Wielka Orkiestra Wojennej Pomocy
Przekonywanie, że nie da się pomóc Ukrainie inaczej niż kupując broń, to kłamstwo.
Polacy oszaleli na punkcie zbiórki na drona dla Ukrainy. Założona przez publicystę (i mojego byłego szefa) Sławomira Sierakowskiego akcja stała się już największą tego typu kwestą w historii portalu zrzutka.pl. Akcję wspiera szerokie grono celebrytów (Janda, Stuhr i Kuba Wojewódzki), politycy (Sikorski, Belka) i dziennikarze. Bayraktar dla Ukrainy zebrał ponad czterokrotnie więcej pieniędzy niż trwająca równolegle bardzo głośna zrzutka na cele humanitarne #RazemDlaUkrainy prowadzona przez fundację To Się Uda. Na m.in mleko i środki higieniczne dla sierocińców, leki dla szpitali, jedzenie dla uchodźców i paliwo dla ludzi wiozących na wschód pomoc zebrano do tej pory w ramach zrzutki 4,1 mln złotych. Na drona tureckiej produkcji blisko 20 mln i wszystko wskazuje na to, że z łatwością uda się osiągnąć założony cel 22,5 mln dla firmy Baykar Technologies na drona dla ukraińskich sił zbrojnych. Już samo to, że jako społeczeństwo wolimy sfinansować kupno broni, niż pomoc ofiarom wojny (w tym ratującą życie i zdrowie) jest warte dyskusji – dyskusji, która się nie toczy.
„Czy leci z nami Szczecin? 🙂 Mamy już 60 proc. tego latającego cuda!” – zachęca do wpłat w tonie wesołego wodzireja Sławomir Sierakowski i namawia do składania na aukcje dziecięcych rysunków. „Zróbmy sobie konkurs miast”, pisze i w nagrodę za „pożyteczną zabawę” obiecuje przekazać zwycięskiemu miastu lub miasteczku „zniszczony rosyjski czołg”. Człowiek bardziej niż ja cyniczny mógłby zapytać: po co nam – oskrobany już ze zwłok rosyjskich żołnierzy – wrak czołgu postawiony gdzieś na cokole w Polsce i co ma on symbolizować?
Ale i w mojej głowie – w poprzek kibicowsko-festynowej atmosfery towarzyszącej zbiórce – mnożą się pytania: od kiedy rolą obywateli i zadaniem internetowych zrzutek – a nie państw i sojuszy wojskowych – jest wspieranie zbrojne innego państwa? Dlaczego mamy dać te pieniądze firmie związanej rodzinnie i politycznie z tureckim autokratą, Recepem Tayyipem Erdoganem? Czemu lewica uważa dziś, że pomoc humanitarna (w tym ratująca życie i zdrowie) jest co najwyżej drugorzędna, a „wysyłanie broni to najlepszy humanitaryzm”? Czemu, zamiast po prostu przekazać pieniądze Siłom Zbrojnym Ukrainy, robimy gigantyczną reklamę koncernowi zbrojeniowemu, który dostarcza broń m.in Libii, Etiopii i Turkmenistanowi? Czy komuś przeszkadza, że przy użyciu tureckich dronów różni autokraci i dyktatorzy mordują cywilów i uchodźców (co opisywały zachodnie media) – i czy komuś z tego powodu zadrżała ręka?
Jak jednak dzieje się z coraz to kolejnymi sprawami, także i kwestia pomocy dla Ukrainy (i tego, jaka jest najskuteczniejsza) została zredukowana do zerojedynkowego wyboru między dobrem i złem. Nie ma miejsca na spór czy uczciwą polemikę na temat sposobów i metod – a rację mają bez wyjątku ci, którzy krzyczą najgłośniej. Dyskusję zastąpiła seria moralnych szantaży. Nie tylko w sprawie Ukrainy (i „Bayraktarów”), lecz w każdej polaryzującej kwestii. Chcesz pomagać uchodźcom na polskiej granicy? Grasz na rzecz Łukaszenki i Putina. Jesz mięso? Na pewno popierasz tortury zwierząt. Nie byłaś na demonstracji przeciwko przemocy policji? Pewnie kibicujesz tym bydlakom w mundurach. Kiedyś bardziej nieprzejednana, napastliwa i wręcz śmieszna była w swoich szantażach polska prawica – zrównując wszystkich swoich antagonistów z Putinem, a każdą rzecz nie po jej myśli z działaniem na rzecz Rosji. Dziś prawica dawno już straciła monopol na podobne zagrywki, a argumentu z wykluczenia używają hojnie wszyscy1.
Pomoc ofiarom wojny w Ukrainie (jak i innych wojen) jest dziś oczywistym imperatywem moralnym. Nie mam zamiaru też negować, ani protestować przeciwko suwerennym decyzjom państw europejskich, które decydują się przekazywać Ukrainie broń. Przeciwnie, nawet jeśli Polska odda swój ostatni czołg, nie zgłoszę słowa sprzeciwu. Ten tekst nie jest więc głosem przeciwko pomocy zbrojnej zaatakowanemu państwu. Jest głosem sprzeciwu wobec moralnych szantaży, wymuszania jednomyślności i wspieraniu szczytnego celu za pomocą błędnych, nieuczciwych lub zakłamanych argumentów. Nie po raz pierwszy przeżywamy podobne narodowe wzmożenie. A ja nie znam w historii jeszcze takiej sprawy, która zyskała na słuszności dzięki sile moralnych szantaży i fałszywych argumentów.
Próbując odpowiedzieć sam sobie na pytanie: co tak naprawdę razi w zbiórce na Bayraktara i kolejnym narodowym wzmożeniu, spisałem kilka argumentów. Oto one.
Argument pierwszy: podział pracy
Czy zbyt dużą naiwnością jest oczekiwać, że w sprawie wojny może obowiązywać podział pracy? Lewica, pacyfiści, organizacje humanitarne i społeczeństwo obywatelskie organizuje pomoc ofiarom, zbiera dary dla napadniętego kraju i naciska na polityków, by podjęli wszelkie niezbędne do osiągnięcia pokoju kroki? Zaś w tym czasie pomocą zbrojeniową zajmują się armie i sojusze wojskowe, koordynuje ją NATO albo inna powołana w tym celu struktura, zaś kwestią najlepszych zakupów zbrojeniowych zajmują się eksperci (a nie laicy)? W sprawie Ukrainy raz po raz próbuje się nas przekonać, że tak być nie może. Pomoc ofiarom, leczenie chorych i okaleczonych, dach nad głową dla uchodźców – to wszystko blednie i nudzi się szybko wobec perspektywy kupna śmiercionośnego, jak pisze Sierakowski, „latającego cuda”. Wizja długoterminowej pomocy Ukrainie nie jest tak ekscytująca, jak fantazja, że wysyłając przelew zza biurka w Warszawie możemy wygrać wojnę z Rosją.
„Nie czas na pacyfizm”, „pomaganiem sierotom wojny się nie wygra”, „dostawy broni to najlepszy rodzaj humanitaryzmu” – słyszę zewsząd. „Jaka jest najlepsza pomoc humanitarna dla Ukrainy. Przykro mi, ale broń. Ciężka broń do wyrzucenia Rosjan” – mówiła niedawno w rozmowie z magazynem „The New Humanitarian” Yevhenia Kravchuk, rzeczniczka partii Zełeńskiego. Po czym przystąpiła do krytykowania m.in Czerwonego Krzyża i zasady neutralności organizacji pomocowych. Podkreślała, że nie rozumieją one Ukrainy i jej sytuacji. Wiem, dlaczego mówi to ukraińska polityczka – choć osobiście głęboko nie zgadzam się z deprecjonowaniem pomocy humanitarnej. Ale czemu ten sam argument powtarzają za nią lewica i liberałowie w Polsce? Moja intuicja jest taka: lewica tak bardzo wstydzi się swojego dawnego pacyfizmu i tak bardzo boi oskarżeń o proputinizm, że gotowa jest natychmiast przeskoczyć na pozycje skrajnie odmienne, tak aby ideowe wahadło aż grzmotnęło o ścianę i odciąć się od wszystkich dawnych pryncypiów. Jednak ten sam język, którego ukraińska polityczka używa w desperacji i palącej potrzebie, w Polsce służy przykryciu intelektualnego lenistwa.
A argument Kravchuk nie jest prawdziwy. Jeśli organizacje społeczne, humanitaryści, społeczeństwo obywatelskie – wszyscy ludzie dobrej woli – zaczną zajmować się pomocą militarną i powtarzać „jedzeniem dla sierot wojny się nie wygra”, to przepraszam, kto będzie dowoził te leki do szpitali i to jedzenie dla sierot? Tylko pytam. Czy odwrócenie uwagi od innych wymiarów pomocy i przekierowanie jej na jeden tylko totem – tureckiego drona właśnie – naprawdę oddaje rzeczywistość tej wojny? I po co mamy Siły Zbrojne, Ministerstwo Obrony, WOT, NATO, jeśli nie po to, żeby one realizowały dostawy broni i żeby od nich się tego domagać?
Przecież wiemy – wie to i Zełeński – że obywatelskimi zrzutkami można uratować co najwyżej swoje sumienie, lecz nie losy wojny2. Zaś nie trzeba się znać na wojskowości, żeby zrozumieć, że Ukraina faktycznie polega na dostawach broni (a nie dobroci Polaków, czy dobroci rodziny Bayraktarów), które organizuje USA i kraje Sojuszu Północnoatlantyckiego. Odkładając nawet wtórny spór o to, czy konieczne są drony, czy wyrzutnie HIMARS, czy cokolwiek innego – my wiemy, Ukraina to wie, i świat to wie: że ostatecznie dostarczą (lub nie dostarczą) tę pomoc państwa. Przekonywanie ludzi zaś, że taka Francja lub Niemcy nie robią niczego i ich działania zasługują wyłącznie na kpinę, zaś obywatelskie zrzutki to coś, co odmieni losy wojny jest w najlepszym razie naiwnością, a w najgorszym szkodliwą dezinformacją3.
Kłamstwem jest też, że pokojowymi działaniami nie można pomóc Ukrainie. To po prostu nieprawda. Pokojowo właśnie odsunięto od Ukrainy konieczność spłaty długu publicznego, którego ciężar załamałby jeszcze w tym roku budżet; pokojowo kraje Europy Zachodniej leczą ukraińskich żołnierzy i odciążają służbę zdrowia zaatakowanego kraju; pokojowo prywatne firmy i rządowe agencje dostarczają Ukrainie na front łączność internetową i satelitarną – mówienie, że to wszystko nie pomaga w walce tak, jak pomógłby jeden dron jest, raz jeszcze kłamstwem. Możemy mówić, że dostarczanie jedzenia Ukrainie, pieniędzy czy leków jest głupotą naiwnych pacyfistów, ale zaręczam, że zmienimy zdanie tak szybko, jak ukraińscy cywile zaczną ginąć z braku tych samych leków, elektryczności, żywności i czystej wody, jak giną od rosyjskich rakiet.
Ludzie, którym bliskie są ideały humanitaryzmu, praw człowieka czy solidarności społecznej mogliby przyznać choć tyle, zamiast sławić imię tureckiego przemysłu zbrojeniowego.
Argument drugi: państwo ze zrzutki
Zrzutka na Bayraktara reprezentuje sobą niemal wszystko, co w dyskusji o humanitaryzmie, filantropii i dobroczynności lewica oraz postępowi liberałowie w ostatnich latach piętnowali. Spychanie odpowiedzialności za działania państwa (lub brak tych działań) na indywidualnych obywateli; przekonanie że wszystko (nawet pokój w Ukrainie) da się kupić, o ile znajdzie się dość chętnych; kliktywizm, (auto)promocję celebrytów i doraźne gesty zamiast systemowych recept. Lewica (w tym „Krytyka Polityczna”, której naczelnym wciąż jest Sierakowski) dziesiątki razy krytykowała za to Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Kaja Puto na łamach „Krytyki” nazwała akcję Owsiaka „światełkiem do piekła” i przekonywała, że w podobnym charytatywnym wzmożeniu zbiera się wszystko, co najgorsze w pokoleniu założycieli III RP. „Wyznawcy [Owsiaka] zbierają się raz do roku, żeby dać piątala na inkubatory dla dzieci (…) a wielu z nich robiło wszystko, żeby nie płacić w Polsce podatków lub płacić ich jak najmniej” – pisała o WOŚP-ie Puto. Dziś ktoś bardziej cyniczny niż ja – styl Kai to też nie do końca mój styl – mógłby napisać: „Wyznawcy Sieraka zbierają się raz do roku, żeby dać piątala na bayraktary dla Ukrainy, a wielu z nich…” – i tak dalej.
Samemu krytykowaniu działalności charytatywnej takiej Dominiki Kulczyk „Krytyka Polityczna” poświęciła pół tuzina tekstów, pisząc że cierpi ona na „kompleks białego zbawcy” i piętnując filantropię jako „przygodę cudzym kosztem”. „Czy mamy prawo zadawać pytania filantropce?” – pytał retorycznie tytuł jednego z tych artykułów. No więc właśnie. Czy mamy prawo zadawać pytania zrzutce?4
Lewicowa krytyka doraźnej dobroczynności ma długą tradycję i podnosi bardzo słuszne argumenty. Nie da się zbudować systemu ochrony zdrowia ani zwalczyć ubóstwa dzięki doraźnym zrzutkom. Firmy i celebryci wykorzystują szczytne cele do promocji własnej marki, ale – dokładnie, jak opisywała to Kaja Puto – unikają swoich zobowiązań wobec państwa albo wyprowadzają zyski do rajów podatkowych. Spektakularne i celebryckie akcje filantropijne dają złudne poczucie „załatwienia” jakiegoś problemu i odwracają uwagę od konieczności długoterminowych działań. Bez działań systemowych zbiórki finansowe będą tylko dosypywaniem pieniędzy do dziurawego wiadra. Potrzebujemy podatków, a nie datków – i tak dalej, i tak dalej...
Odpowiedź na pytanie o to, dlaczego te argumenty stosowały się tylko do zbiórki na inkubatory, ale nie stosują się do zbiórki na bayraktary, pozostawiam otwarte.5
Argument trzeci: jak nie pokochałem rodziny Bayraktarów
Zbiórka na „polskiego Bayraktara dla Ukrainy” jest też na pewnym poziomie wartą miliony reklamą dla producenta broni. W innych okolicznościach trudno byłoby namówić Agnieszkę Holland, Anję Rubik czy Kubę Wojewódzkiego, aby użyczyli swoich wartych wielkie kwoty nazwisk i wizerunków do kampanii związanej rodzinnie z prezydentem Turcji Erdoganem firmy. A jednak to właśnie się dzieje: do dorzucenia się na drona tureckiej firmy zachęcają mnie uśmiechnięte twarze także Borysa Szyca, Małgorzaty Rozenek i Mateusza Damięckiego. Zrzutce towarzyszą kolaże i grafiki przedstawiające drona w polsko-ukraińskich barwach i opisy sławiące jego moc i potęgę. Jest to reklama tego uzbrojenia – jednak o kontrowersjach czy ciemnych stronach drona polskie media, w przeciwieństwie do takiego na przykład „New Yorkera”, nie piszą i zbywa je także sam Sierakowski. Czy więc wypada w tych okolicznościach choć zapytać, czym zajmuje się firma Baykar Technologies, producent drona?
Opublikowane właśnie śledztwo dziennikarskie amerykańskiej Pro-Publica wskazuje, że Turcja dostarcza „bayraktary” rządom m.in Libii, Azerbejdżanu i Etiopii. Te – piszą dalej dziennikarze – używają ich we własnych konfliktach domowych i wojnach z sąsiadami, a ich ofiarą niejednokrotnie padali już cywile. Jak wtedy, gdy etiopska armia miała użyć tureckiego drona w ataku na szkołę, w której schronili się uchodźcy, cywile uciekający i przesiedleni z pogrążonej w krwawej wojnie prowincji Tigray. „Błysk w środku nocy i huk sypiących się z dronów pocisków obudził w nocy pracowników humanitarnych w obozie w Dedebit. 59 osób zostało w bombardowaniu zabitych, wiele więcej rannych. Wszyscy uciekali przed wojną, byli cywilami, a nie uczestnikami walk” – pisał „Washington Post”. Także ta gazeta ustaliła, że maszyną, przy pomocy której bombardowano szkołę, to turecki TB-2. Dokładnie ten, na którego zbiera Sławek Sierakowski. Dziennikarze donosili, że tureckie drony były też używane w wojnach przez Libię, Maroko, w Syrii oraz podczas wojny o Górski Karabach przez Azerbejdżan, sojusznika Turcji. Baykar sprzedał je jak do tej pory także do Somalii, Kazachstanu, Turkmenistanu czy Tunezji. Zdecydowana większość rynków zbytu na TB-2 to państwa autorytarne, dyktatury albo pogrążone w wieloletnich wojnach domowych państwa, gdzie administracja centralna nie sprawuje nawet kontroli nad całością kraju.
Właśnie dlatego, że tureckie drony trafiają do rządów, które następnie przy ich użyciu mordują cywili, członkowie Kongresu już w sierpniu 2021 roku apelowali do prezydenta Bidena i sekretarza Stanu Antony'ego Blinkena o wstrzymanie eksportu części do dronów do Turcji. Kraj ten bowiem, zdaniem członków Kongresu z obu partii, sprytnie omijał sankcje i sojusznicze zobowiązania wobec NATO. (Organizacja Narodów Zjednoczonych stwierdziła w opublikowanym jesienią 2019 roku raporcie, że Turcja jest jednym z krajów „otwarcie i jawnie” łamiącym embargo na dostarczanie broni stronom walczącym w wojnie domowej w Libii)6.
Dziennikarze Pro-Publica piszą, że odpowiedzią strony tureckiej na wszystkie zarzuty było jedno słowo: Ukraina. Używanie Ukrainy jako karty przetargowej poszło tak daleko, że pewnego razu prezydent Turcji postanowił zaskoczyć premiera Kanady, Justina Trudeau, dając do słuchawki podczas dwustronnej rozmowy głów państw... Wołodymyra Zełeńskiego w roli swojego adwokata. Nie znamy dokładnych słów Zełeńskiego i Erdogana, ale przy pomocy opisów dziennikarzy jesteśmy w stanie dość dokładnie oddać ich przekaz: „Przestańcie czepiać się firmy Baykar i Turcji, ona pomaga Ukrainie”. Dokładnie tego argumentu też mieli zdaniem Pro-Publica używać wynajęci przez firmę lobbyści, aby wyciszyć krytykę członków Kongresu, gdy ormiańska mniejszość w USA zaczęła oskarżać Turcję o dostarczanie broni Azerbejdżanowi. Zarzuty o łamanie sankcji, oszukiwanie innych członków NATO i dostarczanie broni krwawym reżimom postanowiono równoważyć wielką i widowiskową kampanią wizerunkową z Ukrainą w tle. Cynik powiedziałby, że z punktu widzienia tej kampanii nic lepszego niż zrzutki celebrytów na Bayraktara nie mogło się przydarzyć.
Trudno dziwić się Zełeńskiemu – na jego miejscu nikt nie wahałby się zawiązać paktu choćby z samym diabłem. Ale czy mamy prawo wiedzieć, komu firma Baykar Technologies sprzedaje broń, dlaczego jej postępowanie budzi obawy najważniejszych amerykańskich polityków i jak dobry PR Bayraktarów wykorzystywany jest do wyciszania zarzutów o łamanie prawa i zbrodnie na cywilach? Moim zdaniem tak.
Epilog: Czy trzeba zabić pacyfizm, aby uratować pokój?
Argument, że musimy koniecznie kupić drona od Turków (i wyłącznie od firmy Baykar) jest nieprawdziwy i opiera się na moralnym szantażu. „Jeśli nie kupimy tureckiego drona, to nie pomożemy Ukrainie”. W rzeczywistości można zrobić to na wiele sposobów bez robienia reklamy tureckiemu koncernowi. Kanada zdecydowała się przekazywać części do dronów bezpośrednio samej Ukrainie do samodzielnej produkcji TB-2: tak aby trafiły one bezpośrednio do walczących o swoją ojczyznę Ukraińców. A nie na przykład w ręce etiopskiej armii. Polska zamówiła tureckie drony dla naszych sił zbrojnych – nie ma żadnych przeszkód, by naciskać na władze, abyśmy i my pomogli Ukrainie oddając jej część (lub nawet całość) tego zamówienia. Możemy – powtórzę po raz trzeci – po prostu zrobić przelew na konto w BGK (albo Narodowym Banku Ukrainy) na ukraińską armię!
Ja osobiście nie zgadzam się, że dostawy broni to najlepszy humanitaryzm. Ktoś może mieć inne zdanie – i nic w tym złego. Po to istnieje możliwość finansowego wsparcia walczących Ukraińców na różne sposoby. Moim zdaniem można robić to bez etycznych kompromisów, bez obrzydzania ludziom humanitaryzmu, bez zestawiania krytyków zbiórki Sierakowskiego w gronie „obrzydliwców”, „przyjecieli Putina” i „ruskich onuc”, jak to się już dzieje. Bez moralnych szantaży. Póki co mamy wolność słowa. Ale jest to wolność słowa na coraz bardziej wojennych warunkach.
W 2004 roku na stronach „Gazety Wyborczej” Ryszard Kapuściński przypomniał historię starożytnego Lykidasa. Trwała wtedy wojna w Iraku (której gorączce, jak wiemy, nie tylko „Gazeta Wyborcza”, ale cały polski mainstream dał się całkowicie ponieść) – ale nie wiem, na ile głos Kapuścińskiego dotyczył tej wojny, a na ile był ogólną obserwacją ludzkiej natury. Pisał wtedy:
Jesteśmy w demokratycznej Grecji, dumnej z wolności słowa i praw człowieka, ze swobody myśli i wyrażania opinii. I oto jeden z wierzących we wszystkie te przywileje i wartości obywateli wypowiada publicznie swoje zdanie. Natychmiast podnosi się krzyk! A Lykidas po prostu zapomniał, że trwa wojna, a jeśli jest wojna, to wszystkie swobody demokratyczne, wolność słowa i prawa jednostki idą w kąt. Wojna bowiem rządzi się innymi, własnymi prawami, redukując cały kodeks zasad do jednej tylko, zasadniczej i wyłącznej reguły – wygrać za wszelką cenę!
Więc ledwie Lykidas kończy swoje wystąpienie, a już go uśmiercają. Można sobie wyobrazić, jak zdenerwowany, pobudzony i znerwicowany był słuchający go tłum. Byli to ludzie, którym armia perska deptała po piętach, którzy stracili już pół kraju, stracili swoje miasto. W miejscu, w którym obraduje Rada i tłoczą się gapie, nietrudno o kamienie. Grecja jest krajem kamienia, wszędzie go pełno. Wszyscy po nim stąpają, wystarczy się schylić. I to się właśnie dzieje! Każdy sięga po najbliższy, najbardziej poręczny kamień i wali w Lykidasa. Ten, prawdopodobnie, z początku krzyczy przerażony, a potem zalany krwią jęczy z bólu, kuli się, rzęzi, błaga o litość. Ale na próżno! Tłum w stanie furii, w stanie obłędu i szału już nie słyszy, nie myśli, nie jest w stanie się zatrzymać. Ochłonie dopiero, kiedy Lykidasa ukamienuje, przemieni w miazgę, zmusi do milczenia na zawsze.
Ale nie koniec na tym! Herodot pisze, że „kiedy niewiasty ateńskie dowiedziały się o całym zajściu, zachęcając się nawzajem i zabierając jedna drugą, poszły z własnego popędu do domu Lykidasa i ukamienowały jego żonę i dzieci”. Żonę i dzieci! A cóż winne były ateńskie dziatki, że ich tata myślał szukać kompromisu z Persami? Czy w ogóle wiedziały coś o tych Persach? I że rozmawianie z nimi było czymś nagannym, nawet – groziło śmiercią? I czy te najmniejsze z nich wyobrażały sobie, jak wygląda śmierć? Jaka jest straszna? W jakim momencie uświadomiły sobie, że te babcie i ciocie, które nagle zobaczyły przed domem, nie przynoszą im łakoci i winogron, tylko kamienie, którymi zaraz zaczną rozłupywać im głowy.
Przy wszystkich różnicach, przeżywamy oczywiście ponownie te same emocje. Albo jesteś z nami albo przeciw nam. Albo po stronie agresora, albo ofiary. Nie można stanąć po środku. Dyskusja jest niewskazana.
Znam doskonale argument, że dla dobra demokracji musimy pozbyć się trochę demokracji, dla sprawiedliwości przymknąć oko na niesprawiedliwość, a dla pokoju na świecie oczywiście, jak mówi przysłowie, szykować się do wojny. Aby pacyfizm i humanitaryzm miały sens, musimy najpierw uśmiercić pacyfizm i humanitaryzm. Teraz liczy się tylko broń.
Ale to wciąż nie jest mój argument.
Gdy na stronach „Gazety Wyborczej” Marcin Kącki opublikował – moim zdaniem nienajlepszy, ale to bez znaczenia – tekst przeciwko zbiórce na drona, czytelnicy „GW” nazwali go w komentarzach „parszywcem”, „ruską onucą”, „zdrajcą”, „obrzydliwcem” i „putinistą”, a niektórzy z nich zagrozili porzuceniem prenumeraty, jeśli „Wyborcza” dalej będzie Kąckiego drukować. Gazeta dorzuciła od siebie przynajmniej trzy polemiki dyskredytujące własnego autora.
Zełeński: „Z całym szacunkiem dla firmy Bayraktar i dla wszystkich producentów sprzętu, ale to jest inna wojna. Drony mogą pomóc ale nie zrobią różnicy” (kwiecień 2022)
Niegdyś lewica mówiłaby być może: przez to, że z Europy uciekają setki miliardów w niezapłaconych podatkach, a różne raje podatkowe piorą brudne ruskie fortuny, straciliśmy pieniądze, które można przekazać na pomoc zaatakowanym krajom, na przyjęcie uchodźców, na dostawy broni. Czas raz na zawsze skończyć z tą bandyterką w białych rękawiczkach i odebrać te pieniądze. I dać je ofiarom. Dziś mówi tylko: nie narzekajmy na tyranię w Turcji czy Arabii Saudyjskiej i ich brudne interesy, nie są aż tak źli jak Putin, warto się z nimi dogadać.
Do niedawna lewica – i część postępowych liberałów – mówiłaby, że tych pieniędzy (na pomoc Ukrainie, na jej odbudowę, na odejście od rosyjskich surowców) brakuje, bo podatki uciekają do rajów, gdzie ukrywane są także brudne fortuny rosyjskich oligarchów. A z powodu niezdolności do opodatkowanie wielkich internetowych korporacji (które także zarabiały na rosyjskiej propagandzie i dezinformacji) przepadają kosmiczne ilości pieniędzy, jakie możnaby wydać na te szczytne cele. Gdyby tylko dwie największe internetowe platformy w Polsce płaciły podatki proporcjonalne do korzyści, jakie osiągają z działania w naszym kraju, moglibyśmy takich dronów dla Ukrainy zafundować z budżetu pięćdziesiąt rocznie. Gdyby największy gigant handlu internetowego płacił w Europie choć 1% od osiąganych tu przychodów – jeden procent, nie piętnaście czy dwadzieścia – moglibyśmy kupić tych dronów sto. Najbardziej nawet spektakularne zrzutki nie dorównają tym kwotom. Nie mówiąc już o tym, na co byłoby europejskie państwa (i cały świat Zachodu) stać, gdyby w końcu weszła w życie propozycja Joe Bidena wprowadzenia jednolitego globalnego podatku CIT – pacyfiści i militaryści razem mogliby się zgodzić, że to jest dziś największa rzecz, jaką można dla Ukrainy zrobić. Dać światu z powrotem do rąk narzędzia i pieniądze do oderwania się od Rosji i wsparcia Ukrainy – dzięki globalnemu CIT-owi Polska mogłaby (przynajmniej na papierze) od razu podwoić wydatki na zbrojenia. Jednak propozycja Bidena wisi na włosku, może lada dzień upaść, a głosów oburzenia na tę ewidentna porażkę prawie w ogóle nie słychać..
Nie kupuję argumentu, że musimy kupować drony, bo kiedyś dzięki zrzutkom obywateli państwa alianckie pokonały III Rzeszę i z trudem przychodzi mi uwierzyć, że wyszedł on spod ręki jednego z najbardziej oczytanych ludzi w tym kraju, Michała Sutowskiego. Ale dla porządku należy dodać, że to nie dzięki społeczeństwu obywatelskiemu i jego działaniom charytatywnym państwa alianckie wygrały II wojnę światową, lecz dzięki bombie atomowej i sojuszowi ze zbrodniarzem Stalinem – i to analogia historyczna, która niestety, dużo bardziej tu pasuje.
W USA szef prestiżowej Senackiej Komisji Spraw Zagranicznej, demokrata Bob Menendez, zaproponował w listopadzie 2021 roku ustawę, która miałaby zabronić amerykańskim firmom eksportu części używanych przez Baykar Technologies po tym, jak ujawniono ich rolę w konflikcie o Górski Karabach. “Sprzedaż dronów przez Turcję jest niebezpieczna, pełni rolę destabilizującą [dla bezpieczeństwa międzynarodowego], zagraża pokojowi i poszanowaniu praw człowieka” – pisał czołowy amerykański demokrata w Senacie.