Przemówienie prezydenta Bidena w Warszawie „zyskało historyczną rangę, zanim nawet je wygłoszono”. Tak przynajmniej twierdzą polscy komentatorzy, których rozgorączkowanych relacji słuchałem przez cały czas trwania wizyty amerykańskiego prezydenta w Polsce. To już reguła: przy okazji każdej wizyty urzędującej głowy państwa opinia publiczna traci – nomen omen – głowę. Za każdym razem sami siebie przekonujemy, że na naszych oczach dzieje się historia1. I za każdym razem oczekujemy od tych wizyt dużo, dużo więcej niż udaje się uzyskać. Jeśli cokolwiek. Nie inaczej było i teraz. A powiedzmy sobie uczciwie, w rzeczywistości było może nawet gorzej.
Ale zanim o zawiedzionych nadziejach i samooszukiwaniu się, kilka słów wstępu. Wizyta Joe Bidena była ważna – urzędujący prezydent udał się tak blisko strefy konfliktu, jak się dało, spotkał się z uchodźcami i podkreślił, że traktuje rolę Polski poważnie. Dla samego Bidena wyjazd do Europy w tym momencie też ma niemało sensu – w trakcie kampanii republikanie próbowali go przedstawić jako przerażonego COVID-em staruszka, zamkniętego w piwnicy i pozbawionego kontaktu ze światem panikarza. Oczywiście, zarzuty kierowane dziś przeciwko Bidenowi w sprawie Rosji przez republikańską opozycję są też wewnętrznie sprzeczne. Jest on naraz – według swoich krytyków – za łagodny wobec Rosji i zbyt ostry jednocześnie. Jeśli chodzi o Polskę, to na pewno ta wizyta podnosi znaczenie też Andrzeja Dudy w bilateralnych relacjach z Waszyngtonem. Chwilowo też, co pisali również inni, Polska cieszy się najlepszą prasą w USA od lat – i w odróżnieniu od całej pierwszej kadencji PiS, w ogóle pojawiają się pozytywne teksty o Polsce i Polakach. Na pewno też czymś wyjątkowym było spotkanie Bidena z ministrami obrony i spraw zagranicznych Ukrainy – którzy w tajemnicy przyjechali do Polski właśnie w tym celu. Nie można też zaprzeczyć, że akurat wybór Polski na to spotkanie (poza tym, że był oczywisty ze względów geografii), podnosi szanse Warszawy na organizowanie kolejnych szczytów dyplomatycznych i pokojowych w sprawie obronności Europy i sytuacji Ukrainy. Choć to z kolei bardzo nie w smak Rosji i na pewno Moskwa będzie najmniej chętna, by cokolwiek z kimkolwiek negocjować akurat u nas.
Te wszystkie rzeczy naraz czynią wizytę Bidena w Polsce wydarzeniem, którego nie można ignorować. I raczej nie uda się jej wyśmiać przez opozycję. Tym bardziej, że media głównego nurtu w Polsce również nie są zdolne do wyrażenia żadnej konsekwentnej krytyki polityki amerykańskiej administracji i demokratycznego prezydenta. Ale nazywanie wizyty Bidena „historyczną” i „przełomową” to ewidentny przypadek przedawkowania swojej własnej propagandy. A jak już kiedyś przypominałem przy innej okazji: każdy diler powinien wiedzieć, żeby nie tykać swojego towaru.
II.
27 marca 2022, godziny wieczorne. Na dziedzińcu Zamku Królewskiego Joe Biden wyprowadził bowiem serię ogłuszających ciosów, które na dobrą chwilę stępiły uwagę i zdolność myślenia po naszej stronie. Papież! BACH! Komuna! BACH! Związek Radziecki! BACH! Solidarność! BACH! Lech Wałęsa! Polska klasa polityczna, łasa jak zawsze na komplementy i dowartościowanie ze strony wielkiego brata zza oceanu, musiała się po tym kombo słaniać na nogach. Prezydent Biden zaprezentował w Warszawie swego rodzaju the best of, składankę najlepszych hitów z czasów przemówień prezydentów USA do wschodniej Europy od czasów Zimnej Wojny do teraz – były więc i kawałki znane z Reagana, pierwszego Busha i Obamy. Przemówienie otwierało papieskie „Nie lękajcie się” sprzed ponad 40 lat. Biden porównał współczesną Rosję do Związku Radzieckiego kilkukrotnie, co musiało się spodobać odbiorcom – nawet jeśli analogie z czasów konfrontacji z ZSRR mają dziś dość ograniczoną użyteczność. Amerykański prezydent nazwał Putina „rzeźnikiem”, a rubla „śmieciową walutą” – co, jak donoszą świadkowie, wywołało wśród zgromadzonych na dziedzińcu Zamku Królewskiego oficjeli entuzjazm i oklaski. W historyczno-sybolicznej wyliczance znalazło się miejsce dla porównania dzisiejszej walki Ukraińców z walką Polaków o demokrację w czasach PRL, sowiecką interwencją w Czechosłowacji z 1968 roku, stłamszeniem węgierskiej rewolucji 1956 roku i stanem wojennym w Polsce.
„Każde pokolenie musiało pokonać śmiertelnych wrogów demokracji. Ideały wolnego społeczeństwa zawsze były zagrożone. Dziś walki w Mariupolu i Charkowie są najnowszą odsłoną tego długiego starcia”, mówił prezydent Biden. Dociekliwi, szczególnie w Ukrainie, mogą się zastanawiać czemu (skoro ideały wolności już raz zwyciężyły i mur berliński już raz upadł) śmierć cywili w zbombardowanym teatrze w Mariupolu ma być jakąś kontynuacją powstania węgierskiego czy karnawału Solidarności? I czyja oraz o co jest to w takim razie walka? Strajkujący robotnicy w Radomiu i działacze Solidarności wiedzieli, co robią i dobrowolnie zaangażowali się w walkę z opresyjnym systemem, ponosząc tego konsekwencje – i choćby na tym polu analogia między mordowanymi w Ukrainie dziećmi, a antykomunistycznymi dysydentami boleśnie zawodzi. W przemówieniu Bidena, w bogactwie historycznych odniesień, nie znalazło się jednak miejsce na jedno: konkrety, których oczekiwali Polacy i Ukraińcy. A polityka USA, jakiej kontury rysuje Biden, może być bardzo odległa od nadziei i interesów tych dwóch społeczeństw (ale o tym na końcu tekstu).
Przed wizytą prezydenta Bidena, oczekiwania strony polskiej były bardzo wysokie. Dziennikarz Andrzej Gajcy wymieniał na stronach Onetu m.in: obietnicę utworzenia stałej bazy US Army w Polsce, zapowiedzi istotnego zwiększenia ilości żołnierzy NATO w naszym kraju, przekazanie nam wyrzutni rakiet Himars i baterii Patriot lub przyspieszenie dostaw tych już zamówionych, podobnie jak samolotów F-35 i czołgów Abrams2. Obok obietnic militarnych były też rzeczy, które Biden mógł dać Polsce bez konieczności wydania choćby dolara. Mówiło się na przykład o tym, że po wezwaniu do wykluczenia Rosji z grupy G20, naturalnym kolejnym krokiem będzie publiczne stwierdzenie, że należy się ono Polsce. Zresztą, ze względu na nasze rosnące PKB, mamy całkiem obiektywne powody, by starać się o uczestnictwo w tym klubie. Sugerował taki krok publicznie były ambasador USA w Polsce, Daniel Fried.
Biden mógł wreszcie powiedzieć – co też kosztowałoby go równe zero – że Polska jest dziś ważniejszym sojusznikiem niż kiedykolwiek wcześniej i sprawdza się w chwili próby. Jednak z tej długiej listy oczekiwań, marzeń, roszczeń oraz próśb Biden i administracja demokratów nie spełnili ani jednego. To oczywiście zawsze tak działa, że podczas spotkań głów państw nie negocjuje się żadnych ważnych ustaleń, a co najwyżej je ogłasza. Ale jak trzeźwo zauważył – jako jeden z nielicznych w polskiej debacie publicznej – Marcin Makowski na łamach Interii, strona amerykańska z żelazną konsekwencją trzyma się i powtarza wszystkie swoje założenia, które zakomunikował światu Biden jeszcze w grudniu 2021 roku.
III.
Podczas „historycznego” przemówienia Bidena z całą surowością okazało się jednak, że granice tego, co USA jest gotowe zrobić, również są żelazne. Polska w sytuacji, gdy u naszego sąsiada dzieje się najbardziej zagrażający NATO od 30 lat konflikt zbrojny, nie może doprosić się o szybsze dostawy rakiet czy amerykańskie bazy. Nie ma mowy oczywiście o wysłaniu do Ukrainy żołnierzy, ale też samolotów, baterii Patriot3 czy – jak chciała tego Polska – nawet poradzieckich MiG-ów czy Suchojów. Biden obiecał też przyjąć 100 tys. ukraińskich uchodźców (nie wiemy, kiedy i skąd) oraz przeznaczyć miliard dolarów na działania pomocowe dla Ukrainy i krajów regionu – nie wiemy więc także, jaki odsetek tych środków trafi na pomoc dla ukraińskich uchodźców w naszym kraju i czy w ogóle.
Jak na razie Polska przyjęła niemal dwa miliony uchodźców z Ukrainy, ale cała pomoc humanitarna, jaką obiecała w związku z tym Komisja Europejska i Waszyngton, jest wielokrotnie mniejsza niż kwoty, które w tym samym czasie płacimy Erdoganowi za dalsze trzymanie w granicach Turcji i nie wpuszczanie do Europy Syryjczyków. Dwie baterie Patriot, które znalazły się teraz w naszym kraju, służą dziś ochronie amerykańskich dostaw broni i pomocy do Ukrainy, a nie obronie Warszawy, Lublina czy Białegostoku przed ewentualnym ostrzałem z Rosji. To nie jest tajemnica, że Amerykanie przemieścili tu Patrioty „pod siebie”, a nie dali je Polsce, ale na wszelki wypadek duża część mediów woli mówić o tym dookoła, żeby nie drażnić społeczeństwa – które mogłoby poczuć się oszukane. Dwie sprzeczne narracje: że Polska jest dziś zewnętrzną granicą europejskiego systemu bezpieczeństwa i frontowym państwem NATO i że jednocześnie ta sama Polska wciąż musi błagać i prosić o więcej sprzętu, żołnierzy i obronę przeciwrakietową, prędzej czy później będą musiały jednak publicznie zazgrzytać.
Powiedzmy to otwarcie: gdyby USA traktowały dziś zagrożenie ze strony Rosji dla Polski i krajów wschodniej flanki NATO tak poważnie, jak potraktowały zagrożenie ze strony Al-Kaidy (Iranu, ISIS, Assada…) dla swoich bliskowschodnich sojuszników, to już dziś płynęłyby do nas lotniskowce wyładowane po brzegi myśliwcami F-16 i najnowocześniejszymi systemami obrony przeciwrakietowej. Sąsiadujące z Arabią Saudyjską i Izraelem Królestwo Jordanii – pięć razy mniejsze od Ukrainy – po 2001 roku dostawało w zamian za dobrą współpracę z CIA i pomoc w wojnie z terrorem wielokrotnie więcej pieniędzy i sprzętu. I sytuacji tej nie zmieniło nic przez dwadzieścia kolejnych lat. Do najnowszej inwazji Rosji na Ukrainę (czyli także długo po 2014 roku i zajęciu Krymu), amerykańska pomoc dla Jordanii znacznie przewyższała tę dla Ukrainy. Nie mamy kompletnych danych za 2021 rok, ale jeszcze w 2020 roku łączna pomoc humanitarna dla Jordanii była większa pięciokrotnie, a militarna o połowę większa, niż dla Ukrainy.
Powody tego działania mogą być różne. Nie musi być wyłącznie tak, że USA kieruje w tej sytuacji wyłącznie interes i egoizm. Być może informacje wywiadowcze Sojuszu Północnoatlantyckiego wykluczają możliwość zaatakowania Polski przez Rosję i w związku z tym nikt po prostu nie widzi konieczności, by relokować teraz nad Wisłę wielkie siły i zwozić tu imponujący sprzęt. To byłaby zresztą najlepsza i najkorzystniejsza interpretacja. Ale faktem jest, że nawet wojna u progu NATO po miesiącu od jej wybuchu wciąż nie skłoniła USA do znacznego zwiększenia swojej obecności w Polsce. A na pewno nie w stopniu takim, jakiego oczekuje Warszawa. Jak pisze na stronach „Dziennika Gazety Prawnej” – a ja ufam w tej sprawie jego źródłom – Łukasz Pawłowski:
Aktywność Amerykanów w NATO i naszym regionie stwarza wrażenie, że oto Europa znów stała się dla Waszyngtonu najważniejsza, a Kongres i Biały Dom gotowe są na ogromne poświęcenia, by zapewnić nam bezpieczeństwo. Nic z tych rzeczy. W swoim zeszłorocznym wystąpieniu, prezentującym wizję polityki zagranicznej, sekretarz stanu Antony Blinken mówił, że to relacje z Chinami są dla Stanów Zjednoczonych „największym geopolitycznym testem XXI wieku”. Jego zdaniem to jedyny kraj, który może podważyć porządek międzynarodowy zbudowany przez Amerykanów po II wojnie światowej.
Jak informował niedawno dziennik „Wall Street Journal”, „od 2018 r. strategia Pentagonu definiuje Chiny i Rosję jako główne problemy, a Koreę Północną, Iran i brutalny ekstremizm jako zagrożenia drugiego rzędu”. Jednak w najbliższym czasie „to podejście «dwa plus trzy» – dwóch głównych przeciwników z trzema drugorzędnymi – planowano zastąpić strategią «jeden plus cztery», która stawia Chiny na pierwszym miejscu, a Rosję wśród mniejszych zagrożeń”. Cytowany przez gazetę wysoko postawiony urzędnik Pentagonu podkreślał, że agresja Kremla nic w tej sprawie nie zmieniła.
Słowem USA wciąż uważają, że ich kluczowe interesy bezpieczeństwa leżą tam, gdzie leżą i nie jest to Ukraina.
Oczywiście też nie bez znaczenia dla tego, co dziś robi (albo czego nie robi) administracja demokratów, są dyplomatyczne zaczepki i próby zaszkodzenia lub upokorzenia Amerykanów przez PiS. Biden i jego partia, nawet w realiach wojny, nie mają dziś ochoty robić rządowi w Warszawie żadnych przysług. Ale to temat na inny tekst.
IV.
Jest całkiem możliwe, że USA „rozgościły się” w wizji wojny, która pozwala wykrwawiać Rosję bez konieczności poświęcenia życia ani jednego NATO-wskiego żołnierza. I jest to formuła, która z całą pewnością z wielu różnych niedobrych wariantów opłaca im się najbardziej. To co jednak jest dobrą perspektywą dla amerykańskich interesów strategicznych (im szybciej Rosja padnie, tym szybciej można wrócić do konfrontacji z Pekinem), jest co najwyżej średnią informacją dla krajów mocniej gospodarczo polegających na rosyjskiej energii – Niemiec czy Polski. A wprost fatalną dla Ukrainy.
Ukraińcy i Zełeński chcą dziś jak najszybszego końca wojny i sygnalizują gotowość do rozmów z Moskwą. Obawiają się też, że bez dostaw sprzętu, jakiego akurat Zachód nie chce dziś dać, wojna przerodzi się w krwawy festiwal bezsensownego niszczenia miast, ukraińskiej gospodarki i mordowania cywilów. Rosja takiej wojny nie „wygra” w tym sensie, że nie zajmie Kijowa i nie zainstaluje tam marionetkowego rządu. Ale też na pewno nie „wygra” jej Ukraina, zdewastowana przez konflikt i niezdolna do choćby eksportu swojego zboża czy wznowienia działalności gospodarczej na dużych obszarach kraju. Zrobienie z Ukrainy „drugiego Afganistanu” na pewno nie jest na rękę samym Ukraińcom, ale o takiej możliwości mówiła niedawno była sekretarz stanu Hillary Clinton.
„Afganistan nie skończył się dobrze dla Rosjan, jak pamiętamy, a bardzo dobrze dofinansowana, uzbrojona i zdeterminowana partyzantka wypchnęła Rosję z Afganistanu (…) i to pewien model, na którego realizację niektórzy dziś liczą” –mówiła na antenie MSNBC. Hillary Clinton przyznała, że model wsparcia dla Afganistanu „miał pewne niezamierzone konsekwencje”, ale nie dodała, że było nimi powstanie Al-Kaidy i zamachy z 11 września. Nie dodała też, że 10-letnia wojna w Afganistanie, choć pomogła obalić Związek Radziecki, kosztowała życie między 500 tys, a 2 milionów afgańskich cywilów. Oczywiste jest, że nikt w naszym regionie nie postrzega tego wariantu za „dobre” rozwiązanie dla Ukrainy, ale jak się okazuje dla wielu wpływowych postaci partii demokratycznej w USA wykrwawianie Rosji w ten właśnie sposób nie wydaje się wcale aż tak złym pomysłem.
Co więcej, wydaje się, że w jeszcze większym stopniu USA postrzegają dziś konflikt Ukrainy jako wojnę całego Zachodu z Rosją i Putinowskim reżimem – a więc na zasadach logicznej implikacji, ich celem jest pokonanie Rosji, a nie ocalenie Ukrainy. I nie ma w tym zdaniu sprzeczności. Prezydent Biden kazał szykować się sojusznikom na „długą wojnę”, choć wszyscy wiedzą, że mordowanie cywilów w Ukrainie trzeba zakończyć jak najszybciej. Ale ta długa perspektywa, o której mówi Biden, dotyczy właśnie ostatecznego zwycięstwa Zachodu z Putinem, a narzędziami tej walki będą przede wszystkim gospodarcze sankcje. To pozornie drobna, ale zasadnicza różnica. Albo chodzi nam o to, żeby Putin przestał mordować ludzi, albo o to, żeby zdemokratyzować Rosję. Albo chcemy pokonać Putina, albo snujemy mrzonki o zwycięstwie demokracji i wolności słowa w manichejskim starciu sił dobra i zła. Albo liczymy na jak najszybsze zakończenie konfliktu – dzięki dostawom broni i sankcjom – albo nastawiamy się na „długą wojnę”, której ostatecznym celem jest skompromitowanie Putina, jego śmierć albo sprowadzenie Rosji do roli państwa upadłego. Oczywiście konsekwencje tego ostatniego bedą dużo dotkliwsze w Polsce, bo wraz z klęską państwa rosyjskiego, to do nas przypłyną rosyjscy uchodźcy, przestępczość, handel ludźmi i inne konsekwencje sąsiadowania ze 120-milionowym mafijnym bankrutem uzbrojonym w broń chemiczną i bomby atomowe.
Niechęć i wręcz nienawiść do Putina w świecie Zachodu jest oczywiście zrozumiała. Ale USA nie udało się w latach 90-tych zabić, ani zagłodzić, ani skompromitować i obalić Saddama Husajna przez 10 lat – konsekwencje wojny w Zatoce i sankcje na Irak kosztowały życie dziesiątek tysięcy ludzi, a i tak w końcu USA (razem z Polską) musiały pójść na niezwykle kosztowną i krwawą wojnę z Irakiem w 2003 roku. Dzisiejsza Rosja – mimo swojej relatywnej słabości – jest oczywiście wielokrotnie silniejsza niż Irak z roku 1993. Cenę przedłużającej się wojny w Ukraine i/lub stworzenia tu państw upadłych na wzór Iraku czy Libii zapłacą oczywiście nie Amerykanie, ale Polacy, kraje Bałtyckie, Niemcy i reszta UE.
Dlatego też ostatnia i być może (niezamierzenie!) najgłośniejsza wypowiedź Bidena spotkała się w samej Ameryce i na świecie z tak chłodnym przyjęciem. „Na boga, ten człowiek nie może dalej rządzić!” – krzyknął o Putnie prezydent USA. Dość szeroko odebrano to jako wezwanie do obalenia władzy w Rosji – politykę regime change, która ma tak haniebny wynik w ostatnich 20-latach.
Tu jednak ujawnia się pierwsze tak wielkie pęknięcie między oczekiwaniami USA, Ukrainy i Polski. Dla Ukrainy nie jest ważne, kto będzie rządził w Rosji i czy będzie tam liberalna demokracja, ale by ostatni rosyjski żołnierz wyniósł się z Ukrainy precz. Dla Polski ważne jest, by niezależnie od tego, kto rządzi w Rosji, zawsze mieć u siebie amerykańskich żołnierzy i silne NATO. Dziś widzimy po raz pierwszy tak jasno, że jeśli USA definiuje swoje cele jako „zwycięstwo demokracji” i odsunięcie Putina od władzy – a sam konflikt interpretuje jako zimnowojenną proxy war – to cele te zaczynają od siebie mocno odstawać.
Sytuacja, w której kolejne dziesięć lat katujemy rosyjską gospodarkę i modlimy się o rychły zgon Putina może być opłacalna dla Waszyngtonu, ale jest receptą na humanitarną katastrofę całego regionu, tragedię milionów ludzi i pogrzebanie, a nie wzmocnienie, ukraińskiej suwerenności. Lekcje Afganistanu i Iraku nie powinny być inspiracją, ale przestrogą.
Przy okazji wizyty prezydenta Trumpa w Polsce w 2017 roku przejęte już przez PiS Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku nazwało je „historycznym wydarzeniem na miarę berlińskich mów Kennedy’ego i Reagana, które przesuwa centrum politycznego świata do Polski”. Cytowany przez PAP profesor Zbigniew Lewicki nazwał wystąpienie Trumpa „doskonałym, dojrzałym i mądrym wystąpieniem przywódcy wolnego świata”. Lubiany przez prawicę profesor Wojciech Roszkowski nazwał czytane w całości z promptera wystąpienie Trumpa „wydarzeniem historycznym”, które uświadamia światu, jak Polska jest ważna.
To w jakimś sensie też powtórka z Tumpa. W 2019 roku nawet dobrze poinformowani i rzetelni dziennikarze dali się do pewnego stopnia zwieść propagandzie i do ostatniej chwili wierzyli, że Andrzej Duda uzyska od Trumpa w Waszyngtonie obietnice dostaw bardzo ważnego sprzętu – mówiło sie nawet o konkretnych modelach samolotów i sprzętu, jakie mamy otrzymać. Oczywiście, z Fortu Trump (podobnie jak z obietnicy „priorytetowego dostępu Polaków do amerykańskich szczepionek na covid”) nic nie wyszło.
W tym momencie – i to arcyciekawy temat, gdzie wolę polegać na ekspertach – zwyczajnie też USA nie jest w stanie dać pewnego rodzaju sprzętu, bo ukraińska armia nie umie go używać i nie ma do tego infrastruktury czy zdolności operacyjnych. Jest na to po prostu za późno, niezależnie od tego, co mówi publicznie Zełeński. Oczywiście warto zadać pytanie: skoro Ameryka, jak mówi Biden, wiedziała od miesięcy, że Putin zaatakuje, nie zaczęła szkolić Ukraińców (nawet w Polsce na polskim sprzęcie) zawczasu? Jeśli np. szkolenie obsługi Patriotów trwa kilka miesięcy, to znaczy że dziś Ukraińcy byliby w stanie z nich korzystać, o ile ktoś umożliwiłby im szkolenie latem 2021 roku, gdy zaczęły spływać informacje o koncentracji rosyjskich wojsk wokół Ukrainy.
tylko w prasie francuskiej czytalam podobne analizy, niestety media polskie, nasza klasa polityczna sa oslepione amerykanizmem, dobry wujek z Hameryki. ( pamietam co sie dzialo na inwazje iraku! )Nie ten wujek ma tylko swoje interesy.