Możdżeń: W kryzysie Orlen zachował się jak absolutny monopolista
Do obniżek cen na stacjach czy w marketach dołożył się podatnik, a zyski zgarnęły wielkie koncerny – mówi mi współzałożyciel Polskiej Sieci Ekonomii.
Dzień dobry! Dziś pierwszy z cyklu tekstów o tym, jak koncerny energetyczne, zbrojeniowe i sektor bankowy zarabiają na potrójnym kryzysie: inflacji, podaży energii i bezpieczeństwa. Przygotowałem o tym długi i wyczerpujący materiał do nadchodzącego numeru PRZEGLĄDU – ale rzeczywistość wyprzedziła cykl redakcyjny. Rosja wstrzymała dostawy ropy rurociągiem „Przyjaźń” do Polski, a więc w weekend wszyscy rozmawiali o tym, jak największy gracz na krajowym rynku paliw, Orlen, pożywił się na wojnie.
To oczywiście prawda, ale Orlen nie jest jedyny: cały dzisiejszy kryzys inflacyjny i energetyczny jest formą transferu z budżetów domowych i pieniędzy publicznych do kieszeni firm energetycznych, banków i zbrojeniówki (oraz ich akcjonariuszy). Kwota przekazana na dywidendy i wykup akcji przez koncerny energetyczne wielkiej szóstki – Chevronu, ExxonMobil, BP, Shell, Total i Equinor – przekracza całość pomocy militarnej przekazanej Ukrainie przez USA, UE i Wielką Brytanię… razem wzięte.
A w Polsce? „Orlen zachował się jak absolutny monopolista” – tłumaczy mi dr Michał Możdzeń, ekonomista i współzałożyciel Polskiej Sieci Ekonomii. „Transport paliw jest kosztowny, więc dobrze jest mieć rafinerię blisko. Orlen ją ma, więc ma przewagę względem detalicznych sprzedawców. Podwyższa więc marżę hurtową do poziomu, który nie spycha detalistów pod kreskę, ale jest zarazem tak wysoki, że niweluje większość ich zysków. I kontroluje ceny. Bo detaliści podnoszą ceny, na czym tracą konsumenci. Orlen zaś na swoich stacjach ma marżę stosunkowo niską, ale odbija sobie to wielką marżą hurtową…”
Zapraszam do lektury! Cały tekst można przeczytać też w „Przeglądzie” nr 8/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.
Jakub Dymek: Do niedawna jeszcze straszono Polaków tak zwaną spiralą płacowo-inflacyjną. To znaczy, że rosnące płace będą przekładać się na rosnące ceny i nakręcać mechanizm, który tylko zwiększy inflację. Ty dowodzisz, że nic podobnego się nie stało, a płace Polaków spadły w skali nie widzianej od lat 90-tych...
dr Michał Możdzeń: Ja patrzę trochę inaczej na gospodarkę. Nas, ekonomistów odwołujących się do ekonomicznej heterodoksji, zwykle wiązanej z bardziej lewicowymi poglądami, interesują inne rzeczy – mniej skupiamy się na wzroście gospodarczym czy wydajności przedsiębiorstw, choć one też są ważne. Niekoniecznie jesteśmy przekonani o wadze różnych spiral, na jakie wskazują modele teoretyczne. Jesteśmy bardziej ciekawi tego, jak skutki różnych procesów gospodarczych są dzielone między różne kategorie społeczeństwa – między klasy, mówiąc wprost.
Kto bierze większy kawałek tortu?
Dokładnie. Trudno więc mówić o jakiejś nakręcającej się spirali podwyżek, skoro widzimy wprost, że pracownicy dostają dziś coraz mniejszy kawałek tortu. Mimo że cały tort rośnie, także dzięki inflacji, bo nominalne PKB polski na przykład przebije w tym roku 3 biliony złotych. A do brzuchów pracowników trafia – trzymając się metafory kulinarnej – mniej kalorii. Bo tym są spadające realne wynagrodzenia w rosnącej gospodarce.
Ekonomiści głównego nurtu patrzą na płace w gospodarce głównie w kategorii kosztów. My mówimy: siła monopolistyczna albo siła oligopolistyczna, jaką mają firmy, decyduje o tym, kto jest w stanie wyrwać jaki kawałek tortu. Pokazujemy, że ktoś jest w stanie dzięki większej sile przetargowej wyrwać więcej dla siebie. I patrząc na inflację z tej perspektywy, widzimy że są firmy kontrolujące istotne rynki zbytu, lub dostęp do kluczowych łańcuchów dostaw, które pozwalają...
Osiągnąć w realiach kryzysu olbrzymie marże!
I widzimy to w energetyce, artykułach spożywczych, dobrach konsumpcyjnych. I co więcej, najwięksi gracze są w stanie nie tylko narzucić większe marże, ale i pomimo kryzysu prowadzić ekspansję kosztem mniejszych firm.
To co robią te wielkie sieci?
Podwyższają ceny. Czemu? Bo mogą. Kontrolują kluczowe rynki, a konsumentowi ciężko jest znaleźć w pobliżu miejsca pracy czy zamieszkania tańszą alternatywę.
Dlaczego Orlen podniósł marżę?
Bo jest monopolistą na rynku paliw. Transport paliw jest kosztowny, więc dobrze jest mieć rafinerię blisko. Orlen ją ma, więc ma przewagę względem detalicznych sprzedawców. Podwyższa więc marżę hurtową do poziomu, który nie spycha detalistów pod kreskę, ale jest zarazem tak wysoki, że niweluje większość ich zysków. I kontroluje ceny. Bo detaliści podnoszą ceny, na czym tracą konsumenci. Orlen zaś na swoich stacjach ma marżę stosunkowo niską, ale odbija sobie to wielką marżą hurtową. W tym kryzysie Orlen zachowuje się jak absolutny monopolista. Ciekawe będzie jednak to, co będzie się działo dalej.
To znaczy?
Można mieć podejrzenia, że te zyski zostaną wykorzystane, żeby „wymasować" inflację w przyszłym roku – to znaczy obniżyć ceny paliwa dla konsumentów dzięki obniżeniu marż hurtowych i utrzymania niskich marż detalicznych na stacjach.
No to może Orlen robi dokładnie to, czego lewica i zwolennicy większej państwowej kontroli nad gospodarką, by chcieli?
Spokojnie. Na razie jednak jesteśmy w połowie drogi. Póki co wiemy, że gdy zostały obniżone stawki VAT i akcyzy na oleje i paliwa silnikowe, to rzeczywiście udało się utrzymać inflację cen paliw na średnim czy nawet niższym od średniego jak na Europę poziomie. Z kolei jednak, gdy spojrzymy na ceny netto, to one wzrosły w UE najbardziej! A więc rząd obniżył VAT, który obniżył dochody budżetu państwa, ale te pieniądze z kolei były transferem z kieszeni konsumentów do państwowej spółki! Czy to jest lewicowe albo prospołeczne? Wątpię. Działanie Orlenu przysłużyło się przede wszystkim interesom na linii rząd-Orlen, a dopiero w drugiej kolejności może pomóc ludziom. Ale cały mechanizm tego transferu był mocno nieprzejrzysty, a społeczeństwo dalej nie wie, czy dodatkowe zyski Orlenu posłużą do ulżenia konsumentom w kraju czy jednak na przykład do zmonopolizowania innego rynku, na przykład na Węgrzech?
A sektor spożywczy?
Gdy zajmujemy się działaniem dużych sieci detalicznych w Polsce – nie wymieniając nawet konkretnych marek, bo różne sieci to robią – zauważymy coś podobnego. One podwyższają marże, bo mają podwójną siłę: monopolistyczną i monopsonistyczną. Co to znaczy? Mają przewagę i nad swoimi nabywcami, jak i nad swoimi dostawcami. Nad nabywcami dlatego, że gdy już w jakimś miejscu jest ten dyskont spożywczy – z małymi kolejkami, kasami automatycznymi, dużym wyborem i często zmieniającym się asortymentem atrakcyjnych towarów – to on wycina konkurencję. I może to osiągnąć przy dużo większych marżach niż mają lokalne, małe, rozproszone sklepiki.
Jak to możliwe?
Po pierwsze, oczywiście dlatego, że ma dużą zdolność obniżania kosztów dzięki skali. Ale po drugie i w tym kontekście może nawet ważniejsze: bo ma dużą siłę przetargową wobec rolników i przetwórców. Oni nie mają za bardzo alternatywy. A więc ceny dla końcowego konsumenta są niskie, marża wysoka, a dociskany jest rolnik.
A kiedy rząd zapowiada obniżkę VAT, dyskont powyższa ceny towarów na chwilę zanim owa podwyżka wejdzie, żeby sobie zwiększyć zyski w sposób pozornie neutralny dla klienta?
Tak, choć sądzę, że nawet gdyby nie było tej obniżki VAT, udałoby się umiejętnie sprowadzić te ceny do tego samego poziomu netto. Z drugiej strony na rynku paliw, czy energii skala obniżek podatków wyraźnie koreluje z dynamiką cen netto. To jest sprawa, która nas czegoś uczy: rząd polski i rządy właściwie całej UE próbując zwalczyć inflację w efekcie prawdopodobnie przerzuciły część kosztu na konsumenta oraz firmy, które zużywając paliwa płacą ceny netto.
Czyli podatnik finansuje transfer pieniędzy do wielkich korporacji, które jeszcze w nagrodę podnoszą mu ceny usług?
Można tak powiedzieć. Mamy dane, które pokazują, że podwyżki odbiły się przynajmniej częściowo kosztem podatnika, czyli nie obniżyły cen brutto w pełnej skali. Skąd to wiemy? Eurostat od jakiegoś czasu raportuje ceny różnych dóbr i usług w ujęciu nominalnym (czyli po prostu ceny na półkach) oraz po uwzględnieniu skali zmian stawek podatkowych (czyli w uproszczeniu „dodaje” z powrotem obniżki podatków do cen). Na tej podstawie możemy sprawdzać dynamikę cen dla krajów o różnej skali obniżek podatków. No i okazuje się, że na rynkach energii, czy paliw, które korzystają z największych obniżek dynamika cen netto była najwyższa. W przypadku żywności trudno jednak przeprowadzić taką analizę, ponieważ na jakiekolwiek obniżki stawek podatkowych w tym sektorze zdecydowały się jedynie trzy kraje UE, Bułgaria, Chorwacja i Polska, przy czym w naszym przypadku skala obniżki była największa.
Widzimy jednak, że Polacy wciąż mają pieniądze na konsumpcję, a tradycyjne metody walki z inflacją opierające się na schłodzeniu gospodarki czy obniżeniu popytu, na razie zawodzą. Skąd u rodaków te pieniądze – z postpandemicznych oszczędności?
Do pewnego stopnia tak. Polacy nigdy nie oszczędzali dużo ze względu na relatywnie niskie pensje. Teraz można zaobserwować, że aby poradzić sobie z rosnącymi cenami zaczynają konsumować oszczędności, jakie mieli, lub oszczędzają mniej. W ten sposób chronią się przed spadkiem realnego dochodu – następuje tak zwane „wygładzanie konsumpcji". Kosztem oszczędności staramy się utrzymać stopę życiową, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Ale są już pierwsze zwiastuny tego, że paliwo się wyczerpie – ten silnik nie może przecież pracować w nieskończoność. Zasoby ludzi nie są nieograniczone.
Powiedzenie "przejadanie oszczędności" nabiera dziś w Polsce dosłownego znaczenia?
Polacy wciąż jeszcze nabierają oszczędności w skali makro: ale bardzo, bardzo powoli – ten strumień wysycha. W niektórych kategoriach gospodarstw dochodzi już zaś bez wątpienia wprost do wyboru: kupić to albo to. Zrezygnować z jednej rzeczy, a próbować utrzymać ten sam poziom życia w innej dziedzinie.
To walka z inflacją odbywa się kosztem zwykłych konsumentów i pracowników – tak czy nie?
Ta inflacja jest niezwykła. Albo przynajmniej inna niż wcześniejsze i ma przede wszystkim przyczyny podażowe, związane z zaburzeniami na rynkach energii i w mniejszym stopniu żywności, które nałożyły się na okołopandemiczne wąskie gardła w dostawach niektórych towarów oraz przesunięcie struktury konsumpcji bardziej na dobra trwałego użytku, kosztem usług.I przydarzyła nam się w świecie niezwykle słabych związków zawodowych i niezwykle słabych pracowników. W konsekwencji widzimy – nie tylko w Polsce, ale całym świecie Zachodu – że silni dostają więcej, a słabi dostają mniej.
A rząd powinien dać podwyżki inflacyjne?
No oczywiście, że powinien dać! Dlaczego nie? Mamy umowę społeczną związaną z tym, że ludzie dostają jakąś wypłatę i pracują na przykład dla państwa: urzędnicy, lekarki, nauczyciele. I oni nagle zaczynają zarabiać mniej, bo mają specyficzne kompetencje, które trudno wykorzystać u innego pracodawcy niż państwo, więc nie mogą po prostu zmienić pracy – no to jak to nazwać, jak nie złamaniem tej umowy? Tak nie może być! Tym bardziej, że dochodzi też do podniesienia płacy minimalnej, co będzie trudniejsze dla małych przedsiębiorstw, bo duże mają większy margines zysku i swobodę podnoszenia marż i cen. Rząd w tym momencie powinien świecić przykładem jako pracodawca i podnosić płace zatrudnionym w sektorze publicznym, a nie czekać, aż jedyne podwyżki dla pracowników sektora budżetowego będą wynikały z ustawy o płacy minimalnej.
Nie zapominajmy też, że ludzi dotykają rosnące koszty najmu...
Tak, rosnące przynajmniej od marca 2022 koszty wynajmu to koszmar. I tu widać, jak nie da się uciec od teorii wpływu siły przetargowej na inflację!
Ci, którzy mają konieczne do życia dobro w swoich rękach – paliwo, żywność, mieszkanie – podnoszą ceny. A ludzie nie mają wyboru.
Regularnie rozmawiam o tym ze studentami na zajęciach. I oni mówią, że wynajmujący im mieszkania podnoszą czynsze powołując się na rosnące koszty kredytu. I tu należy powiedzieć, trochę obcesowo: „a co mnie to obchodzi?!". Najemca nie generuje większych kosztów krańcowych, nie zaczął niszczyć tego mieszkania w stopniu o 50% większym nagle z miesiąca na miesiąc, prawda? A ceny rosną. A to nie jest winą najemców, że na polskim rynku dominują kredyty na zmienną stopę i teraz ktoś płaci więcej za kredyt, albo rosną mu koszty życia, więc podnosi ceny najmu, żeby utrzymać stałą stopę zwrotu z posiadanego aktywa, czyli mieszkania. Ma przewagę, bo wie, że jest obecnie bardzo trudno wynająć mieszkanie, bo ich po prostu brakuje, co nakłada się na naturalne koszty psychiczne i uciążliwości związane z przeprowadzką. Może sobie więc pozwolić na podnoszenie czynszów.
Kim są więc zwycięzcy i przegrani tej sytuacji?
Mówiąc fachowo: siła przetargowa warunkuje zdolność ubezpieczenia się przed kosztami inflacji. Inflacja podnosi koszty i generuje niepewność dla wszystkich., ale tylko najsilniejsze podmioty mają zdolność zabezpieczenia odpowiedniego strumienia dochodów by tą niepewność zneutralizować.Tak samo robią firmy, prawda? Niektóre mogą regulować pensje pracowników na przykład premiami, a nie trwałymi podwyżkami, tłumacząc, że sytuacja jest tak rozchwiana, że nie mogą się wiązać stałym zobowiązaniem wobec pracowników, bo nie wiadomo co czeka za rogiem. Te zdolności zabezpieczenia się przed skutkami inflacji są w Polsce niezwykle zróżnicowane między podmiotami. Zasadniczo lepsze możliwości ubezpieczenia mają zaś te firmy, które kontrolują kluczowe zasoby bądź kluczowe rynki.