Kto wam kazał wierzyć miliarderom?
Okazuje się, że powierzenie steru świata technokratom i cyfrowym geniuszom to zgubny pomysł. Kto by pomyślał.
Wiosną tego roku na ekrany amerykańskich telewizorów i komputerów trafiła wspaniała reklama. Larry David, jeden z najbardziej charakterystycznych i uwielbianych aktorów komediowych ostatnich dekad, występuje w roli stworzonej dla siebie: zgryźliwego „dziadersa”, który na wszystko kręci nosem. Reklama przenosi nas przez epoki: prehistoryczną, antyk, średniowiecze, czasy rewolucji amerykańskiej, XX wiek, aż po cyfrową teraźniejszość. Dziadersowi granemu przez Larry’ego Davida nic się nie podoba. Koło? Głupi wynalazek. Elektryczność? Po co to komu! Demokracja? Po moim trupie. Człowiek na księżycu, zmywarka, walkman… „nie wydaje mi się”, odpowiada marudny i zbyt pewny swego staruszek. Ostatnia scenka przedstawia młodego człowieka, który próbuje namówić Larry’ego do zainteresowania się giełdą kryptowalut FTX. Nic z tego, Larry kręci głową.
Nietrudno zgadnąć, jaki jest morał. „Nie bądź jak Larry”, mówi nam reklamówka. Ludzie, którzy dziś kręcą nosem na kryptowaluty – FTX to szybki i bezpieczny bezpieczny sposób, by wejść na rynek krypto – są równie anachroniczni, jak ich przodkowie, który wybrzydzali na koło, zmywarkę i pewien aromatyczny napój z palonych ziaren.
Rzeczywistość dopisała tej historii puentę lepszą niż jakikolwiek komediowy scenarzysta. Giełda FTX zbankrutowała 11 listopada 2022, a z portfeli klientów wyparowało – jak się szacuje – przynajmniej miliard dolarów. Jej młody założyciel, kolejna gwiazdka na silikonowym niebie kalifornijskiej doliny miliarderów, zaszył się w apartamencie na Bahamach. Co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Larry miał rację, warto być czasem jak Larry, nikt – a już na pewno nie rozpuszczeni tech-bros – nie wymyślił koła na nowo.
FTX – powtórzmy: szybki i bezpieczny sposób, aby wejść na rynek krypto, jak pouczała nas reklama – był ściemą. Lokator Bahamów, szef całego interesu Sam Bankman-Fried, wpadł na ten sam pomysł, co inni krzemowi „geniusze” przed nim. Zbudować sobie legendę wunderkida, cudownego dziecka internetu, a dzięki tej legendzie i reputacji wyciągać od inwestorów pieniądze na swoje przedsięwzięcia. Kto będzie tak durny i nie pomoże komuś, kto w wieku trzydziestu lat może być kolejnym Zuckerbergiem, Bezosem czy Jobsem? Nie bądźcie jak Larry!
Ciągły napływ gotówki gwarantuje zaś, że nawet niedochodowy biznes można przerobić w dojną krowę, tak długo, jak znajdują się kolejne osoby skłonne włożyć swoje pieniądze w nadziei na jakieś przyszłe zyski. Gdy jednak te pieniądze nie są inwestowane, by tworzyć nowe produkty czy usługi, ale wyłącznie po to by spłacić kolejnych naganiaczy, mamy do czynienia z piramidą finansową. FTX nie był innowacyjny ani jako platforma, ani jako piramida. Choć warto odnotować, że w roli naganiaczy Sam Bankman-Fried zatrudnił demokratycznych polityków i progresywno-liberalnych dziennikarzy1.
Siły Historii (lub, jak kto woli, wyroki boskie) wybrały doskonały moment, by zepchnąć SBF-a z cokołu, na jaki się dzięki głupocie mediów i klasy politycznej wdrapał. Upadek cwaniaka z Bahamów jest tylko jednym z kolejnych elementów mitu cyfrowych geniuszy, który właśnie na naszych oczach kawałek po kawałku rozpada.
W tydzień po upadku FTX wyrok skazujący usłyszała Elisabeth Holmes, twórczyni „rewolucyjnej” metody badań krwi. Holmes obiecywała ludziom, że dzięki technologii opracowanej przez jej start-up, Theranos, pacjenci będą mogli przeprowadzić testy na setki chorób dzięki zaledwie kilku kroplom krwi – łatwo, tanio, bezboleśnie i szybko. Bez konieczności wizyty w laboratorium, bez igieł i czekania na rezultat. Jeden problem: jej magiczne urządzenie, Edison Machine, nie działało. Cóż za zaskoczenie.
Dziennikarze, jak John Carreyrou, słusznie od 2015 roku pytali, jak dziewczyna po zaledwie dwóch semestrach chemii na uniwersytecie (którzy rzuciła szybko po ukończeniu wieku nastoletniego), miała rzekomo wymyślić i opracować technologię na miarę osiągnięć Skłodowskiej-Curie i Błażeja Pascala. Śledztwa FDA (amerykańskiej organizacji nadzoru farmaceutycznego) i FBI szybko dowiodły, że były to uzasadnione pytania, a Holmes i jej współpracownicy byli oszustami.
Nie dość szybko jednak, by zniechęciło to inwestorów do wsparcia Theranosa zawrotnymi kwotami. Wartość start-upu była wyceniana w pewnym momencie na miliardy, a sami założyciele przytulili również z pewnością niemałe pieniądze. W szczycie swojej kariery Holmes była zapraszana do Białego Domu, poznała Joe Bidena, a prezydent Barack Obama mianował ją „ambasadorką technologii”.
Za świadome wprowadzanie inwestorów w błąd i oszustwa, sąd w Kalifornii skazał ją na 11 lat pozbawienia wolności (Holmes planuje się jeszcze od wyroku odwołać).
Panorama antybohaterek i antybohaterów technologii byłaby jednak niekompletna bez Elona Muska, który właśnie postanowił dowieść swoim najzagorzalszym krytykom, że mają rację. Musk od tygodnia gorliwie niweczy resztki zaufania, jakie miał do zniszczenia, po tym jak kupiony przez niego portal Twitter (przepraszam za pomieszanie metafor) jednocześnie wystrzeliwuje się ze zdolnych inżynierów jak karabin maszynowy i nabiera wody jak dziurawa łajba.
Musk, który cieszył się przez lata opinią geniusza i arcyzdolnego enfant terrible internetu, może jeszcze się z tego wywinąć – bo czemu nie? – ale nikogo raczej nie przekona, że to dzięki nadzwyczajnym zdolnościom menadżerskim lub zrozumieniu platform cyfrowych. Musk narzuca swoje kolejne pomysły Twitterowi w aroganckim stylu – tak jak zapewne robił to w innych firmach – i chwali się nieistniejącymi sukcesami. Tylko w przeciwieństwie do wnętrza fabryki samochodów Tesli albo rakiet SpaceX na Twitterze miliony ludzi mogą wytknąć mu błąd, a w przypadku Twittera (w przeciwieństwie do przemysłu samochodowego i kosmicznego) nie ma żadnego regulatora, który powie stop.
Cały zamęt skłonił masę anty-Muskowych użytkowników do pisania (nie żartuję!) tweetów pożegnalnych utrzymanych w tonie testamentu albo pożegnalnej notki samobójcy – zawsze pamiętajcie o mnie jedno… będę tesknił za wami. Jest w tym oczywiście masa przesady ze strony pewnej komentatorskiej bańki, która nienawidzi Muska nie dlatego, że jest egocentrycznym miliarderem, ale dlatego że jest egocentrycznym miliarderem o niedostatecznie liberalno-lewicowych poglądach. Problem bowiem z nowym właścicielem Twittera (podobnie jak z pozostałymi tech-miliarderami) jest całkiem inny.
Nie chodzi o to, czy są oni rzekomo prawicowi (jak Musk) czy rzekomo postępowi (jak Bankman-Fried, który był jednym z największych sponsorów partii demokratycznej w wyborach i wydał na wspieranie demokratów 40 milionów dolarów tylko w tym roku!). Faktycznie używają oni wszystkich dostępnych poglądów – wolnościowych, pseudo-postępowych, feministycznych i tak dalej… – do mydlenia oczu opinii publicznej. Ujawnione właśnie sms-y Bankmana-Frieda mówią to zresztą wprost. SBF w wywiadzie z platformą Vox (którą, jak pół tuzina innych mediów też sponsorował lub próbował sponsorować) przyznał, że jego działania charytatywne to „głównie PR”, a jego apele o lepszą regulację rynku kryptowalut również były tylko manipulowaniem opinią publiczną, gdyż jego zdaniem regulatorów należy - tu cytat - „jebać”.
W rzeczywistości cyfrowi „geniusze” nie wierzą w żaden lewicowy, prawicowy czy liberalny kanon poglądów – wierzą, że są lepsi i mądrzejsi od innych, bo byli w stanie dojść i utrzymać się tam gdzie są. Wszystko inne jest wtórne. Media, politycy, opinia publiczna to kolejne narzędzia, jakimi należy się posłużyć do pomnażania swojej fortuny i pozycji. Z faktu, że ktoś jest dobrym naciągaczem, nie wynika jeszcze, że jest dobry w czymkolwiek innym – i tym bardziej, że należy mu zaufać w sferze polityki, zarządzania czy (tylko nie to) relacji międzynarodowych. Od Marka Zuckerberga flirtującego z Komunistyczną Partią Chin po Elona Muska próbującego „rozwiązać” problem rosyjskiej inwazji.
Widzimy tu, jak krzyżują się dwie tendencje współczesnych technologicznych bogaczy. Z jednej strony to tak zwany solucjonizm – przekonanie, że wszystkie problemy społeczne, gospodarcze czy polityczne da się rozwiązać za pomocą chłodnej informatycznej i technicznej logiki. Tak jak dobrze napisany kod programu musi działać bezbłędnie, tak (wierzą wyznawcy solucjonizmu), gdyby zarządzać problemem ubóstwa, bezdomności czy konfliktami międzynarodowymi za pomocą skutecznych narzędzi techno- i merytokracji, to szybko udałoby się je rozwiązać. Dlatego Mark Zuckerberg wierzył kiedyś, że Facebook umożliwi dialog Izraelsko-Palestyński, a dziś Bill Gates wierzy, że chipy wszczepiane ludziom przełożą się na większe zaufanie do nauki i medycyny oraz jej postęp – a nie wywołają masową panikę.
Ale obok solucjonizmu mamy też jego bliźniacze zjawisko – przerost ego. Sympatyzujący z twardą wolnorynkową prawicą miliarderzy, którzy zrobili fortuny w branży petrochemicznej albo nieruchomościach, lubią anonimowość i ciszę. „Nowi” miliarderzy, którzy mają bardziej pluralistyczne poglądy – nie są wyłącznie wolnorynkowymi konserwatystami – chcą jednak być sławni i zbawiać świat. Dlatego mają też swoje fundacje charytatywne i dlatego obiecują w wywiadach dokonać humanitarnych cudów. Jednym bliżej do amerykańskich demokratów, innym republikanów, jeszcze innym do trumpowskiej alt-prawicy – ale łączy ich poczucie własnej wyjątkowości. Gdy bowiem ktoś zakwestionuje ich interes albo dobre samopoczucie…. pojawiają się problemy.
Wraz z bankructwem FTX, wyrokiem dla Elisabeth Holmes i publiczną, niczym niewymuszoną kompromitacją Elona Muska, pisze się powoli nekrolog solucjonizmu jako takiego. Cyfrowi miliarderzy nigdy nie mieli kompetencji, by powierzyć im cokolwiek więcej – walkę z pandemiami, zarządzanie światową sferą informacyjną, relacje z Chinami i Rosją – choć ich ambicje były faktycznie nieskończone.
W rzeczywistości wielu z nich sprzedawało tylko i aż tyle – swój wizerunek, obietnicę, mit i legendę. W konfrontacji z rzeczywistością upadają one dziś w rekordowym tempie. Choć jeszcze niedawno nie brakowało głosów wzywających do tego, żeby niewydolną, nudną i ograniczoną demokratyczną politykę zastąpić bardziej oświeconą technokracją – żeby oddać stery globalnych spraw ludziom, którzy naprawdę ratują świat przed chorobami, dosłownie latają w kosmos i rewolucjonizują gospodarkę. Co może pójść nie tak?
Dziś postulaty, by klasę polityków zastąpić technokratami i ich wizją świata dziwnie ucichły. Ciekawe dlaczego.
To samo w sobie jest temat na osobny tekst, a temat na ostro potraktował na łamach „The Nation” Jeet Heer. Pisze on jak mainstreamowi demokraci dają się zaczarować wizjom „efektywnego altruizmu”, czyli ideologii która mówi, że należy zaufać w dobre intencje miliarderów, bo sam fakt ich bogactwa i talenty biznesowe rzekomo dowodzą, że znają sie na tym, co robią i potrafią prawidłowo zdefiniować ambitne, dalekosiężne cele. Heer trafnie i złośliwie zauważa, że demokraci i część lewicy poszukując „dobrych” – czyli nieprawicowych – miliarderów i filantropów, sami ściągają sobie na głowę zarzuty o korupcję i uwiarygodniają teorie spiskowe na temat zmowy globalistycznych elit.