Wybory 2023 roku w Polsce będą wolne, demokratyczne… i nieuczciwe. Dziś każdy wciąż może zarejestrować komitet, zbierać podpisy bez ryzyka fałszerstwa, zgłaszać mężów zaufania do komisji i walczyć o głosy bez strachu o swoje życie i bezpieczeństwo. Opozycja ma wsparcie bogatych i niezależnych od rządu PiS mediów prywatnych, nikt nie zamyka popularnych polityków antyrządowych w więzieniu, wiece i marsze odbywają się raczej bez zakłóceń. Nie jesteśmy w sytuacji Białorusi, Turcji czy Wenezueli. Ale mimo wszystko wybory uczciwe nie będą. A ryzyko destabilizacji polskiego systemu politycznego i kryzysu konstytucyjnego po wyborach jest większe niż zero.
Nie jestem zwolennikiem antyPiS-owskich teorii spiskowych i nie wierzę, że żyjemy w “Putinowskiej Polsce” – co dla czytających moje teksty jest jasne. Wybory nie będą sfałszowane, generał Pytel nie znajdzie gorącej linii z Al. Ujazdowskich na Kreml, wbrew nadziejom Anne Applebaum PiS nie użyje też aplikacji COVID-owych ani mObywatela, żeby zaprowadzić w Polsce technobolszewicką tyranię. Nie zakładałbym się też o to, że Kaczyński – posiadając prezydenta, trybunały, sądy i prokuratury i tysiąc innych narzędzi władzy – ucieknie się akurat do dosypywania kart wyborczych do urn w monitorowanych przez kamery i międzynarodowych obserwatorów lokalach. Ale…
Ale wybory są już przechylone na rzecz władzy w sposób systemowy. To znaczy, że nie mówimy już wyłącznie o nadużywaniu publicznych pieniędzy czy przychylności mediów, ale o znormalizowaniu i zalegalizowaniu sytuacji, w której rządzący mają przewagę na poziomie finansowania, ordynacji wyborczej i samej mocy oddanych głosów. Gra nie jest równa. Algorytm demokracji w Polsce (nienawidzę metafor sportowych, więc szukam lepszych niż „nierówne boisko”) wspiera władzę. W sposób – tu jest najważniejsza zmiana – nie incydentalny, ale zaprogramowany i systemowy właśnie.
Wybory nie muszą być sfałszowane, by były nieuczciwe, niereprezentatywne, a nawet niedemokratyczne – to znaczy: blokowały wolę demosu, zamiast ją odzwierciedlać. Przykładów nie brakuje z całej historii i świata, od Aten po Waszyngton1. Nawet bez żadnego fałszerstwa, wygrana 15 października może zależeć od tych właśnie systemowych zmian, gwarantowanych przewag i nierównowagi na rzecz władzy. Gdy gra idzie o pojedyncze mandaty – a tak jest tym razem – to kto będzie rządził Polską zależeć może od nawet drobnych przewag. A dziś system faworyzuje rządzących w sposób otwarty. A to każe postawić pytanie o to, czy są to wybory naprawdę uczciwe.
W tym tekście pokaże co najmniej trzy kluczowe obszary, w których demokracja w Polsce ulega systemowemu skrzywieniu.
Po pierwsze spółki.…
15 października Polacy pójdą do urn głosować nie tylko w wyborach do Sejmu i Senatu, ale i w wymyślonym dla celów wyborczych quasi-referendum. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy instytucja referendum jest ośmieszana (tu kłania się prezydent Komorowski). Po raz pierwszy jednak pytania są tak tendencyjne i manipulatorskie, a referendum służy jako narzędzie wyborcze. I to na kilka sposobów. Po pierwsze, same kwestie poruszone w referendum - wiek emerytalny, prywatyzacja, relokacja „nielegalnych imigrantów” i zapora na granicy z Białorusią - rymują się z rządową propagandą. Rząd pyta w referendum o postulaty, których nikt nie wysuwa, by w parodii demokratycznego procesu uzyskać poparcie dla rozwiązań, które i tak realizuje.
Dla symetrii należałoby wyobrazić sobie organizowane w alternatywnej rzeczywistości przez Platformę Obywatelską (i dofinansowane milionami z budżetu państwa) referendum, w którym pytano by “Czy popiera Pan/Pani PolExit i wykluczenie Polski ze strefy Schengen, które będą konsekwencją dojścia Kaczyńskiego do władzy”, “Czy jest Pan/Pani za pozbawieniem urzędu prezesa NBP w związku z proinflacyjną polityką pieniężną i dewaluacją polskiego złotego, która prowadzi do zbiednienia Polaków i utraty siły nabywczej polskich emerytów”, “Czy zgadza się Pan/Pani na nielegalną wyprzedaż polskiej infrastruktury krytycznej, w tym rafinerii, krajom dyktatorskim współpracującym z Władimirem Putinem – w tym jak Arabii Saudyjskiej?”… i tak dalej. Byłoby to kretyńskie i groźne nadużycie wyborów do celów własnej propagandy – ano, było.
Ale nie tylko o moralny szantaż pytań referendalnych tu chodzi. Rozpisanie referendum na 15 października pozwala bowiem równolegle do kampanii wyborczej prowadzić kampanię referendalną. A więc i omijać zasady finansowania kampanii wyborczej, i strzelać gole do pustej bramki. Telewizja i media państwowe, a także dofinansowane publicznymi środkami fundacje agitują bowiem niby za głosem w referendum, choć w rzeczywistości slogany i hasła kampanii niby-referendalnej i wyborczej są te same. Wyświetlany na okrągło w TVP Info baner “15.X Wybierz Polskę” i całe godziny ramówki, których nie da się odróżnić od wyborczego spotu, tylko dokładają się do tego zjawiska.
Programy newsowe, spoty wyborcze, informacje o referendum i zwyczajne reklamy spółek skarbu państwa zlewają się w jedną agitkę. Naprawdę, gdy włączam telewizję państwową nie wiem, czy w tej chwili akurat leci reklama wyborcza, spot referendalny, materiał newsowy czy program publicystyczny - bo treścią i formą różnią się co najwyżej w detalach. I mamy na to dowody, bo jak policzono - w samym tylko wrześniu spoty PiS puszczane były w telewizji setki razy także poza oficjalną kampanią tylko w trakcie serwisów informacyjnych albo publicystyki jako materiał do komentarza albo “ilustracja”. Samo to daje kampanię wartą miliony poza oficjalnym rozliczeniem wyborczym.
A jak pisał już na początku września “Dziennik Gazeta Prawna”: “spośród 67 podmiotów, które zarejestrowały się lub zgłosiły w PKW jako uprawnione do prowadzenia kampanii referendalnej, prawie jedną piątą stanowią fundacje spółek Skarbu Państwa”. W tym mowa o m.in PGE, PKP, PEKAO S.A., PKO BP, Polskiej Grupie Zbrojeniowej, Totalizatorze Sportowym i Krajowej Grupie Spożywczej. Media informują, że listonosze dostarczają gazetkę strasząca migrantami i Tuskiem, a reklamy wyświetlane na dworcach i w pociągach PKP nawołują do głowania “4xNIE” w referendum. Spółki skarbu państwa kupuja reklamy chwalące postępy w budowie bezpieczeństwa energetycznego i rozwój naszej gospodarki akurat w czasie kampanii wyborczej - i wywieszają wielkie bannery i billboardy w całym kraju. W tym samym czasie media należącej do Orlenu grupy prasowej odmawiają drukowania reklam partii opozycji, a strumień pieniędzy z reklam publicznych koncernów do mediów sprzyjająych PiS nie zakręca się nawet na chwilę. Zgadzam się tu z moimi liberalnymi kolegami, z którymi zazwyczaj dzieli mnie w kwestiach gospodarki niemal wszystko, że takiego poziomu zawłaszczenia państwa dla celów wyborczych jeszcze w III RP nie widzieliśmy.
Zasadne jest pytanie, po co na przykład koleje państwowe czy PZU mają prowadzić kampanię referendalną związaną z migracjami, prawem unijnym i obroną polskich granic? I czemu - jeśli nie wsparciu rządzących - tak szeroki udział i kolejne kampanie reklamowe mają służyć? I skoro jedną ze stron limit środków nie obowiązuje, to czy można dalej mówić o uczciwych wyborach?
Keep reading with a 7-day free trial
Subscribe to To nie jest blog. to keep reading this post and get 7 days of free access to the full post archives.