Gdy wyniki wyborów prezydenckich w 2020 roku spłynęły już z Państwowej Komisji Wyborczej – i okazało się, że Andrzej Duda rozjechał Rafała Trzaskowskiego na prowincji – jedna z warszawskich redakcji poprosiła mnie o analizę. Zabrałem się za robotę, bo to fascynujący temat. Polska – kraj rzekomo podzielony na równe części liniami dawnych zaborów i pęknięty na pół gdzieś na linii 19 południka – faktycznie przypomina bowiem bardziej archipelag miast, które zamożnością, poglądami politycznymi, dostępem do infrastruktury i usług coraz bardziej odcinają się od morza miasteczek i wsi. Wybory 2020 roku pokazały zresztą doskonale – i do ich wyników jeszcze wrócimy – że „dwie Polski” nie rozłożyły się równomiernie po obu stronach kraju, ale mieszkają obok siebie na codzień. Metropolia żyje obok prowincji, a prowincja obok metropolii. Często nie spotykając się i nie rozumiejąc wzajemnie – co z brutalną regularnością przypominają wyniki wyborów.
Napisałem, co miałem napisać. Problemy zaczęły się potem. Podekscytowany tym, że jest tu coś ważnego do opowiedzenia wielkomiejskiemu czytelnikowi, zaproponowałem prędko cały cykl – a może wywiady, reportaże, analizy programów partii i odpytanie polityków, co oni naprawdę po tych wyborach zrozumieli? Odpowiedź przyszła szybko: „naszego czytelnika to nie interesuje”. Gorzej nawet, bo nie klika się i amen. Rzeczywiście, w większości ogólnopolskich redakcji chęć przyglądania się prowincji wyparowała szybciej niż kałuża mineralnej albo słabego piwa rozlanego na wyborczym wiecu w lipcowym skwarze tamtych tygodni. Prędko też rzeczywistość dogoniła ten smutny trend.
Chwilę przecież po zwycięstwie Andrzeja Dudy minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro dał sygnał do rozpoczęcia nowej rundy wojen kulturowych – obiecując przyjrzeć się edukacji, wziąć się za lewackie uczelnie wyższe i media oraz wypowiedzieć konwencję stambulską. Z drugiej strony na warszawskich pomnikach powieszono tęczowe flagi i doczepiono do nich bojownicze manifesty kończące się słowami „jebcie się ignoranci”. Debata publiczna, jeśli choć na chwilę wyszła z miast, natychmiast do nich wróciła – ta runda wojen kulturowych toczyła się przecież o to, kto ma prawo do przestrzeni wspólnej, jakie pomniki obalać, czyje są kościoły, ulice i uczelnie. „To miasto jest nas wszystkich”, co znaczące, podkreślał manifest rozklejony na pomnikach. To miasto, czyli Warszawa, znów stało się pierwszym planem programów newsowych.
Prowincja – która właśnie przed chwilą wybrała po raz kolejny władzę odpowiedzialną za całe to kulturowe starcie – znów znikła z radarów. Niesłusznie.
Amazońska dżungla
Andrzej Duda zwycięstwo w wyborach prezydenckich 2020 roku zdobył daleko od Warszawy. Gdyby głosowała tylko wieś, Duda wygrałby już w pierwszej turze, osiągając z łatwością wynik ponaddwukrotnie wyższy niż Rafał Trzaskowski i trzykrotnie więcej głosów niż Szymon Hołownia. Gdyby głosowała Polska bez dużych miast, skończyłoby się podobnie. Mapy pokazujące pęknięcie kraju na pół, gdzie liberalny i platformerski Zachód wybiera konsekwentnie PO/KO w każdych wyborach, zakłamują rzeczywistość o tyle, że ich administracyjne granice zaczynają się i kończą na obrysach województw. Prawda jest nieco inna.
Podział na gminy i powiaty pokazuje raczej obraz znany ze Stanów Zjednoczonych, gdzie pojedyncze demokratyczne – czyli niebieskie – miasta Teksasu czy Arizony otoczone są solidnym i ciasnym murem republikańskich hrabstw, czerwonym pasem sięgającym aż do granic kolejnego wielkiego miasta. W Polsce, pomimo że cieszymy się stosunkowo dużą liczbą sporych miast, w powiatach do 20 tys. mieszkańców mieszka wciąż połowa wyborców – 16 milionów rodaków – a w dużych miastach jedna czwarta. Przy czym duże miasta według przyjmowanej w Polsce definicji liczą powyżej 100 tys. mieszkańców.
To oni, a nie Warszawiacy, Gdynianki i Wrocławianie decydują o wyniku wyborów. Grzegorz Schetyna miał oczywiście rację, gdy wygłaszał swój słynny aforyzm o tym, że wybory wygrywa się w Końskich, a nie na Wilanowie. Choć nie on jedyny połapał się, o co chodzi. Całość problemu już w 2019 opisał Ludwik Dorn.
Polska prowincja zbuntowała się przeciw metropoliom – pisał w „Wyborczej” – były polityk i pokazywał liniowy wręcz związek: im większa i bardziej miejska gmina, tym gorzej radził sobie PiS. I na odwrót. Nie sprawdziłem wszystkich 900 miast w Polsce, ale dokonałem losowego sprawdzenia kilkudziesięciu z nich, uwzględniając zróżnicowanie geograficzne i wiążące się z nim odmienności polityczne, społeczno-gospodarcze i kulturowe – kontynuował Dorn – Nie znalazłem żadnego, w którym PiS-owi by spadło, natomiast zróżnicowana była skala wzrostu: od 2 punktów procentowych do 9. Jest to istotna zmiana, bo dotąd w myśleniu politycznym dominował schemat: centralistyczna, urzędnicza „Warszawka” przeciw całej reszcie Polski. Ten schemat odchodzi w przeszłość. (…) Jeśli spojrzeć na ostatnie dostępne analizy GUS dotyczące udziału subregionów w PKB Polski, to po odrzuceniu części konurbacji śląskiej (bez Sosnowca i Bytomia) oraz subregionu płockiego i legnicko-głogowskiego (lokalizacja Orlenu i KGHM) wzrost gospodarczy ciągnie pięć metropolii, do których należy dodać portowy Szczecin. Cała reszta „prowincji” postrzega sama siebie jako miejsce zamieszkiwania rezerwuaru siły roboczej, której przeznaczeniem jest migrować albo do metropolii, albo do Niemiec lub Wielkiej Brytanii. I z tym podporządkowanym, peryferyjnym lub półperyferyjnym statusem prowincja przestaje się godzić. (…)
Jeszcze niedawno Jacek Rostowski chwalił się, że symbolem dobrobytu, jaki zostawiła po sobie ekipa PO-PSL jest to, że do każdego powiatu prowadzi droga, Polskę wzdłuż i wszerz da się przejechać autostradą, a przy każdej z nich – dróg i autostrad – postawić już można magazyn Amazona.
W kontraście do tego modelu – rozwoju opartego na budowie tuzinów lotnisk i filharmonii za unijne pieniądze przy jednoczesnym cięciu połączeń kolejowych i likwidacji instytucji publicznych w małych miejscowościach – rząd rzucił się w 2020 roku do totalnej ofensywy dowartościowania prowincji. Premier rozwoził czeki, fundusze płynęły do PiS-owskich miejscowości w proporcjach 90:10, koła gospodyń wiejskich dostawały listy od ministra rolnictwa i gratulacje od Prezydentowej, a Andrzej Duda dwoił się i troił, by ucałować bochenek chleba na każdych dożynkach. Rozegrała się słynna bitwa o wozy, która mogła ostatecznie przeważyć szalę wyborów.
I choć to nie jedyny możliwy sposób ujęcia problemu, to można powiedzieć, że Polska opowiedziała się w referendum na temat przewagi wozu strażackiego i trzynastej emerytury nad autostradą do Niemiec i Amazonem.
Teren i mimikra
Mniej więcej w tym samym rozmawiałem z kolegą, który zaczął doradzać jednej z liczących się partii opozycji. Czym się zajmiecie, zapytałem. „Wykorzystaniem potencjału miast, oczywiście”, padła błyskawiczna odpowiedź. Prawie zacząłem się wydzierać w śródmiejskiej knajpie przy ludziach, nad kawą i kotletem, za który na szczęście nie musiałem płacić. „PiS dostaje w dupę w wielkich miastach, nigdy nie wygra z wami w Warszawie, podczas gdy 80 km od stolicy rolnicy wyrzucają jabłka, na przemian wali susza, inflacja i epidemia, zimą kominy śmierdzą smogiem, a dojechać nie sposób o każdej porze roku – i wy teraz będziecie jeszcze bardziej dopieszczać miasta?!”. Gardłowałem tak, świadomy oczywiście, że w mojej własnej branży – czyli mediach – wcale nie jest dużo mądrzej.
To już jednak przeszłość. Jednak rok od wyborów i pomimo pandemii zmieniło się w naszym postrzeganiu problemu zaskakująco niewiele. A może i na gorsze. W tym momencie mamy w Polsce już przynajmniej trzy partie, które walczą o tego samego wyborcę – miejskiego, postępowego i wykształconego. Lewica, Koalicja Obywatelska i Ruch Hołowni zjadają się nawzajem w licytacji na propozycje z tego samego koszyka: ekologii, poprawy położenia mniejszości i zapewnienia im bezpieczeństwa, powrotu do przyjaznych relacji z Europą, przywrócenia Polsce praworządności i zaufania do wymiaru sądownictwa i lepszych usług publicznych zamiast (lub obok) bezpośrednich transferów gotówkowych do obywateli. Ile z tych spraw ma wielkomiejski, a ile prowincjonalny rodowód, może sobie odpowiedzieć każdy. Każdy polityk i polityczka oczywiście powie, że ich program naprawdę pomoże wsi i małym miastom. Jednak pod pozłotką sloganów o transformacji energetycznej albo wykluczeniu komunikacyjnym często ukryta jest niewiedza. Choćby o tym, że nie można poprawić infrastruktury albo działania instytucji publicznych w miejscach, skąd już kilka lat temu te instytucje zabrano, a infrastrukturę zamieniono w kartoflisko.
Znaczące też, że ogólnopolskie media pochyliły się nad prowincją w ciągu tego roku wtedy, gdy postanowiła ona pokazać środkowy palec lokalnemu księdzu albo wyszła na ulice podczas Strajku Kobiet. Czyli dokładnie w tych sytuacjach, gdy to małe miasta upodobniły się do wielkich. Gdy jednak przyszło do do demonstracji przeciwko „Piątce dla zwierząt” albo protestów górników – czyli gdy pozametropolitarna Polska przemówiła o własnych zmartwieniach – spadła tam, gdzie Warszawa widzi jej miejsce, czyli poza anteny telewizji i jedynki gazet.
Paradoksalnie jednak i tak łatwiej jest wytresować polityków niż zmienić wieloletnie i na stałe wdrukowane nawyki klasy komentującej. Każda myśląca partia albo już zmienia optykę, albo spróbuje to zrobić w najbliższych latach. Wystarczy spojrzeć na Wiosnę Roberta Biedronia (to jest: zanim była smutnym żartem, jakim jest teraz). Partia rozpoczęła swoje życie od objazdu mniejszych miast, a trampoliną ugrupowania był wyborczy sukces jej lidera w Słupsku. Biedroń zyskiwał tak długo, jak długo wiarygodnie był swojakiem, chłopakiem z małego miasta (polityk urodził się w Rymanowie, a wychował w Krośnie) i twarzą bezpiecznej, prowincjonalnej modernizacji, dalekiej od toksycznej PO-PiSowskiego konfliktu. Mało kto może już to kojarzyć, ale Wiosna była u początku partią aktywistów małych miast i zapomnianych regionów. „Lewica idzie po średnie miasta” – pisał Michał Kolanko w „Rzeczpospolitej”, gdy gazeta po raz pierwszy dotarła do planów nowej partii.
Celem jest szeroko pojęty elektorat na prowincji, a nie tylko w dużych miastach. Konwencja w Słupsku ma pokazać ten właśnie kierunek. Potem Robert Biedroń wystartuje ze spotkaniami w całej Polsce. Na początek przede wszystkim w średnich i małych miastach. Tam też mają powstawać oddolne komitety poparcia dla Biedronia. – pisał dziennikarz „Rzeczpospolitej”. Wizja tej prezydentury jest taka, że sprawy, które kojarzą się z aspiracjami do Zachodu, z nowoczesnością, np. z dostępem do mieszkań, stabilną i dobrze płatną pracą, skuteczną walką ze zmianami klimatycznymi i modernizacją energetyczną, będą trafiać do wszystkich, a nie tylko do mieszkańców dużych metropolii” – cytowała osobę z otoczenia Biedronia gazeta.
Miejski sufit
Metropolie w Polsce dotarły jednak do granic swojego potencjału. Pandemia przyspieszyła proces, który zaczął się już jakiś czas temu i w zwykłych okolicznościach jego skalę uświadomilibyśmy sobie za kilka lat czy najpóźniej w okolicach końca tej dekady. Przewaga Warszawy nad Mławą czy Wrocławia nad Strzelinem jest tak duża, że trudno ją powiększać bez windowania już momentami absurdalnie wysokich cen, kosztów życia, tłoku i korków w dużych ośrodkach. Ich mieszkańcy i mieszkanki już zresztą głosują nogami. W ostatniej dekadzie miastu Wrocław przybyło 2% mieszkańców, Warszawie 5%, a Poznaniowi ubyło. Ale, jak wylicza biqdata.wyborcza.pl, w tym samym czasie powiaty okalające te miasta zyskały między 14% w obwarzanku stolicy, przez 21% pod największym miastem Wielkopolski do rekordowych 27% w gminie powiecie wrocławskim.
To póki co oznacza ucieczkę na suburbia, a nie prowincję jako taką. Ale pandemia uderzyła w czołowe miasta wyjątkowo mocno – lockdown sprawił, że oferta kulturalna, sportowa i rozrywkowa Warszawy przestała odróżniać się zasadniczo od tej w średniej wielkości mieście powiatowym. Rosnąca konieczność zdalnej edukacji i możliwości telepracy powodują, że duża część elit – klasy biurowej i wolnych zawodów – może dokonać już rozwodu z miastami. Gdy za mieszkanie w mieście płacimy metropolitarny podatek w postaci smogu, drożyzny i korków, wyprowadzka i zbudowanie swojego życia wokół ośrodka mniejszego niż metropolitarny staje się bardzo logicznym i opłacalnym wyborem. A to tylko jeden z powodów, dla których relatywna waga prowincji będzie rosnąć.
Pomimo kryzysu gospodarczego i niepewności w 2020 roku wydano w Polsce najwięcej pozwoleń na budowę domów rodzinnych od dekady i prawie udało się pobić rekord z 2008 roku. Należy rozumieć, że znaczna część z tych 100 tys. nowych domów powstanie poza miastami i coraz więcej na wsi. W górę poszły działek i nieruchomości, spadły ceny najmu w miastach. Dodatkowo jeszcze zaczął się u nas istny boom na mikrodomy, które można stawiać praktycznie bez zezwoleń: wystarczy działka, media i projekt. „Financial Times” pokazał fascynujące, oparte na big data, wizualizacje pustoszenia centrów miast. O ile na przedmieściach i na prowincji po pierwszej fali pandemii ruch pieszy i frekwencja w lokalach usługowych wróciła do normalnego poziomu 80-90 proc., to w ścisłych centrach miast ten sam wskaźnik wynosił zaledwie 27 proc. (londyńskie City), 43 proc. (Manhattan) i 60 proc. (Lizbona). Widać także, że tam, gdzie ludzie mogą uciec z miasta (we Włoszech czy Hiszpanii), jest to bardziej wyraźny trend, niż w najbardziej zurbanizowanych krajach Europy, jak Holandia czy Belgia. – pisałem niedawno o ucieczce z metropolii na łamach magazynu Spider’s Web+.
W kolejnej dekadzie jednak najważniejsze problemy i wyzwania o cywilizacyjnym wręcz charakterze – walka o powstrzymanie skutków zmian klimatycznych, transformacja energetyczna, zwalczenie smogu, odbudowa gospodarki w dobie Amazona, Uberyzacji i gig-economy – i tak po prostu rozegrają się na prowincji. Zmodernizować flotę autobusów w Warszawie albo wprowadzić program wymiany pieców w Krakowie jest stosunkowo łatwo – szczególnie przy wsparciu środków unijnych. Jak jednak zrobić to samo w Karpaczu czy Wałbrzychu? Albo jak zabezpieczyć przed suszą centralną Polskę i wyjść z paradygmatu Specjalnych Stref Ekonomicznych na ścianie zachodniej? – to wyzwania, których nie załatwia jeden tylko sensowny program czy uchwała. Tym niemniej, to właśnie na prowincji muszą stanąć OZE, tam powinny powstać też miejsca pracy (nie tylko w Amazonie), wrócić szpitale i popłynąć więcej podatków, jeśli którekolwiek ze szczytnych postulatów o ekologii czy poprawie usług publicznych, jakie dziś ma na sztandarach opozycja, ma się spełnić.
Wracając zaś do polityki, rachunek jest zaskakująco podobny. Z miast trudno już uzyskać więcej – zarówno pod względem frekwencji wyborczej, jak i górnych pułapów poparcia dla partii – i nie wiadomo nawet czy się opłaca. Trzaskowski wygrywa w Warszawie lekką ręką 70:30 – czy zmiana tych proporcji o kilka punktów procentowych warta jest w ogóle zachodu? Zarazem prowincja jest warta każdego wysiłku.
Trudno sobie przecież wyobrazić, że metropolie politycznie i cywilizacyjnie dokonują zwrotu i jakimś cudem relacja się odwraca – postępowe partie zaczynają przegrywać w Warszawie, mieszczuchy na powrót tłumnie walą do kościołów, Gdańszczanki i Poznaniacy obrażają się na Europę i swoje międzynarodowe kontakty. To się raczej nie wydarzy. Ale z prowincją sprawa jest wciąż otwarta – może pójść każdą drogą. Tam rozegra się przyszłość polskiej polityki.
W tekście wykorzystano mapy z serwisu Wbdata autorstwa Wojciecha Brola, fotografie Filipa Sowińskiego, mapę z serwisu BiqData i zdjęcia autora.
Żeby to lepiej zrozumieć polecam wracając do Wawy z urlopu zjechać z S-ki na drogi powiatowe :)