Jak się żyje w „miastach zapaści”?
Podział na Polskę „A” i „B” nie przebiega wzdłuż linii Wisły ani po liniach zaborów.
Zamknij oczy i wbij palec w mapę Polski. Z dużym prawdopodobieństwem trafisz w miasto lub miasteczko, którego nazwa nie powie ci nic.
W Polsce mamy 262 miejscowości mieszczące się w przedziale od piętnastu do stu tysięcy. Tę listę miast niedużych i niewielkich otwierają liczące niemal równo 15 000 dusz Jędrzejów w Świętokrzyskiem albo leżące na Przedgórzu Sudeckim Ząbkowice Śląskie (kiedyś Frankenstein in Schlesien). Z drugiej strony wykaz zamykają Grudziądz, Jaworzno, Słupsk i Kalisz, każde z nich ocierające się o 100 000 mieszkańców. A pomiędzy nimi – Gostynin, Tczew, Nowa Ruda, Kraśnik…
Co mają wspólnego te różne miasta i miasteczka leżące we wszystkich zakątkach kraju? Łączy je to, że w ogólnopolskich mediach słyszymy o nich najczęściej, gdy wydarzy się w nich coś niezwykłego, kontrowersyjnego i często ośmieszającego. Kraśnik ogłosili strefą wolną od 5G i LGBT. W Nowej Rudzie, Pszczynie i Skawinie – rekord smogu. W Gostyninie trzymają Trynkiewicza. W Tczewie – jak powiedział Sławomir Neumann – „są same pojeby”.
Gdy małe miasta mają poważne problemy – nie nadające się do clickbaitowych nagłówków – słychać o nich mniej. A jeśli już się pojawiają, to i tak w oderwaniu od większego obrazka. Tak, jak gdyby to, że z Hajnówki uciekają młodzi ludzie, nie miało nic wspólnego z tym, że chcą przyjechać do Białegostoku albo Warszawy. Albo jak gdyby to, że w Dzierżoniowie albo Sochaczewie zlikwidowano zakład przemysłowy, pozostawało bez związku z tym, że to pod Wrocławiem powstają magazyny Amazona i fabryki koreańskich telewizorów. Słowem: jak gdyby Polskę dzieliła nie żadna linia zaborów albo Wisły, ale niewidzialna kurtyna oddzielająca metropolie od swoich mniejszych i biedniejszych kuzynów, miast i miasteczek.
Niezwykle rzadko zaś mówimy już o tym, że problem stagnacji, marginalizacji i upadku mniejszych miast nie jest tylko ich – małych miast – problemem, ale problemem Polski po prostu. „Zapaść”, nowa książka Marka Szymaniaka, próbuje wypełnić tę lukę.
Co widać z centrum?
Zagrożenia dla polskich miast i miasteczek bada Instytut Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania PAN, a raporty powstające pod kierownictwem prof. Przemysława Śleszyńskiego pokazują skalę tych zagrożeń. Mamy 137 miast w kryzysie rozwojowym – którym grozi stagnacja, „utrata funkcji społeczno-gospodarczych”, czy mówiąc wprost „zapaść” właśnie. Oczywiście, nikt nie spodziewa się, że prowincjonalne miasto czy to w Polsce, we Francji, Rosji albo USA, będzie zawsze i pod każdym względem równie atrakcyjne, co metropolia. Ale zdaniem fachowców u nas to rozwarstwienie zaczyna przybierać niebezpieczne rozmiary. Różnice w jakości życia i szansach, jakie mają mieszkańcy takiej Mławy czy Bielawy w porównaniu do Warszawianek i Wrocławian są już nieproporcjonalnie, skandalicznie duże. Rozwarstwienie ma w Polsce oczywiście historię dużo dłuższą niż IIIRP, ale ostatnie trzydziestolecie mocno dołożyło się do zapaści mniejszych miast.
Z gospodarczym postępem posttransformacyjnej Polski trudno się bowiem spierać stojąc na rynku dużego miasta – Wrocławia, Krakowa, Warszawy, Gdańska czy Poznania. Włodarze chwalą się przecież. Spójrzcie państwo, odnowione fasady staromiejskich budynków i nowy tabor transportu publicznego, który dowozi tak miejscowych, jak turystów do coraz liczniejszych atrakcji. Wysokie – prawda, czasem oburzająco wysokie – ceny w centrum, ale i powalający wybór kraftowych dań i alkoholi oraz hipsterkich towarów w butikowych sklepikach. Restauracyjno-usługowy boom sięgający już nawet sennych wcześniej przedmieść. Bezpieczeństwo i spokój, jakiego nie ma wiele europejskich stolic. Przynajmniej przed pandemią, wielkie miasta miały sporo argumentów na swoją rzecz i na obronę modelu rozwoju Polski w ostatnich trzydziestu latach.
To samo trzydziestolecie było jednak z perspektywy masy małych miast i miasteczek okresem spod znaku masowej i szerokiej likwiadacji. Czego? Ano wszystkiego. Pozbywania się lokalnej linii kolejowej (jesteśmy w tym liderami Europy), zamykania fabryk i zakładów przemysłowych (największy spadek zatrudnienia w przemyśle na świecie), przenoszenia oddziałów szpitalnych, ograniczania komunikacji zbiorowej albo jej chaotycznej prywatyzacji. W niektórych przypadkach – nawet jeśli ze szczytnych powodów – próbowano zlikwidować lub zlikwidowano całe branże, jak przemysł drzewny w Hajnówce czy wydobycie węgla kamiennego w Wałbrzychu. Wskutek tego, jak w znanym powiedzeniu, w niektórych z nich naprawdę „nie ma niczego”. A przynajmniej niczego, dla czego warto by tam zostać.
W „Zapaści” Szymaniak jeździ po miejscowościach, które czasami naprawdę dosłownie stały na jednej fabryce czy jednej gałęzi przemysłu. Ale i te, które miały różnorodną bazę gospodarczą mogły dostać mocno w kość.
Cukrownia? Padła. Mleczarnia? Jeszcze wcześniej. Podobnie browar, drożdżownia, palarnia kawy, młyn. Przedsiębiorstwo Budowlane, fabryka ozdób choinkowych, Polam-Farel – producent znanych w całej Polsce farelek, a ostatnio chyba nawet największa lokalna legenda: Zakłady Przemysłu Odzieżowego Warmia, które swego czasu szyły ubrania dla polskich olimpijczyków na igrzyska w Calgary. (…) W czasie transformacji ustrojowej nikt nie zadbał o to, aby miasto dostało coś w zamian. Władze pozwalały upadać fabrykom, nie troszcząc się specjalnie, czym wypełnić te wyrwy. Wszystko pozostawiono niewidzialnej ręce wolnego rynku, a ta najwyraźniej rzeczywiście działała w sposób zupełnie dla mieszkańców niewidzialny.
Mówi w książce Tomasz z Kętrzyna. A Szymaniak dopisuje do tego obrazu naprawdę zatrważające statystki bezrobocia. Kiedy Polska wchodziła do UE – w kraju 19%, w Kętrzynie 35%. Dziesięć lat później, w kraju 10%, a w Kętrzynie trzy razy tyle. W 2019 roku, w szczycie gospodarczego cudu PiS i gdy w Polsce miał panować rynek pracownika, w Kętrzynie bezrobocie sięgało 18%.
To jest druga strona medalu z napisem „rozwój oparty na metropoliach”.
Jadę albo nie jadę
Jest w tym wszystkim sporo retoryki spod znaku „kiedyś to były czasy, dziś to już nie ma czasów” – która może odrzucić część czytelników. Z drugiej zaś, argument o PRL, III RP i rozwoju, jaki przedstawia w „Zapaści” Szymaniak, jest spójny.
W poprzednim systemie rozwój kraju opierał się nie na kilku metropoliach, ale siatce osadniczej kilkudziesięciu miast. Mieszkańcom zapewniała ona w miarę równy dostęp do podstawowych usług publicznych, czyli choćby edukacji, opieki nad dziećmi, transportu czy ochrony zdrowia, ale też do mieszkalnictwa, bo kiedy w mieście były duże zakłady, to przy nich często budowano całe osiedla. A zakład pracy poza tym, że nieraz był powodem do lokalnej dumy i dawał stabilne zatrudnienie, to zaspokajał też inne potrzeby np. kulturalne, rozrywkowe, turystyczne. I choć oczywiście nie brakowało wtedy wypaczeń i absurdów, to stanowiło to pewną całość. Po transformacji stopniowo to odbierano. Nie dziwi więc, że ci, którzy to pamiętają mówią o tym z sentymentem, za tym wszystkim tęsknią i czują żal, że już tego nie ma.
– mówił mi, gdy zapytałem go o to zagadnienie, Szymaniak1. Model zwany dyfuzyjno-polaryzacyjnym (czyli taki, w którym sukces „wiodących ośrodków” promieniuje i wzbogaca także tereny wokół) się nie sprawdził. Albo (jak twierdzą inni) nigdy tak naprawdę w Polsce nie obowiązywał. Okazało się, że Gdańsk by się rozwijać nie potrzebuje wspierać i dzielić się dobrobytem z Brusami na Kaszubach, a Warszawa nie ciągnie Nasielska. W interesie kraju jest oczywiście to, by mieszkańcy tych mniejszych miast byli wykształceni, zdrowi i mieli dużo dzieci. W praktyce instytucje i usługi zapewniające to mieszkańcom miast zapaści świadomie odbierano.
Owszem, stary podział Polski na 49 województw był pewnie w niektórych wymiarach absurdalny. Ale po dwudziestu latach od reformy samorządu wiemy już też, że liczne miasta na odebraniu funkcji administracyjno-organizacyjnych dodatkowo straciły. Badania potwierdzają też, że im dalej w IIIRP tym więcej instytucji: firm, placówek naukowych, urzędów i agencji trafia do Warszawy. Eksperci – w tym cytowany tu już prof. Śleszyński – zauważają, że akurat ilość miast i miasteczek w Polsce i ich równomierne rozłożenie ma w sobie potencjał. Może być korzystne, a nie tylko stwarzać problemy. Bo choć może nie będziemy mieli nigdy aż pięćdziesięciu dynamicznych miast, to inwestowanie tylko w kilka największych z nich, skazuje kilkadziesiąt albo i kilkaset innych na kryzys.
Te wszystkie dylematy rozwojowe Szymaniak pokazuje na przykładzie kolejnych bohaterów i bohaterek, którzy żyją cieniu pytania „wyjechać czy zostać?”. Ich historie obrazują błędne koła, szklane sufity i pułapki, w które złapano już kolejne pokolenie.
Spójrzmy: jesteś rodzicem, chcesz by twoje dzieci miały większe szanse. Kształcisz je. Jak się wykształcą, to wyjadą do większego miasta albo za granicę i prawie nic z ich talentu, wiedzy i pieniędzy nie wróci w rodzinne strony. Jeśli zaś zdobędą wykształcenie, ale zostaną w małym miasteczku albo po studiach do niego wrócą, to okaże się, że tam wcale nikt nie potrzebuje ich dyplomu i znajomości języków – pracy nie ma. Albo tak: Jesteś młody, skończyłeś studia i masz pierwszą dobrą pracę. Wrócisz z Warszawy do Kraśnika czy Piszu? To będziesz za bogaty na mieszkanie komunalne, a często za biedny na kredyt albo kupno domu – bo z kraśnickiej pensji nie sfinansujesz mieszkania, które buduje tam developer. Może więc chcesz zarabiać w Warszawie, ale oszczędzać, żeby zamieszkać w Bielawie czy Hajnówce? Też bez sensu. Bo żeby dzieciom – które też planujesz – zapewnić dobrą szkołę, wypadałoby z powrotem wrócić do Warszawy, prawda?
A dodajmy, kwestia tego gdzie urodzisz to dziecko, też nie jest taka oczywista. Porodówkę w twoim mieście może uratować fakt, że trwa kampania wyborcza i przyjadą jej na ratunek Biedroń, Hołownia albo Kosiniak-Kamysz. Ale może nie ma kampanii, nie przyjadą i porodówkę jednak wygaszą. Kto wie?
Problemy zakręcone ciasno jak sprężyny
Od samego czytania o tych piętrowych labiryntach można się zezłościć albo wpaść w poczucie beznadziei. A powyżej mowa o młodych i mobilnych ludziach, którzy rzeczywiście mają siłę i czas na przeprowadzki. Tyle tylko, że polskie „miasta zapaści” się błyskawicznie starzeją: są takie, gdzie – jak obrazowo pokazuje Szymaniak – w ciągu dnia mija się wyłącznie siwe głowy. Wieczorem nie mija się zaś nikogo, bo żaden nightlife nie istnieje. Są miasta, gdzie za chwilę 1/3 mieszkańców będzie na emeryturze. Piramidy demograficznej nie ma – a jeśli jest to stoi na głowie. Tymi starszymi zajmuje się coraz mniej liczny, ale również starzejący się, personel medyczny. Nawet gdyby zmuszać młodych lekarzy rezydentów czy pielęgniarki do przeprowadzki na przykład do Kotliny Kłodzkiej, to i tak dziury nie zasypią. Może pomoże imigracja? Ale niekoniecznie wszędzie przyjezdnych pracowników witają z otwartymi ramionami. Kolejny zakręcony ciasno jak sprężyna problem. I tu należy wrócić do pierwszego pytania tego tekstu. Co z tego przenika do ogólnopolskiej debaty?
W głównym nurcie łatwo upraszczać, szukać wspólnego mianownika dla całej Polski, ignorować problemy prowincji – mówi mi Szymaniak.
Po każdych wyborach słyszmy od publicystów, że są rozczarowani postawą mieszkańców Polski poza wielkimi miastami… Że „sprzedali się za 500+”. Tak, i mieszkają tam ludzie zacofani, niedojrzali politycznie, głosujący wbrew europejskim wartościom i interesowi rozwoju Polski. Odpuścili demokrację za kilkaset złotych. Z perspektywy warszawskiego publicysty mniejsze miasta i ich mieszkańców ocenia się surowo nie próbując ich zrozumieć. A z badań wynika, że oni przez ostatnie 30 lat głosowali po prostu za poprawą swojego losu i na tych, którzy obiecywali im pewną odnowę po smucie lat transformacji. Czasem była to lewica, później raczej PO, dziś PiS.
Ironia tego podejścia, o którym mówi Szymaniak, jest oczywista. Małe miasta ani nie stanowią bowiem żadnego monolitu, ani wcale nie są koniecznie PiS-owskie. W ostatnich wyborach prezydenckich exit polls wskazywały, że to Rafał Trzaskowski wygrał nie tylko w dużych miastach, jak Warszawa czy Gdańsk, co było do przewidzenia. Ale kandydat opozycji uzyskał też sondażową przewagę wśród mieszkańców miast poniżej 100 i poniżej 50 tys. mieszkańców. Ostatecznie, według niektórych analiz, Trzaskowski przegrał przez przepływy właśnie w małych miastach. Jednak także i wyniki przegranych przez Koalicję Obywatelską wyborów parlamentarnych z 2019 pokazywały większe, niż wskazywałby na to stereotyp, poparcie w małych miastach. Jak by nie patrzeć na te liczby, mniejsze miasta nie są politycznie zawłaszczone przez żadną opcję – tak jak wieś jest już PiS-owska, a największe ośrodki należą do PO/KO. Wręcz przeciwnie, to małe miasta dziś są polem bitwy, na którym może rozstrzygnąć się najbliższa przyszłość polskiej polityki. Polityczne, gospodarcze i społeczne znaczenie małych miast jest odwrotnie proporcjonalne do ich dzisiejszej pozycji.
Autor „Zapaści” nie wynalazł w swojej książce nowego języka i sposobu, by o problemach mniejszych miast opowiadać – nie w takim znaczeniu, jak o amerykańskich postprzemysłowych miasteczkach w Appallachach napisał J.D Vance czy socjolożka Arlie Russel Hochschild o Luisianie. „Zapaść” nie obiecuje czytelnikom i czytelniczkom żadnej metateorii ani fabuły, która miałaby pomóc gładko przez wszystko nas przeprowadzić i spiąć losy bohaterów atrakcyjną literacką klamrą. Zamiast tego Szymaniak zabiera się do roboty może mniej spektakularnej, ale z pewnością bardziej wymagającej, mozolnej, często niewdzięcznej – jeden po drugim pokazuje, omawia i przybliża problemy miast, którym poświęcił książkę. Jak mowa o smogu, to i z naukowym zacięciem, i z historiami ofiar tej zdrowotno-ekologicznej zarazy, i z rzetelnym arsenałem liczb. W przypadku dezindustrializacji, rynku mieszkaniowego, ochrony zdrowia czy napięć na tle imigracji – za każdym razem tak samo, rzetelnie i treściwie. „Zapaść” jest dokładnym zaprzeczeniem dotychczasowej maniery pisania o mniejszych miastach – tylko od święta, przyczynkarsko, z góry i bez związku z niczym konkretnym. Tak po prostu, coś się tam wydarzyło: sześcioraczki, wypadek na autostradzie, cielak z dwiema głowami. Szymaniak na odwrót: pisze bez sensacji i bez wywyższania się, do bólu rzetelnie, zawsze starając się pokazać przynajmniej kilka elementów kryzysowej układanki.
Dzięki temu „Zapaść” przekracza niewidoczną kurtynę, która oddzieliła mniejsze miasta od „reszty Polski”. Kto i jaki użytek jeszcze zrobi z tej wiedzy, to się oczywiście okaże.
Zapaść. Reportaże z mniejszych miast, Marek Szymaniak, wyd. Czarne 2021
Ten tekst jest dostępny dla wszystkich dzięki płatnym subskrypcjom mojego newslettera. Podoba ci się ta analiza i chcesz wesprzeć moje pisanie? 🙏🏻 Jeśli jeszcze cię z nami nie ma, dołącz do grona płatnych subskrybentów i subskrybentek – w cenie jednej kawy ☕️ miesięcznie uzyskasz dostęp do wszystkich tekstów i całego archiwum.
Dziękuję z góry ❤️ – te teksty powstają tylko dzięki waszemu wsparciu.
Moja rozmowa z autorem książki ukaże się w tygodniku „Przegląd”