Zbrodnie i słowa
Wojna i widok cudzej krzywdy nie czynią z nas automatycznie altruistów, a zlęknionym społeczeństwem rządzą demony.
Gdy zaczynam pisać dla państwa ten tekst, rakiety spadające na wojskową i cywilną infrastrukturę, wirniki helikopterów sił specjalnych i ryk alarmowych syren obwieściły światu, na jaki scenariusz zdecydowała się wobec Ukrainy Rosja. Groźba agresji militarnej przeistoczyła się w rzeczywistość.
Za chwilę każdy zacznie uprawiać swój prywatny historyczny rewizjonizm i powie, że od początku doskonale wiedział/a, jak to się wszystko skończy. Nie miałem przywileju trafić do tego klubu przewidujących przyszłość. Do końca pokładałem – nawet jeśli coraz bardziej straceńczą – nadzieję w dyplomacji i sankcjach (lub dowolnej mieszance obu). Bo nawet upokarzający czy karkołomny pokój jest lepszy niż rozlew cywilnej krwi. Prowojenni jastrzębie, zakochani w historycznych metaforach, uważają, że odwlekanie konfliktów i powstrzymywanie dyktatorów to tylko naiwny appeasment, przekładanie w czasie nieuchronnego. Ale to też czas, by ktoś mógł posłać dziecko do przedszkola, ukończyć wymarzone studia, spędzić ostatnie święta z bliskimi lub się zakochać – bez wizgu rakiet przecinających niebo nad głową.
Wielu mówi dziś, że zbyt długo żyliśmy w czasach pokoju, aż przestaliśmy go doceniać. Choć prawdą jest też, że zbyt dużo czasu upłynęło od ostatniej krwawej wojny, więc przestaliśmy się jej brzydzić. W ostatnim dwudziestoleciu karmiono nas przecież wyłącznie wizją „dobrej” wojny (czyli każdej, którą toczy Zachód) lub wizją wojny, której konsekwencje nigdy nas nie sięgną (wszystkie pozostałe). Obie te wizje były awersem i rewersem tego samego kłamstwa – wojna jest złem bez wyjątku i zawsze wraca, niosąc ze sobą nieszczęście ponad granicami i międzypokoleniowe traumy.
Każdy komentarz pisany na gorąco jest obarczony ryzykiem błędu. Dni takie jak dzisiejszy testują cierpliwość, zdolność zachowania spokoju i samokontrolę wszystkich. W mediach – branży, która żyje z serwowania najbardziej nawet niedogotowanych opinii i wniosków – jest to prawdziwe podwójnie. Ten tekst nie będzie więc poświęcony militarnej strategii, ani próbą położenia Władimira Putina na wirtualnej kozetce. Tych nie brakuje. Chciałbym napisać o czymś, na czym znam się lepiej, czyli debacie publicznej. A konkretnie, co robi z nią wojna.
W 2001 roku od uderzenia samolotów w wieże WTC do pojawienia się pierwszych teorii spiskowych nie minęło sto minut. Tak, jak z jednej strony wiarę społeczeństwa w oficjalną wersję wydarzeń podkopywały teorie spiskowe, tak z drugiej zdolność refleksji była atakowana propagandą jednomyślności i odwetu. Kto nie z nami, ten z wrogiem! Należało natychmiast zapisać się do obozu patriotycznego, pod karą społecznego ostracyzmu, podejrzeń i gróźb. Kongresmenka Barbara Lee z Kaliforni była jedyną członkinią Izby Reprezentantów, która sprzeciwiła się wtedy udzieleniu George'owi W. Bushowi wypisanej in blanco zgody na wojnę bez granic. I tak szybko, jak tylko to ogłosiła, Kongres musiał przyznać jej ochroniarzy, bo nie było dnia, żeby nie otrzymywała setek najbardziej wyrafinowanych i mrożących krew w żyłach gróźb męczarni i śmierci od swoich współobywateli. Amerykanie byli pozornie zjednoczeni jak nigdy wcześniej, ale mieli też sporo chęci ukarania odstępców i wrogów ojczyzny. Szybko również zaczęło się szukanie wrogów – gdy okazało się, że nie da się złapać Bin Ladena, ofiarami rzucanych hurtem oskarżeń i policyjnych łapanek stali się przedstawiciele nie dość amerykańsko wyglądających mniejszości. Społeczeństwo zebrało się wówczas wokół wspólnych celów i wartości – ale nikt w porę nie zapytał, czy to właściwe wartości i cele? Dziś wiemy, że wówczas amerykańska zgoda narodowa w obliczu zagrożenia była także zgodą na tortury, inwigilację i jeszcze więcej wojen. Ich konsekwencje – o czym tym trudniej będzie mówić w obliczu rosyjskiej agresji – stworzyły świat, jaki znamy.
Między sytuacją dziś, a 2001 nie ma (jeszcze) bezpośrednich analogii. Ale mechanizmy rządzące społecznymi emocjami w chwilach wielkiego szoku są podobne. Gdy w świat Zachodu uderzył szok pandemii, odpowiedzią z początku była społeczna karność i solidarność, wybuch altruizmu i chęci pomocy, uderzenie pokory i troski o bliskich. Niektórzy spekulowali nawet, że lęk związany z nieznanym wirusem spowoduje wzrost zaufania do medycyny, uratowanie reputacji nauki i spadek (!) wiary w teorie antyszepionkowe i „alternatywne terapie”. Dziś już wiemy, że COVID-owa solidarność ustąpiła miejsca COVID-owym podziałom, a wiele ze szlachetnych i górnolotnych nadziei ulotniło się wraz z pierwszą falą zakażeń.
I nie można też ludzi za to winić – nikt nas nie zaprogramował w ten sposób, by każdy kryzys i szok czynił z nas większych altruistów i lepszych obywateli. Gdyby tak było, żylibyśmy już dawno w najlepszym ze światów. Jest jednak inaczej i pandemia uruchomiła te same podziały i emocje, co wiele poprzednich kryzysów – ludzie zmęczyli się napięciem i zaczęli żądać igrzysk. Politycy nie mogli powstrzymać się od robienia kampanii na trupach (tak jak rekiny nie mogą zostać wegetarianami). Szybko w przestrzeni zatomizowanych mediów znalazły się jednostki chcące zarabiać na nieufności wobec „oficjalnej wersji wydarzeń” i na nieufności nas wobec siebie nawzajem. Między oklaskami dla medyków i obojętnością czy nawet wrogością wobec postulatów lepszego wynagradzania pracowników ochrony zdrowia minęło zaledwie kilkanaście miesięcy. Słowem: kryzys i szok ma potencjał, by nas do siebie zbliżyć i czegoś nauczyć, ale historia dostarcza aż nadto przykładów na to, że bywa wręcz przeciwnie.
Najbliższe dni i tygodnie będą prawdziwym festiwalem kreatywności i spontanicznej pomocy Ukrainie. Artystki, politycy i dziennikarze, celebryci i influencerki, muzycy i ludzie Kościoła – wszyscy będą chcieli, a przeważająca większość z nich szczerze, pomóc naszym sąsiadom i zaangażować się w taką czy inną formę działań humanitarnych. Politycy – których akurat w sprawie Rosji więcej łączy niż dzieli – przez chwilę będą jednogłośni i odpowiedzialni. Zrobią także z pewnością parę rzeczy, które zasłużą na ponadpartyjną pochwałę. Pierwszy szok – jak po powodzi 1997 roku albo śmierci papieża-Polaka – wydobędzie z nas lepszą stronę polskiej duszy. Ale to nie będzie trwało wiecznie. Tak jak wiecznie nie trwało nasze poparcie dla białoruskiej opozycji. Najpierw do białości trzymaliśmy kciuki za powodzenie demonstracji w Mińsku, ale gdy o losie więzionych Białorusinów kilka miesięcy później przypomniała artystka Jana Shostak, zasłużyła sobie w polskim politycznym mainstreamie wyłącznie na kpinę z nagich piersi. O Afganistanie i konfliktach toczących się dalej od naszych granic nawet w tym kontekście nie wspominam.
Tuż za deklaracjami solidarnością z Ukrainą, za chudą ścianką z dykty, uruchamia się już zupełnie inna polityczna logika. Za chwilę politycy dwóch głównych partii zaczną na wyścigi przyklejać sobie nawzajem Putina – oskarżenie o wspieranie, przyzwolenie czy bycie cichym lub jawnym współsprawcą rosyjskiej zbrodni stanie się równie powszechne na politycznych i medialnych salonach co „dzień dobry”. Szantaż oskarżeniem o prorosyjskość i nie dość gorliwe wspieranie rządu może skutecznie – choć nie na wieczność – sparaliżować opozycję. Już dziś mamy największy w historii budżet MON – choć o podwyżkach decydowano zanim ktokolwiek o nowej inwazji Rosji na Ukrainę mówił. Kto jednak w tej sytuacji odważy się podnieść rękę przeciwko dodatkowym pieniądzom dla ministrów Błaszczaka, Ziobry czy Kamińskiego?
Po cichu lecz zdecydowanie będzie szedł do przodu projekt militaryzacji polskiego społeczeństwa – którego nieśmiałe początki widzimy od lat, a który nabrał tempa wraz z wielką mobilizacją przy okazji kryzysu granicznego, budową muru i akademiami „murem za polskim mundurem” w przedszkolach. Kto nie z nami ten wróg, a kto nie klaszcze, ten potencalny zdrajca i dezerter. Jeśli mi nie wierzycie, to trudno, ale widziałem już pierwsze próby zamiatania PEGASUSA pod dywan (atakowanie polskich służb służy Rosji!) i obarczania opozycji za każdy ruch Putina. Agresja wobec naszego wschodniego sąsiada to wymarzony scenariusz dla wszystkich, którzy marzyli o Polsce będącej miękką wojskową dyktaturką z fasadową opozycją i silnym amerykańskim parasolem. Na nasze nieszczęście fantazję o większej obecności USA i NATO w Polsce realizuje dziś nie Clinton, Trump, Obama albo Biden, lecz Władimir Putin.
Rządząca Polską prawica mówi o tym, że jesteśmy gotowi pomóc każdej ilości Ukraińców i Ukrainek, ale trzymam kciuki za to, by rzeczywistość nigdy nie przetestowała granic tych deklaracji. Bo doskonale wiem, co ten sam obóz potrafi mówić o uchodźcach i mniejszościach. Każda porażka – których oby było jak najmniej – w zarządzaniu kryzysem będzie zaś pożywką do kolejnych rytualnych oskarżeń i nagłaśniania (prawdziwych lub wyczarowanych z powietrza) afer. Tak samo jak z COVIDEM, prędko pojawią się influencerzy nieuwności i nienawiści, którzy na wytykaniu palcem niewdzięcznych Ukraińców i rozgrywając lęki polskiego społeczństwa przez obcymi będą chcieli zrobić sobie zasięgi i uzyskać popularność. Gdy inflacja i ekonomiczna niepewność uderzy w portfele zwykłych Polaków, niemała część antypisowskich elit zagra swój stały refren – wezwie do obcinania „socjalu”. Mamy wojnę za rogiem, a ci uprawiają rozdawnictwo!!! Oczywiście społeczeństwo bojące się o przyszłość swoich oszczędności, pensji i emerytur będzie bardziej – nie mniej – podatne na militarystyczną retorykę i propagandę szukania wrogów ludu w szeregach opozycji, NGO-sów i pacyfistów.
I choć w obliczu prawdziwych zbrodni tuż za rogiem to być może małe zmartwienie, nasza debata cofnie się o dobra dekadę. Polską znów rzadzą Kaczyński i Tusk, w Białym Domu jest Biden, Rosja (gdzie niezmiennie rządzi Putin) atakuje naszego sąsiada. Niegdyś Hillary Clinton jako sekretarz stanu i szef MSZ Rosji Siergiej Ławrow wciskali symbolicznie guzik z napisem „RESET”. W kontekście dzisiejszych wydarzeń wspomnienie tamtego gestu jest wyjątkowo, podwójnie cierpkie. Mamy w rzeczy samej reset, ale nie cofa on nas do względnie „dobrych” relacji, ale w czasie do najgorszych lat Zimnej Wojny, propagandy strachu i atomowej chmury.
Od kilku lat boję się masowych, niekontrolowanych, ekstatycznych wybuchów społecznych emocji wzmacnianych przez social-media. Dziś, gdy tymi emocjami kieruje chęć wyrażenia oburzenia wojną i gotowości na pomoc naszym sąsiadom, trudno się krzywić. Ale naiwnością byłoby sądzić, że ten szok wojny tak blisko naszych granic będzie napędem tylko tych dobrych emocji i gestów. Wielkie zagrożenie i trauma robią ze zbiorowości bohaterów tylko w kostiumowych filmach. War never changes.