Gdy idzie wojna, akcje również idą w górę.
Czyli o cenie hipokryzji i zakłamania w debacie o Rosji i Ukrainie.
Na tle słabej od początku roku amerykańskiej giełdy widzimy kilka skrzących się jasnozielono wyjątków – to koncerny zbrojeniowe, których indeksy idą do góry. Akcje największych amerykańskich producentów uzbrojenia podrożały już nawet o 10% od kiedy ryzyko ataku Rosji na Ukrainę stało się bardziej realne. Kto nie wierzy, niech wpisuje w okienko wyszukiwarki – Lockheed Martin, Raytheon, Northrop Grumman Corporation1. Nawet notowania tych producentów, których akcje staniały, trzymają się mocniej niż giełdowa średnia. A właśnie dziś Reuters informuje, że na światowych giełdach mamy najgorszy styczeń od 2016 roku. Zaś amerykańscy inwestorzy trzymają portfel blisko ciała czekając na informacje o kolejnych decyzjach banków centralnych – w tym oczywiście FEDu.
To nie będzie tekst o giełdzie, ale o dyskursie wokół wojny. Choć fakt, że prawie nigdzie już nie przeczytamy o zyskach koncernów zbrojeniowych (a nawet lewica odpuściła sobie krytykę kompleksu militarno-przemysłowego) może nawet z normalsa zrobić wściekłego pacyfistę-anarchistę. Jak tu nie uwierzyć w spisek, skoro nawet branżowe – czyli giełdowe i ekonomiczne – media udają, że nie widzą związku między popytem na broń i groźbą kolejnej wojny? Całe to straszenie wojną to wspólny biznes Putina i amerykańskich militarystów, sami zobaczycie! – krzyczy w głowie wewnętrzny Oliver Stone.
To jednak tylko jeden z kilku problemów sytuacji, w którą zabrnęliśmy. Dziś w dyskusji o możliwości kolejnej rosyjskiej inwazji Ukrainy w debacie ścierają się trzy różne nieuczciwe stanowiska. Nazwijmy ich sobie roboczo kibicami, negacjonistami i panikarzami. Ta krótka lista nie wyczerpuje oczywiście całego wachlarza postaw. Ale żeby pokazać, jak skrzywiona i zakłamana może być współczesna rozmowa o wojnie, należy przynajmniej pokazać ich trzech – kibica, negacjonistę i panikarza. Te postawy nie pokrywają się może wprost z politycznym centrum, lewicą i prawicą, ale są dość reprezentatywne dla patologii obecnych we wszystkich trzech środowiskach. Oto oni…
I.
Kibic siedzi od czasu wycofania się USA z Afganistanu (a może i wcześniej, od objęcia przez Bidena urzędu prezydenta) przed monitorem i pisze kolejne apele na stronach „New York Timesa”, „Atlantica”, „Guardiana” i „Gazety Wyborczej”. Domaga się surowego odwetu na wszystkich wrogach demokracji – Talibach i Iranie, Chińskiej Partii Komunistycznej, dyktatorach polskich, ruskich i białoruskich. Szczególnie zależy mu/jej oczywiście na konfrontacji z Rosją. „Truman, Truman spuść ta bania, bo tu jest nie do wytrzymania” – wisi gdzieś zawsze na końcu pióra2.
Kibiców łatwo dziś znaleźć wśród amerykańskich demokratów i politycznego mainstreamu. Kiedyś liberalny główny nurt amerykańskiej polityki i reprezentująca go partia demokratyczna uchodzili za bardziej spolegliwych wobec Rosji – to dziś przeszłość. I to przeszłość, za którą demokraci – tak w USA, jak i w Polsce – mocno sobie kompensują. A ich dzisiejsza antyrosyjskość i wojowniczość ma w sobie coś z licytacji. Od kiedy przez ostatnie ponad pięć lat Rosja została w amerykańskiej debacie publicznej na dobre i złe skojarzona z Trumpem, liczni przeciwnicy Trumpa odruchowo przeszli na pozycje jastrzębi wobec Kremla. I konkurują o laur największego drapieżnika spośród nich. Po pięciu latach bombardowania prawdziwymi i fałszywymi wiadomościami o złowrogich atakach Rosji na amerykańską demokrację, wyborca Bidena i czytelnik prasy głównego nurtu jest już też perfekcyjnie wytrenowany do wypatrywania rosyjskiego niedźwiedzia za każdym drzewem.

Ostatnie lata, gdy duża część partii demokratycznej przekonywała, że Trump jest rosyjskim agentem pozostawiły pewnego rodzaju niedosyt u widzów MSNBC i wyborców partii demokratycznej – bo następca pomarańczowego człowieka w Białym Domu nie planował żadnego odwetu wobec Moskwy. I od chwili objęcia urzędu czynił liczne wysiłki, by zarówno on i duża część Ameryki mogła o Putinie przez chwilę nie myśleć. Prawdziwy wróg jest w Pekinie – przekonywał Biden i był w tym konsekwentny. Zresztą, od ponad dwudziestu lat każdy amerykański prezydent chce się uwolnić od zaangażowania w Europie – najpierw chodziło o Bliski Wschód, potem o „piwot na Pacyfik” – i w tym aktualny lokator Białego Domu nie jest oczywiście wyjątkiem. Kibice nie mogą sobie jednak z tym mentalnie poradzić – ich zdaniem Ameryka powinna stłamsić, zbrojnie lub w dowolny inny sposób, wszystkich swoich wrogów, na każdym froncie. I to najlepiej naraz. Bomby albo sankcje zawsze rozwiązują problem deficytów demokracji i powstrzymują agresywne zapędy innych rządów, prawda? Taka już natura kibica, że wierzy w swoją drużynę i domaga się spektakularnych sukcesów. A że po drodze może czekać nawet atomowy konflikt – to nie jego/jej zmartwienie. GO USA!!!!
II.
„Rosja, jaka Rosja, człowieku?” – mówi negacjonista. Nie ma żadnej wojny, nie ma żadnego konfliktu, nie ma problemu. Prawicowy negacjonista nie jest przeciwnikiem wojny jako takiej, jest tylko przeciwnikiem wojny USA z Rosją o Ukrainę – jak ostatnio Tucker Carlson. „Dlaczego mamy wspierać jedno państwo [Ukrainę] przeciwko drugiemu [Rosji], a nie na odwrót?” – pytał retorycznie Carlson w niedawnym programie. „Czemu tak jest dobrze, a na odwrót byłoby źle?! Złe jest wspieranie JAKIEGOKOLWIEK z tych państw, bo nie mamy wobec nich żadnych zobowiązań” – tłumaczył swoim widzom Carlson.
Omijał przy tym uparcie fakt, że z obu tych wspomnianych państw tylko jedno w ciągu ostatniej dekady dopuszczało się, organizowało i wspierało ataki zarówno wobec swoich sąsiadów, jak i samych USA. I że parcie do wojny z Rosją jest po części winą bezmyślności Waszyngtońskiego establishmentu, który umie gadać tylko o sankcjach i bombardowaniach, ale nie wie jak bez sankcji i bomb rozwiązać na przykład problem uzależnienia od narkotyków w Virginii i bezrobocia miast poprzemysłowych w Iowa, mówił dalej Carlson – i po części słusznie. Ale mówił też, że parcie do konfliktu jest efektem działań lobby ukraińskich polityków – i to już śmiech na sali, bo ukraińscy politycy nie są w stanie wylobbować prawie niczego w Warszawie, Paryżu i Berlinie, więc nie przeceniałbym ich wpływu na administrację Bidena.

Drugi typ negacjonisty, ten z lewicy, cierpi zaś na „jednooki antyimperializm” – widzi i bezbłędnie wyłapuje imperialistyczną przemoc, ale tylko wtedy stoi za nią Ameryka. Nie kiedy grzechów dopuszcza się jednak Rosja, Iran, Syria albo Chiny. W tym sensie lewicowy negacjonista znajduje się dokładnie na przeciwnym biegunie od liberalnego kibica. Bo tak jak jeden wierzy, że tylko Rosja albo Chiny mogą dopuszczać się zła, tak drugi zdaje się myśleć, że ze wszystkich państw na świecie, akurat te są do czynienia zła wręcz niezdolne. Lewicowy negacjonista potrafi też bez oporów wierzyć w dwie zupełnie wykluczające się rzeczy : że Rosja nie zaatakuje Ukrainy, ale również w to że Rosja już w 2014 roku zaatakowała Ukrainę i miała rację. Słowem, jest po stronie Rosji w wojnie Rosji z Ukrainą, nawet jeśli żadnej wojny nie ma, bo przecież Rosja nie zaatakowała i nie zaatakuje nikogo, понима́ешь?
Historia Ukrainy w ostatniej dekadzie według lewicowych negacjonistów to historia państwa, które jest agresywne i niebezpieczne, dlatego trzeba je wciąż atakować z zewnątrz. Już w 2014 roku Amerykanie musieli zrobić tam pucz – znany nam jako kijowski Majdan – a zaraz po nich musieli przyjść Rosjanie z interwencją i zrobić kontrpucz. Ta wymówka niektórych lewicowych negacjonistów stoi w otwartej sprzeczności z innym prorosyjskim spinem – że nie było przecież wojny, tylko oddolny bunt Ukraińców ze wschodu przeciwko faszystowskiej juncie w Kijowie, co poskutkowało powstaniem dwóch „ludowych” republik w Doniecku i Ługańsku. BTW, niektórzy z lewicowych publicystów piszą do dziś, że USA zainstalowało w Kijowie rząd neo-nazistów – z pomocą UE i NATO – ale nigdy nie mówią, co stało się z neonazistowskim reżimem, czy dalej rządzi, czy może zmienił się po wyborach?
Lewicowy negacjonista też nie jest też konsekwentnym pacyfistą. Sprzeciwia się wojnie w Afganistanie, Iraku, Syrii czy Jemenie i potępia zagraniczne interwencje. Ale zamiast powiedzieć – zgodnie z antyimperialistyczną czy pacyfistyczną doktryną – że wszystkie wojny są złe, dla Rosji gotów zrobić jest wyjątek. Podobnie, jak z mieszaniem się do innych krajów – źle, gdy USA mieszają się do polityki w np. krajach Ameryki Południowej, ale juz Putin i Xi Jingping mają prawa do swoich „stref wpływu”.
Konsekwencja, jak już powiedzieliśmy, nie jest jego mocną stroną.
III.
Trzeci typ to panikarz. Prawdę mówiąc nie wie, czy będzie ta cała wojna, czy nie. Ani nie zastanawia się, co o niej myśli i jakie mogą być konsekwencje. Wie jedno – wojna świetnie robi na kliki, lajki i zasięgi. I że można o niej gadać bez końca (i bez wiedzy): wejdą czy nie wejdą? Dzięki wojnie można robić dmuchane reportaże o panice, samemu nakręcając panikę, po czym monetyzując narosły dzięki temu strach. Koło oburzenia i strachu dobrze nakręca medialną koniunkturę. Panikarza znajdziemy po wszystkich stronach politycznej barykady i niezmiennie po stronie niewiedzy. Nawet teraz, gdy coraz mniej prawdopodobne wydaje się, że Putin zaatakuje Kijów, nie brakuje chętnych w Polsce (i w Ameryce), by snuć nieprawdopodobne scenariusze: czy wejdzie do Warszawy, do Berlina czy wybuchnie III wojna światowa?
Panikarz w rzeczywistości jest mało przejęty losem zwykłych obywateli i obywatelek Ukrainy, którzy żyją w cieniu wojny nie od wczoraj, ale od blisko dekady. Jest egotycznie skupiony na swoim własnym strachu – pielęgnuje go, karmi i dopieszcza. Panikarz nie zadaje sobie też pytań, czy straszny wyobrażony Putin i straszna wyobrażona Rosja naprawdę przypominają to rzeczywiście istniejące państwo: które nie jest wszechmocne, militarnie przegrywa z NATO, a jego przywódca nie ma nadludzkich mocy?
I choć panikarz może wydawać się najmniej groźnym z trzech wymienionych tu gatunków szkodnika, to jego działalność fatalnie wpływa na morale. „Panika jest siostrą porażki”, jak powiedział członek Rady Bezpieczeństwa Ukrainy dziennikarzom „New York Timesa”. Jego słowa wkrótce zaczęła w całej Europie i świecie Zachodu powtarzać ukraińska dyplomacja, a także prezydent Wołodymyr Zełenski. „Nie jesteśmy na Titanicu” – mówił po spotkaniu z Bidenem prezydent Ukrainy i dodawał, że podkręcanie atmosfery przez USA może się odbić gospodarczo na jego kraju i osłabić morale. Strona ukraińska konsekwentnie przypominała, że ich ocena ryzyka i potencjału rosyjskich sił zgromadzonych przy granicy jest niższa niż Waszyngtonu. Lepsza cicha pomoc niż głośne nakręcanie strachu. „Musimy bardzo uważać, jakich słów używamy i co mówimy, gdy chcemy przestrzec, że wojna może wybuchnąć każdego dnia” – mówił cytowany przez „New York Times” Zełeński.
Jesteśmy w momencie, w którym każdy trzeźwy umysłowo i posiadający serce człowiek trzyma kciuki za to, by wojny nie było. I póki co wciąż prawdopodobieństwo jej wybuchu z każdym dniem maleje, nie rośnie. Gdy kończę ten tekst – 1 lutego – zbliża się już start Olimpiady w Pekinie i zaczyna trzeci miesiąc amerykańsko-rosyjskich napięć. Możemy żyć z myślą, że wojny nie będzie. Że tragedii – za pomocą dyplomacji, negocjacji, ustępstw i gróźb na przemian – uda się uniknąć.
I jeśli tak, to mam jeszcze jedno pytanie: co zrobić z tymi, którzy przez kilka miesięcy mącili nam w głowach, zarabiając na strachu i napięciach lub dla odmiany kłamliwie zaprzeczając im wszystkim dla swojego politycznego interesu? Bo to oni, nawet jeśli myślą coś zupełnie innego, faktycznie skracają lont, który dzieli nas od wybuchu. I nie wiem jak wy – ale ja sobie ich zapamiętam.
Akcje Lockheed Martin drożały przez cały ostatni tydzień stycznia pomimo tego, że właśnie wtedy amerykańska FTC – Federalna Komisja Handlu – zagroziła firmie pozwem (!) i zablokowaniem kupna producenta silników AeroJet na podstawie prawa antymonopolowego.
Nie jest też przypadkiem, że wśród autorów i autorek tych tekstów bez trudu znajdziemy ludzi, którzy sami mają interes w tym, aby do wojny doszło. W ostatnich miesiącach w amerykańskiej prasie głównego nurtu pojawiły się głośne wezwania, by wysyłać więcej broni, amerykańskiego know-how i sprzętu Ukrainie. Nierzadko autorami tych tekstów byli emerytowani wojskowi, którzy dziś zasiadają w radach nadzorczych spółek zbrojeniowych albo prywatni konsultanci, których firmy z pewnością mogłoby liczyć na zlecenia w przypadku konfliktu w Ukrainie. Co ważne: nie mówili oni, że Amerykanie powinni przelewać krew za Ukrainę (i Europę), ale tylko posyłać tam sprzęt i szkolić na miejscu Ukraińców – czyli robić to, na czym dorobili się już na przegranych wojnach w Iraku, Syrii i Afganistanie. W tym modelu całe ryzyko jest przeniesione na europejskie państwa NATO i przede wszystkim Ukrainę. Zyski zostają zaś sprywatyzowane.