„Brak demokratycznej kontroli doprowadził do tego, że decyzją jednego człowieka brutalnie i bez żadnego uzasadnienia najechano Irak. Przepraszam, Ukrainę. Irak też [śmiech]”
– 43 prezydent USA George W. Bush, 18 maja 2022 podczas przemówienia w Dallas.
Dzień dobry! Nie pisałem tu niczego przez dłuższy czas, więc jestem winien czytelniczkom i czytelnikom wyjaśnienie. Tekst ten będzie zatem nieco bardziej osobisty niż zazwyczaj. Ale jeśli nie lubicie tej konwencji, to nic straconego. Już od jutra wracam do nawet częstszych publikacji na tematy, do których Was przyzwyczaiłem, i postaram się z nawiązką zrekompensować wszystkim tę ostatnią przerwę. Ok, do rzeczy:
Ostatnie tygodnie przyniosły dla mnie największy od pięciu lat kryzys wiary w branżę dziennikarską (a zatem i sens dalszego podpisywania się słowem „dziennikarz”, robienia tego co robię i trzymania się konwencji oraz rytuałów, które dawno już umarły). Nie chodzi wyłącznie o to, że w obliczu trwającej tuż za naszą granicą wojny wszyscy dajemy ponieść się emocjom. To zrozumiałe, nawet jeśli można oczekiwać że poziom rozentuzjazmowania po czasie spadnie. Chodzi mi raczej o to, że wszyscy zgodziliśmy się na samookłamywanie i przestaliśmy udawać, że powinniśmy ludzi informować o rzeczywistości. Zamiast tego jako branża zawiązaliśmy niemy pakt, by tylko suflować taką jej wersję, jaka wydaje się nam w danym momencie wygodna, moralnie właściwa, korzystna dla lubianych przez nas polityków i maksymalnie ośmieszająca dla tych, z którymi nam aktualnie nie po drodze.
Fakt, nie zaczęło się to wczoraj. W kontekście polskim oczywiście pierwszym pchnięciem w tę stronę było zwycięstwo PiS-u. Wtedy, zarówno na nieformalnych spotkaniach w gronie dziennikarzy i redaktorów (o których czytelnicy najczęściej nie słyszą, bo to przecież branżowe imprezy), jak i całkiem jawnie zaczęły się pojawiać wezwania, by misję dziennikarskiej rzetelności zastąpić misją odsunięcia PiS-u od władzy. Było to nieuczciwe wobec standardów i wobec czytelników, ale wyniki finansowe i liczniki kliknięć potwierdzały skuteczność tej strategii. „Skoro ludzie klikają w nadmuchane, manipulatorskie i alarmistyczne tytuły, to znaczy że tego właśnie chcą, więc dezinformując ludzi tak naprawdę dajemy im dokładnie to, czego sami chcą i robimy im przysługę” – mówiła ta logika.
Doskonale opisał ten mechanizm Matt Taibbi, gdy przypominał, że media zmieniły w ostatnich latach się w przemysłowe machiny do obsługi wzajemnej nienawiści dwóch politycznych plemion. Gdy kilka lat temu, pracując nad moją książką, rozmawiałem z naczelnym tygodnika „Do Rzeczy” Pawłem Lisickim, powiedział mi to samo. Był jednak o tyle uczciwszy od większości redaktorów naczelnych, bo otwarcie przyznawał się do tego, że jego tygodnik pełni właśnie taką tożsamościową funkcję. Lisicki przekonywał mnie, że rolą pisma jest dostarczanie argumentów na poparcie tez, z którymi ludzie i tak chcą się utożsamić. Słowem: jeśli ktoś wierzy, że imigranci doprowadzą do upadku Europy, ruch LGBT chce na siłę zmieniać orientację seksualną dzieci, a rząd Tuska wciela w życie rozkazy płynące z Moskwy, to zadaniem Wildsteina, Semki albo Karnowskiego jest jak najbardziej elokwentne dowiedzenie, że tak właśnie jest. A dzięki temu czytelnik uzyska oręż, żeby w trakcie rozmowy ośmieszyć zwolenników innych poglądów lub „zorać” ich na Twitterze.
W USA podobny ruch na rzecz rezygnacji z obiektywizmu i rzetelności w imię opowiedzenia się po właściwej stronie historii przyszedł ze zwycięstwem Trumpa. Na łamach „New York Timesa” redaktor Jim Rutenberg wzywał do pożegnania się obowiązującymi od dziesięcioleci zasadami i regułami obiektywizmu w obliczu zagrożenia, jakim jest Trumpizm. Było to o tyle ważne, że „New York Times” uważał się za katedrę czasami wręcz karykaturalnie rozumianego obiektywizmu i szacunku wobec autorytetów. Przywiązanie do eufemizmów w rodzaju „Pan Putin stanowczo wypowiedział się w sprawie państwowości Ukrainy, lecz Pan Zełeński pozwolił się równie stanowczo nie zgodzić z jego słowami” było przez lata tyleż charakterystycznym, co komicznym znakiem rozpoznawczym stylu „NYT”. Runtenberg szedł jednak dalej: skoro Trump notorycznie kłamie, to my powinniśmy… no właśnie co? „Trzymać się faktów w sposób, jaki wytrzyma osąd historii”. Być może będziemy musieli być niesprawiedliwi wobec Trumpa lub jego zwolenników – dowodził dalej – ale to konieczne. Słowem: historia lepiej oceni nasze wysiłki na rzecz odsunięcia Trumpa od władzy, niż nasze wysiłki na rzecz utrzymania standardów rzetelności1. Wątpliwe: badania pracowni Gallupa pokazują, że rankingi zaufania do mediów w USA notują dziś znów najniższe wyniki w historii (podobnie zresztą, jak i u nas).
Kilka lat później, w kontekście protestów przeciwko sadyzmowi funkcjonariuszy i brakowi nadzoru nad amerykańską policją, podobny argument (choć dużo bardziej elokwentnie) wyraził na łamach tego samego „NYT” Wesley Lowery. Lowery pisał, że dawne standardy obiektywizmu, które oddają głos „obu stronom sporu” w rzeczywistości są krzywdzące dla mniejszości i nie ma równowagi między racjami, dajmy na to, bijącego policjanta i bitej ofiary. Lowery słusznie krytykował media, które kierując się źle pojętą bezstronnością pokornie notowały oczywiste kłamstwa fukcjonariuszy, polityków i urzędników. Jednak przekonanie, że poszukiwanie racji po stronie ofiar jest ważniejsze niż poszukiwanie racji po prostu, nie wypaliło2. Również w samej redakcji Lowery’ego, gdzie dziennikarze zwolnieni z obowiązku poszukiwania prawdy, zaczęli stosować nowe reguły wobec siebie. I zaczęli oskarżać się nawzajem o antysemityzm, nazizm, rasizm i seksizm nie kłopocząc się obowiązkiem dowodzenia faktów, które miałyby uzasadniać takie oskarżenia. Wszak obiektywizm i rzetelność miały odejść w przeszłość. Po drodze zniszczono, czasem bezpowrotnie, reputację wielu osób, lecz nie udało się naprawić ani zreformować żadnej instytucji, która miałaby chronić ofiary – policji, sądów czy samych mediów właśnie. Umocniło się za to przekonanie, że wszystkie instytucje liberalno-demokratycznego świata ani nie mogą, ani nie chcą dojść do prawdy.
No dobrze, Kuba, ale co to ma wszystko wspólnego z Polską, Rosją, Ukrainą i naszą debatą publiczną? – zapytacie. Słusznie, już mówię.
Otóż, jeśli zgodziliśmy się, żeby partyjna wojenka zwolniła nas z obowiązku trzymania się faktów i elementarnych zasad, to tym bardziej zwalnia nas z tego prawdziwa wojna, prawda? Jeśli Kaczyński, Tusk, Trump albo Clinton byli tak wielkim zagrożeniem dla naszej przyszłości, że musieliśmy pożegnać się z uczciwością, by ich powstrzymać, to z pewnością mordercza Rosja i Putin jest tym bardziej uzasadnionym pretekstem, żeby nie mówić prawdy, a jedynie taką wersję faktów, „jaka wytrzyma osąd historii”. I dokładnie to się stało.
W pierwszym dniu inwazji napisałem tekst o rzeczach, jakie z naszą zbiorową świadomością zrobi wojna – że zacznie się dzielenie ludzi na patriotów i zdrajców; że sparaliżowana tym szantażem opozycja natychmiast poprze każdy pomysł rządu i zgodzi się na zamiecenie pod dywan innych afer i skandali; że poziom wymuszania jednomyślności i „stania murem za mundurem” będzie przypominał reakcje na 11 września 2001; zaś po pierwszej fali pomocy i solidarności z Ukrainą szybko wrócą ostre społeczne podziały, a zbrodnie Rosji posłużą jako doskonały pretekst, żeby rozmywać i bagatelizować zbrodnie wszystkich innych krajów. Może nie wszystkie, ale większość moich obaw zdążyła się już zrealizować. Od porównywania Błaszczaka i Straży Granicznej z nazistami i szmalcownikami do przekazywania im dodatkowych pieniędzy na budowę muru przez opozycję (w tym wszystkich przyjaciół uchodźców z Usnarza Górnego również) minęło zaledwie kilka tygodni. Lewica, aby przejść od krytyki NATO i USA do nazywania krytyków NATO i USA „putinistami”, potrzebowała jeszcze mniej czasu, bo zaledwie kilku dni. Jeszcze szybciej rządząca prawica zapomniała o swoich uściskach z Le Pen i Salvinim… i tak dalej.
Więc gdy piszę o tym, że jako branża dziennikarska pokazujemy tylko tę rzeczywistość, którą jest dla nas wygodna, mam na myśli też konsensus, jaki w świecie dziennikarskim, komentatorskim i eksperckim wyłonił się błyskawicznie po inwazji. Wersja rzeczywistości, jaką można w Polsce przedstawiać, opiera się na trzech założeniach: „Ukraina wygrywa, Ameryka robi wszystko dobrze, a ktokolwiek kwestionuje jeden z dwóch poprzednich punktów, musi działać na rzecz Putina”. Aby nadążyć za tymi wymogami, uczestnicy życia publicznego w Polsce zaczęli przeinaczać fakty, cudze słowa, ale i swoje własne biografie (oraz poglądy, jakie do niedawna sami podzielali).
Moi znajomi, którzy całe dorosłe życie brali pieniądze od niemieckich fundacji – także związanych z niemiecką skrajną, „proputinowską” lewicą – zaczęli więc jak najgłośniej krzyczeć, że brzydzą się Niemiec i ich tchórzliwej polityki. Koleżanki i koledzy dziennikarze jedną ręką piętnowali rosyjską dezinformację, a drugą sami publikowali najbardziej głupie i ordynarne fejki – w rodzaju filmików pokazujących ukraińskie zwycięstwa na polu bitwy, które okazywały się być scenkami z gier komputerowych, jakie ktoś wrzucił na YouTube. Publicyści, którzy komentowali krwawą wojnę jak mecz piłkarski – nasi kontra raszyści, 1:0 urrrrrra! – i posługiwali się przy tym fałszywymi zdjęciami oraz wątpliwej jakości materiałami z rosyjskojęzycznego internetu, zbierali za to dziesiątki tysięcy lajków i szerów tygodniowo. Głos dziennikarzy i reporterów będących na miejscu – w Kijowie albo jeszcze bliżej wschodniego frontu – był stopniowo zakrzykiwany na Twitterze przez geopolityków z kanapy, którzy oczywiście wiedzą lepiej, jak jest na froncie, bo widzą to ze środka Warszawy. Zgodziliśmy się też, że dezinformacja rosyjska jest zła, ale każda propaganda, która podkręca w danym momencie narrację Waszyngtonu albo Kijowa, jest w porządku. Nie mam oczywiście żadnych pretensji do ludzi – a w szczególności obywateli Ukrainy – którzy z wyczekiwaniem przyjmują każdą pozytywną wiadomość na temat zwycięstw ich sił zbrojnych. Ale jak mam wierzyć „poważnym analitykom”, którzy nabrali się na „Ducha Kijowa”? Gdy BBC w końcu wyjaśniło 1 maja, że mityczny pilot, którzy miał rzekomo w pojedynkę zestrzelić 40 rosyjskich samolotów jest „legendą, którą wymyślono, by podnieść morale” większość polskich redakcji nie raczyła nawet odnotować tej informacji.
Nie wiem, czy Ukrainie w jej walce o ocalenie kraju pomaga rutynowe zakłamywanie przez nas informacji o jej sukcesach wojskowych i skali amerykańskiej pomocy, czy wręcz przeciwnie – tworzy wrażenie, że Putin jest już na kolanach i lada dzień się podda, a zatem po zaledwie kilku tygodniach osiągnęliśmy sukces i być może nie musimy nic więcej robić. Obawiam się też, że okłamywanie ludzi w sprawie kosztów odejścia od rosyjskiej energii to krótkowzroczna strategia: być może lepiej mówić, że będzie to kosztowny i wymagający wyrzeczeń projekt, a nie tworzyć atmosferę, w której bunt wobec wysokich cen energii i rosnących kosztów życia zimą jest coraz bardziej prawdopodobny. Bo skoro zdecydowana większość komentatorów przekonuje, że będzie łatwo i miło, a właściwie już osiągnęliśmy kompletną niezależność energetyczną od Rosji, to czemu rachunki rosną, paliwo drożeje, a cena opału urosła o 300% procent od pandemii – przecież miało być tak dobrze! Choć być może w udawaniu, że na przykład za inflacją i wysokimi cenami energii stoją wyłącznie błędne decyzję rządu (a nie wojna i globalna zawierucha na rynkach), ukrywa się kalkulacja, że ostatecznie osłabi to PiS – więc per saldo opłaca się tak mówić.
Stan na kwiecień 2022 jest jednak taki, że Rosja ma… rekordowe nadwyżki handlowe, a Gazprombank (wyłączony z europejskich sankcji) zgromadził już zapas rezerw porównywalny z tymi, jakimi dysponuje NBP – słowem Gazprombank na tyle waluty, ile cała Polska i wciąż może z niej korzystać. Dzięki rosnącym cenom na światowych rynkach Rosja zarabia na eksporcie surowców energetycznych więcej niż przed wojną. Całkowite i natychmiastowe europejskie embargo na wszystkie rosyjskie surowce energetyczne bez wątpienia zmieniłoby tę sytuację – za cenę nieuchronności i przyspieszenia recesji w Europie. Nawet wtedy jednak, na co wskazują dzisiejsze słowa szefa Łukoilu, Rosja może spróbować otworzyć sobie furtkę i wykorzystać kryzys energetyczny na własną korzyść. Jak? Zmniejszając swoją produkcję, stworzy presję na światowe ceny (które pójdą do góry) i zacznie kasować jeszcze więcej za jeszcze mniejszy eksport do innych odbiorców: Chin czy Indii. To ten sam mechanizm, który działa już dziś. Oczywiście zmniejszenie produkcji będzie dla Rosji dotkliwe (i może okaleczyć przemysł energetyczny w Rosji na lata do przodu). Ale dla Europy również, więc cała gra idzie teraz o zbilansowanie zysków i strat: aby straty dla Rosji przewyższały te dla dla Europy. To też gra „w tchórza”: kto pierwszy zobaczy na horyzoncie ekonomiczne konsekwencje tak groźne, że odpuści. Putin, który w odróżnieniu od europejskich liderów nie musi bać się surowego osądu wyborców, ma tu oczywistą przewagę. Dlatego też brukselski ekonomiczny think-tank Bruegel wzywa już kolejny tydzień do odpuszczenia sobie planu emarga na rzecz „karnych ceł i taryf” na rosyjskie surowce, które zdaniem analityków zadziałają lepiej niż plan kompletnego odejścia od rosyjskiej energii. Pewne jest jedno: przekonywanie ludzi, że za niechęcią do embarga i kupowaniem od Rosji energii stoi po stronie Europy chęć „obłaskawienia” Putina i wrodzona słabość przywódców, a nie obawa przed olbrzymim kosztem gospodarczym, nieprawdziwe.
A jest też kwestia popytu: zapotrzebowanie Europy na energię rośnie, bo gospodarki odżywają bardzo dynamicznie po pandemii i potrzebujemy inwestować – także w zieloną transformację kontynentu. Odcięcie się od Rosji nie zmniejszy cen energii w znaczący sposób (bez decyzji politycznych innych producentów ropy i gazu, nieskorych do obniżania cen i zwiększania podaży). Coraz bardziej prawdziwe staje się więc inne postawienie sprawy: aby realnie uderzyć w Rosję, powinniśmy zafundować sobie coś w rodzaju kolejnego lockdownu Europy – bo właśnie w latach 2020-2021 i ceny, i zapotrzebowanie radykalnie spadły. Uczciwa debata powinna więc dokładnie tak postawić ten dylemat: czy chcemy zapłacić kolejnym spowolnieniem na miarę COVID? Jeśli tak – to zróbmy to. Za argumentacją mówiącą, że nas na to stać i że koniec wojny oraz przyszłe bezpieczeństwo Europy oraz świata jest tego warte, stoją konkretne argumenty. Ale tylko taka rozmowa – uwzględniająca realną skalę wyzwań – jest uczciwa. Tak jak pisałem w niedawnym tekście: to nie jest tak, że „się nie da”. Wszystko się da, o ile się chce zapłacić – a decyzje o tym, za co można zapłacić, a za co nie, mają polityczny charakter.
W ramach dogmatu o tym, że USA i administracja prezydenta Bidena robią wszystko właściwie, zgodziliśmy się też na uruchomienie spirali antyeuropejskich emocji – w tej sprawie wszyscy już „mówią PiS-em”. Niemcy są źli, Francuzi są źli, Komisja Europejska leniuchuje, a cały wysiłek pomocy Ukrainie spada na barki właściwie tylko Dudy i Bidena. Dzień i noc większość polskiej klasy komentatorskiej młotkuje opinię publiczną propagandą mówiącą, że Europa niemal nic nie robi w sprawie sankcji na Rosję i pomocy zbrojnej Ukrainie, zaś Stany Zjednoczone gotowe są na każde poświęcenie i akt heroizmu. Rzeczywistość jest bardziej skomplikowana.
Jak donosi „Rzeczpospolita” powołując się na „Politico” USA przekazały Ukrainie jak na razie uzbrojenie warte 3,8 (a nie 13, 33 albo 40) miliarda dolarów i wciąż zwleka z przekazaniem wyrzutni dalekiego zasięgu gdyż obawia się, że „dostarczenie wyrzutni MLRS lub zestawów HiMARS mogłoby zostać uznane przez Kreml za eskalację, ponieważ broń ta ma większy zasięg i większą siłę rażenia niż tradycyjna artyleria - taka jak przekazane Ukrainie haubice czy starsze, posowieckie wyrzutnie rakiet”. Czyli jeśli Niemcy obawiają się przekazania Ukrainie ciężkiej broni to jest to dowód ich tchórzostwa i strategii „obłaskawiania” Putina, ale gdy z tego samego powodu odmawiają przekazania broni Amerykanie, to…?3
W środowiskach eksperckich wygrała zaś papugokracja. Chodzi o to, że trwa wyścig na to, kto jak najszybciej, najgłośniej i w jak najbardziej dosadnych słowach powieli modną danego dnia diagnozę albo anegdotkę. „Jak Kissinger chce oddać Rosji jakieś terytorium, to niech odda jej Alaskę albo Kalifornię hehehe” – widziałem z osiem różnych wariantów tego bon mociku i każdy autor podobnie błyskotliwych słów udawał, że sam wpadł na tę ciętą ripostę. Bez wyjątku popisując się swoją ignorancją na temat podstawowych faktów historii – Kissinger nie tylko zbombardował Kambodżę w latach 70 i był zwolennikiem najróżniejszych układów z morderczymi dyktaturami w przeszłości (co jest powszechną wiedzą), ale dokładnie te same tezy o Ukrainie mówił już w 2014 roku. Przyznawanie się do bycia zaskoczonym sowami Kissingera w roku 2022 jest równoznaczne z wytatuowaniem sobie na czole słów „do wczoraj nie interesowałem się polityką zagraniczną”. Jak szokujące może być to, że ktoś, kto całe życie doradzał poświęcanie małych i biednych krajów w imię gry wielkich potęg może mówić to samo w kontekście Ukrainy, USA i Rosji? Nie ośmieszajmy się. Ale skoro zdecydowaliśmy się nie pamiętać, że Kissinger mówi to co mówi (podobnie jak zdecydowaliśmy się nie pamiętać, co o Ukrainie mówili też inni amerykańscy przywódcy, w tym Obama i Trump) to trzeba grać w tę grę do końca. „Ukraina wygrywa, Ameryka nigdy nie się nie myli (a jak się myli, to zapomnieliśmy), a każdy kto nie z nami – ten z Putinem”4. Papugokracja to w największym skrócie imperatyw powtarzania najbardziej modnego w danym dniu antyputinowskiego przekazu w obawie że dyskusję wygrywają zwolennicy dogadywania się lub powrotu do „business as usual” z Putinem. Obawa, że zwolennicy appeasmentu wygrywają nie jest pozbawiona podstaw. A z punktu widzenia „faktów, jakie oceni historia” to być może uzasadnione, ale z punktu widzenia szacunku dla faktów tak po prostu – co najmniej problematyczne. Już mówię, dlaczego.
Jeśli ton dyskusji o Ukrainie narzucają zawodowe gadające głowy albo emeryci z Waszyngtonu, których podstawowym źródłem dochodu jest pisanie antyputinowskich książek, nietrudno zrozumieć, jak łatwo przemycać pod pretekstem debaty o wojnie własne polityczne talking points. Na przykład były ambasador USA w Moskwie za czasów Obamy Michael McFaul dziś jest jednym z największych jastrzębi w sprawie Rosji. W pewnym momencie był nawet bohaterem skandalu, bo musiał przepraszać za swoje błędne i dość obraźliwe dla pamięci Zagłady stwierdzenie, że Putin jest gorszy od Hitlera, bo Hitler… nigdy nie zabijał etnicznych Niemców i osób posługujących się językiem niemieckim. Internet (i ośrodki zajmujące się pamięcią Zagłady) musiał błyskawicznie przypomnieć McFaulowi o ustawach norymberskich, nocy kryształowej, obozach koncentracyjnych i samym Holocauście. A to i tak połowa nieszczęścia. Ten sam McFaul – którego za wyrocznię bierze dziś niemała część polskiej i europejskiej debaty publicznej – był zwolennikiem dogadywania się z Putinem… jeszcze w połowie lutego 2022, na dziesięć dni przed wkroczeniem rosyjskiej armii. Nie żartuję! Na łamach „Foreign Affairs” opublikował wtedy tekst o tytule (tak, tak!) „Jak dobić targu z Putinem”, w którym pisał, że „tylko przekrojowy układ rozbrojeniowy może pomóc nam uniknąć wojny”. Nie chodzi więc już o to, jak dobry lub jak zły był to tekst – można się spierać – ale o powagę i autorytet ludzi, którzy swoje własne poglądy kształtują tylko w oparciu o to, co danego dnia wydaje się najbardziej pożądanym ujęciem sprawy. Jednego dnia opłaca się pisać, że targ z Putinem jest w porządku – to tak mówimy. Drugiego, że Putin jest gorszy od Hitlera i nic nie usprawiedliwia dogadywania się z nim – też ok. Spuśćmy też zasłonę milczenia nad tym, jaka faktycznie była polityka administracji Obamy (w której McFaul służył) wobec Ukrainy – dość powiedzieć, że była ona dość…. odmienna od tego, co dziś doradza sam McFaul. Politycy to zawodowi kłamcy.
I to właśnie w tej atmosferze bliski byłem „rzucenia papierami” – jak tu bić się pisząc sobie teksty za skromne pieniądze z klasą ekspertów, którzy przedwczoraj byli znawcami pandemii, wczoraj mózgami w dziedzinie polityki monetarnej banków centralnych, a dziś gigantami myśli geopolitycznej? A przy tym pilnują ortodoksji poglądów z zapiekłością godną irańskiej gwardii rewolucyjnej? Nawet jeśli te poglądy zmieniają się codziennie rano według wskazań barometru opinii Twittera. Nie da się. A ryzyko podważenia obowiązujących dogmatów – nawet tak płynnych – jest spore. Trudno też pisze się o tym w Polsce, gdzie na jednego obywatela przypada czterech kremlinologów, dwóch strategów i półtora generała w stanie spoczynku.
Ale George Bush w końcu przywrócił mi nadzieję. W przemówieniu w Dallas, 43 prezydent USA powiedział to, co i ja sam od dawna myślę: że to wszystko zaczęło się od decyzji jednego człowieka, by bezprawnie najechać Irak. Ludzie się śmiali! A to prawda. Przecież dokładnie tak się stało i dzięki temu jesteśmy tu, gdzie jesteśmy! Wszystkie moje teksty pokazujące długi łańcuch skutków wojny z terrorem jakby zyskały właśnie ostateczną puentę. Tak, dokładnie widzimy ostatnie konsekwencje upadku ładu międzynarodowego po 2001 roku. I oby tym razem to ofiara – Ukraina – wyszła zwycięsko. A nic nie odbierze mi radości z czytania tekstów największych zwolenników najechania Iraku, którzy polecieli specjalnie do bunkra w Kijowie, by osobiście usłyszeć od prezydenta Zełeńskiego, jakim złem jest ignorowanie prawa międzynarodowego, próba obalania cudzych rządów siłą i wymyślanie fałszywych pretekstów do ataku przez silnych chcących upokorzyć słabych i zaspokoić swoje mocarstwowe majaki.
I za to jestem wdzięczny. Wiem, że tematów jeszcze nie zabraknie. Uprawianie zawodu dziennikarza w atmosferze tak przemożnej chęci samookłamywania się i umysłowej ciasnocie godnej najlepszej autokracji nie jest może przyjemne (ani opłacalne, ani specjalnie wdzięczne). Ale nie można powiedzieć, że nudne. A kończąc już zupełnie poważnie: kilka tekstów – w tym ten Marcina Wyrwała, ale nie tylko – pokazało, że pewna nagrzana bańka zaczyna pękać. I że znów jest trochę powietrza, żeby coś ciekawego spróbować powiedzieć.
Do usłyszenia z powrotem!
A jeśli tekst wam się spodobał teraz możecie wesprzeć mnie też w serwisie BuyCoffee.to.
Dziennikarze, którzy chcąc dowieść związków Trumpa z Kremlem mijali się z faktami, publikowali niesprawdzone i dające się łatwo zdementować informacje nigdy nie ponieśli konsekwencji – nawet jeśli, jak w przypadku Luke’a Hardinga z „Guardiana”, redakcje niemal natychmiast po publikacji wycofywały się z zawartych w nich tez i edytowały tekst, by ten odzwierciedlał, że są to nie fakty, lecz „doniesienia” i „rzekome informacje”. W niektórych przypadkach, jak Jonathana Chaita, ci sami ludzie, którzy publikowali fałszywe doniesienia w sprawie broni masowego rażenia w Iraku i konieczności inwazji, atakując swoich krytyków jako „sympatyków Saddama” przeszli płynnie do publikowania niesprawdzonych i opartych na niemożliwych do udowodnienia założeniach tekstów o związkach Trumpa z Kremlem (tajne konto Trumpa w Alfa Banku, łapówki od Rosnieftu czy Gazpromu, spotkania w ekwadorskiej ambasadzie i słynna pee-pee tape same w sobie okazały się fejk niusami), atakując swoich krytyków jako „marionetki Putina”. W 2018 roku Chait postawił na łamach prestiżowego „New York Magazine” tezę, że Trump mógł być rosyjskim agentem od 1987 roku, a Putin jego oficerem prowadzącym. Do dziś, choć demokraci kontrolują obie izby Kongresu, Departament Sprawiedliwości i wszystkie służby, nie udało się potwierdzić tych konkluzji, za to niektórzy informatorzy dziennikarzy – jak adwokat-celebryta Michael Avenatti – zostali już skazani za oszustwa, wyłudzenia lub krzywoprzysięstwo. Inny informator dziennikarzy, Igor Danchenko, usłyszał pod koniec minionego roku zarzut składania fałszywych zeznań w śledztwie FBI. Podobne zarzuty usłyszał też związany z Hillary Clinton prawnik. Zaś jeden z oficerów FBI związany ze sprawą podsłuchów doradcy Trumpa, Cartera Page’a, został w zeszłym roku ukarany za manipulowanie dowodami zmierzające do ukrycia, że w rzeczywistości podejrzany Page nie pracował dla Rosjan… lecz CIA. Bez wątpienia część z tych prawomocnie udowodnionych oszustw przeniknęła wcześniej do prasy jako „informacje od źródeł zaznajomionych ze sprawą”. Raport byłego brytyjskiego szpiega Christophera Steele’a, który miał rzekomo dowodzić istnienia rosyjskich kompromatów na Trumpa, został ostatecznie uznany przez „New York Times” za „niewiarygodny” w grudniu 2021 roku, już po zwycięstwie Bidena. W 2017 roku na łamach jeszcze „Krytyki Politycznej” pisałem, że dokładnie tak się może stać, a wizerunek mediów ucierpi. Jednak Ben Smith z portalu Buzzfeed, który opublikował niesławny (i obalony) raport Steele’a dostał pracę w „New York Timesie”, gdzie zajmował się między innymi… kwestią rzetelności mediów. Wszystko to nie dowodzi, że ludzie Trumpa byli aniołami i nie było podstaw, żeby wszczynać w ich sprawie śledztwo komisji Mullera. Ale dziennikarze bez żadnych oporów podawali nawet najbardziej niewiarygodne informacje – w przekonaniu, że misja odsunięcia Trumpa od władzy jest ważniejsza niż uczciwość. Gdy zaś okazywało się, że w rzeczywistości tworzyli fake newsy lub bezpodstawne pomówienia, niemal bez wyjątku nie raczyli za to przeprosić lub wycofać się ze swoich fałszywych tez.
Prezydent Biden sprawnie rozegrał kwestię pakietu pomocowego dla Ukrainy jako moralny lewar na Europę: kwota 40 miliardów pomocy wydaje się oszałamiająca, dopóki człowiek nie wczyta się w dokumenty i analizy budżetowe Kongresu. Z tych wynika, że nawet ponad połowa środków „dla Ukrainy” trafi do amerykańskich firm i Pentagonu. Faktycznie też mniejsza część pakietu jest przeznaczona na bezpośrednią pomoc ukraińskiej armii i nie wiadomo tak naprawdę, jaki odsetek tych pieniędzy zostanie uruchomiony w tym roku, bo środki z pakietu Bidena mogą być w myśl ustawy rozdysponowane do 2030 r. Ale dopóki w dyskursie publicznym funkcjonują oszałamiające kwoty 40 albo 50 miliardów, jakie Biden „dał Ukrainie”, tym łatwiej pomniejszać i ośmieszać skalę pomocy Europy. Mało kto mówi w tym kontekście, że według ekonomistów z akademii Leopoldina koszt odejścia Niemiec od samego rosyjskiego gazu będzie kosztował niemiecką gospodarkę od 55 do 110 miliardów euro. Bez wątpienia pod względem wojskowości i pomocy militarnej USA robią więcej, ale samo zestawienie tych liczb każe natychmiast odrzucić tezy o tym, że Europa „nie robi niczego”.
Zapytany o słowa Kissingera Radosław Sikorski dyplomatycznie powiedział, że „Henry się myli”, a o słowa jego partyjnego kolegi z europejskiej międzynarodówki EPP, Silvio Berlusconiego, przyznał że „nie wie, jakie są stanowiska w jego partii”. I to jest wykręt, który szanuję!
No to może i ja zacznę czytać. :)