, niewykluczone, że z Rosją i Turcją włącznie. Wtedy kłopoty Polski, względnie zamożnego i bezpiecznego państwa w środku Europy, naprawdę będą niczym przy pożarach na całym świecie, jakie trzeba będzie gasić, by uniknąć powtórki z wojny światowej albo wielkiej recesji lat 30-tych XX wieku. Dodać można też, że dziś na przykład Ukraina jest wypłacalna tylko dzięki kolejnym prolongatom i czasowym umorzeniom ze strony zewnętrznych kredytodawców – ale czy prorocy bankructwa Polski zakładają, że światowe instytucje finansowe pozwolą na kolaps Polski, skoro przez nasz kraj idzie większość pomocy dla Ukrainy? Dobre pytanie, którego nikt z katastrofistów oczywiście nie zadaje.
Opozycja buduje jednak zawczasu przekaz, że wszystkie nieszczęścia, jakie nas dotykają, mają swoje źródło w PiS-owskim socjalu i rozdawnictwie. Więc przerzucają winę za obecną inflację z Putina, zawyżającej ceny ropy grupy OPEC, polityki “zero covid” w Chinach i mocnego dolara na żyjących z 500+ „nierobów” i ludzi „przekupionych socjalem”. Gdy w Polsce naprawdę uderzy gospodarcza zawierucha i kryzys, przyjdą wtedy – jak w tym żarcie – „cali na biało” z obietnicami powrotu do złotego wieku, czasów gdy Polskę kryzysy omijały, a w kraju żyło się spokojnie i dostatnio.
I wykorzystają, jak w scenariuszu opisanym przez Naomi Klein w „Doktrynie Szoku”, zamęt i chaos, do wprowadzenia własnych cięć, przejęcia instytucji i zaordynowania społeczeństwu terapii leczenia inflacji przez bezrobocie i biedę. I to ostatnie może się im niestety powieść.
Ciąg dalszy w kolejnym tygodniu.