Fałszywa mobilizacja wywołuje prawdziwą panikę
Wojna jest super: tak długo, jak to my nie musimy w niej walczyć.
I. Krótka historia pewnej paniki
Jeśli ktoś zbłądził wczoraj w godzinach popołudniowych albo wieczornych na polskiego Twittera, mogł odnieść wrażenie, że ostatni wolni Polacy chowają się właśnie przed przymusową branką do wojska, a uformowane na bolszewicki wzór trojki wywlekają za uszy na mróz przyszłych poborowych Wielkiej Armii Mariusza Błaszczaka. Wszystko to wskutek fejk niusa o tym, jakoby w RP zaczynał się masowy i obowiązkowy pobór do wojska – coś na wzór chaotycznej putinowskiej mobilizacji sprzed kilku miesięcy.
Wyniki wyszukiwania haseł w rodzaju „obowiązkowy pobór” czy „służba wojskowa” skoczyły (choć raczej nie do poziomów z końca lutego) – a błędne tytuły w biedaportalach tylko nakręcały panikę. Największym oburzeniem na perspektywę powołania wybuchnęli antyukraińscy konfederaci i lewicowa młodzież z przynajmniej kilkoma flagami w swoim internetowym biogramie. Co jest o tyle ironiczne, że – jakby to ująć delikatnie – ani jedna, ani druga grupa nie znajduje się wysoko na liście potrzeb osobowych Wojska Polskiego i raczej to nie o ich talenty będzie w pierwszej kolejności zabiegał dowódca lokalnej jednostki.
Prawda jest jednak taka, że (na razie) żadnych planów masowego poboru czy przywrócenia obowiązkowej służby wojskowej nie ma. W rzeczywistości wydano rozporządzenie (identyczne jak w latach poprzednich) do Ustawy o Obronie Ojczyzny, które określa maksymalną liczbę osób, jakie można powołać na ćwiczenia wojskowe – spośród tych, którzy są żołnierzami i oficerami rezerwy; tych których już mają jakieś przeszkolenie za sobą, jak i tych, których cały kontakt z wojskiem ograniczył się do 15 minutowej wizyty w WKU i zgubienia książeczki wojskowej tydzień później (disclaimer: ja należę do tej właśnie grupy).
Część zamieszania wynika z pewnością z tego, że – jak to w internetowych pyskówkach – pomieszano wszystko ze wszystkim. Czym innym jest obowiązek powszechnej służby wojskowej i utrzymywanie olbrzymiej armii poborowych w trakcie pokoju (PRL, Iran albo Egipt). Czymś jeszcze innym masowa mobilizacja i przymusowe powołania dla celu ratowania nieudanej kampanii wojskowej (USA w Wietnamie albo dzisiejsza Rosja). A czymś jeszcze innym powszechne lub szeroko zakrojone programy przysposobienia obronnego lub szkolenia w jednostkach wojskowych dla cywili w wymiarze weekendowym lub kilkumiesięcznym (kraje Skandynawskie czy Szwajcaria).
W Polsce na razie mowa była tylko o tym ostatnim – a to i tak w ograniczonym zakresie. Nawet gdyby 200 tys. osób zostało powołanych na szkolenia (co przy braku eskalacji Rosji wobec NATO jest i tak mało prawdopodobne), to jest to jakieś 1,2% wszystkich pracujących dorosłych Polaków. Podzielmy to przez pół, założywszy że mówimy tylko o facetach, a i tak wychodzi imponująca liczba 2,5% pracujących dorosłych, jakich maksymalnie miałby objąć projekt szkoleń – przy czym i tak tylko część z tych 200 tys. to, jak straszyły gazety, „informatycy i hodowcy papug”. Na sumę 200 tys. składają się bowiem także i ci, którzy sami – poprzez uczestnictwo w WOT czy dobrowolną służbę – zdecydowali się na przeszkolenie wojskowe i służbę.
Co więcej, sami wojskowi zaczęli prędko zaprzeczać, że szkolenie będzie obowiązkowe – szef Centralnego Wojskowego Centrum Rekrutacji płk. Mirosław Bryś mówił wręcz o dobrowolnym dwudniowym weekendowym szkoleniu z podstaw dla „minimalnej ilości osób”. Chodzi o „zapoznanie się w wojskiem, przydzielenie do odpowiedniej jednostki i po dwóch dniach odesłanie do rezerwy”, tłumaczył. Nie brzmi to równie groźnie, co wizja masowego zaciągu Polaków do wojska i wcielaniu do armii z natychmiastowym skierowaniem na front wschodni, prawda?
II. Co nam się nie podoba, gdy nie podoba nam się powszechna służba wojskowa?
Krytyka „powszechnej mobilizacji” (której nie było) szła po kilku liniach.
Niektórzy podkreślali, że jakikolwiek przymus ze strony państwa im się nie podoba – i koniec. Państwo nie będzie im kazać iść do wojska, choćby Ruscy stali już na lini Wisły. To linia libertariańsko-konfederacka, podlana być może szczególną niechęcią do walki na tym samym, co Ukraińcy froncie (ale to tylko hipoteza).
Inni mówili „płacę, więc wymagam” – płacę podatki, żeby to inni mnie bronili i żebym to nie ja miał_a służyć w wojsku. Jeden z twitterowiczów napisał nawet, że uważa żołnierzy za „produkt jego podatków” i on jako klient domaga się, żeby ten produkt był sprawny. W tej szkole argumentacji często podnoszono też słabość polskiego państwa – niedziałający zbiorkom, długie kolejki do lekarzy specjalistów, dziurę w ZUS-ie i przewlekłość postępowań w sądach – jako argument, by w razie zagrożenia państwa nie bronić. „To państwo nic mi nie daje, więc i ja nic mu nie dam” – czytałem na twitterowych profilach owiniętych w unijne, ukraińskie i tęczowe flagi. „Ludziom nie chce bronić się kraju, który pokazuje im środkowy palec. Właśnie dlatego, że nie ma usług publicznych” – napisał do mnie jeden z komentatorów.
Ten tok myślenia prowadzi jednak do prostego wniosku, że Ukraińcy nie powinni bronić swojego państwa tym bardziej – bo jakość usług publicznych, finansowanie służby zdrowia, wysokość emerytur, łapówkarstwo i korupcja klasy politycznej są tam na zdecydowanie gorszym niż w Polsce poziomie. A jednak w historii znamy liczne przypadki, gdy ludziom okupacja wydawała się czymś tak okropnym, że bronili nawet państw upadłych, skorumpowanych rządów i szowinistycznych lub autokratycznych systemów, które prześladowały swoich obywateli (Irak, ZSRR, II Rzeczpospolita, Syria – lista jest dość długa).Trzecia szkoła, nazwijmy ją feministyczno-pacyfistyczną, podkreślała zaś inherentną dla służby wojskowej przemoc, patriarchalizm i maczyzm. W ramach tej szkoły krytyki podkreślano, że obowiązkowa służba wojskowa jest 1) socjalizowaniem ludzi do przemocy i życia w opresyjnej wspólnocie opartej na ścisłej hierarchii i wykluczeniu innych (oraz, z pewnością, seksizmie) 2) złamaniem indywidualnego prawa obywatela do odmowy służby wojskowej. Jedna z komentatorek nazwała siły zbrojne „fabryką gwałcicieli i psychopatów”.
Sam mam do tego podejścia wiele zrozumienia. Nie jaram się wojskiem, ani tym bardziej nie fantazjuje o wojennym heroizmie. Uważam, że ludzie mają prawo do odmowy służby wojskowej i służby zastępczej – choć akurat szkolenie cywilów na wypadek zagrożenia to dobry pomysł. Jestem pacyfistą i militarystyczno-wojenne wzmożenie wielu moich znajomych po 24 lutego wydaje mi się tym śmieszniejsze, im bardziej widzę, że sami nie chcieliby na żadną wojnę pójść (ani specjalnie dużo o niej wiedzieć). Co więcej, wiem że nawet „dobre” armie faktycznie rutynowo dopuszczają się zbrodni, koszary nie są z pewnością fajnym i równościowym miejscem, a nawet walka w słusznej sprawie zostawia w ludziach często nieuleczalną traumę. Znane są historie amerykańskich pilotów, którzy podczas wojny koreańskiej wracali z misji bojowych cali zalani własnymi wymiocinami – widok tego, co napalm (wówczas nowy wynalazek) robił ludziom, był dla nich nie do wytrzymania. Historyk Howard Zinn został pacyfistą dopiero po tym, jak sam najpierw spuszczał bomby przeciwko japońskim sojusznikom Hitlera w II wojnie światowej – doszedł jednak do wniosku, że sumienie nie pozwala mu dalej z tym żyć i do końca swoich dni sprzeciwiał się każdej kolejnej wojnie USA. A przecież to oni walczyli po tej „dobrej” stronie i w „słusznym” celu.
Tyle, że i ta szkoła myślenia jest dziś kulawa i (na gruncie dzisiejszego wzmożenia) szczególnie niespójna. Wysyp świeżo upieczonych „pacyfistów” pojawił się w Polsce dopiero wczoraj, gdy niektórzy odkryli, że być może i oni będą musieli/musiały stawić się w jednostce wojskowej albo poświęcić cenny czas na słuchanie jakichś trepów na obowiązkowych zajęciach. Wcześniej ekscytacja wojną, dopóki oglądało się ją na wygodny dystans monitora, była w porządku. Ale powiedzcie: skoro uważacie, że armie są „fabrykami gwałcicieli i psychopatów”, to czemu przelewacie pieniądze na Ukraińskie Siły Zbrojne albo zbiórki na drony? Jeśli wojsko i obrona terytorialna są waszym zdaniem zbędne, to czemu nie protestowaliście, gdy Wasze partie (tak, Lewica i PO również) głosowały za Ustawą o Obronie Ojczyzny? Jeśli tak bardzo razi Was militaryzm i patriarchalizm we współczesnym świecie, to czemu macie wpisane w swoich biogramach „pro-NATO” i dumnie prezentujecie światu symbol ukraińskiego tryzuba? Coś za coś – nie można mówić „nienawidzę armii, ale bardzo lubię, gdy inni mnie bronią”.
III. Obywatel-konsument
Awantura o rzekome powołania pokazała jednak coś bardzo interesującego. Mentalność obywatela-konsumenta rozszerza się na kolejne dziedziny życia – już nie tylko ochronę zdrowia czy edukację, ale także obronność. Pisałem o tym przy okazji zbiórki na drona dla ukraińskiej armii: coraz więcej ludzi uważa, że pewne rzeczy (dobrą opiekę medyczną, edukację i pokój na świecie) można zapewnić sobie wyłącznie za pomocą pieniędzy. Na dobrą ochronę zdrowia – datki na WOŚP, na pokój w Ukrainie – zbiórka na drona, na biedne dzieci – szlachetna paczka.
Przekonanie, że wszystko można kupić (i od wszystkiego się wykupić) przestało już być domeną korwinistów. Okazuje się, że coraz większa część liberalnej lewicy postrzega świat w czysto konsumpcyjnych kategoriach, gdzie zamiast tworzyć instytucje i więzi społeczne, po prostu płacimy innym za wykonywanie rzeczy, jakich się brzydzimy i od których chcemy mieć święty spokój. Jedyny zdrowy model społeczny i jedyne czyste relacje międzyludzkie to takie, gdzie ktoś komuś za coś płaci. (Tu jest miejsce na wspaniałą dygresję o stosunku części lewicy i mainstreamu do surogacji, prostytucji i płatnego seksu – ale nie ma na nią czasu). Co więcej, w podejściu mówiącym, że to zawsze jacyś inni powinni robić nieprzyjemne rzeczy (zmieniać pieluchy starcom albo ginąć w okopach) jest ukryty zasadniczny klasizm społeczeńśtwa konsumpcyjnego – „my wiemy, że są jakieś przykre elementy życia, ale chętnie nawet dopłacimy, by te rzeczy robili obcy, inni i z dala od naszego wzroku”. Jak na ironię, mechanizm wykupywania się od społecznych obowiązków był elementem wszystkich znanych historii systemów feudalnych i arystokratycznych – i do dziś świetnie ma się w Rosji właśnie.
O sens poboru i utrzymywania masowej armii (oraz jak to zapłacić) można i warto się spierać. Ale postawa pod tytułem „popieram wojnę z Putinem", dopóki nie muszę w tym celu wstać od kompa” godna jest jedynie wyśmiania. Póki co nikt nikomu nie każe osobiście wsiąść za stery bombowca i zrzucać napalm na cywili – dyskutujmy wyłącznie o tym, czy współczesne państwo ma prawo wzywać obywateli na przeszkolenie wojskowe lub zajęcia z obrony cywilnej w razie zagrożenia. I moja odpowiedzieć – zarówno jako lewicowca, jak i pacyfisty – brzmi: dwa razy tak. Nauczenie ludzi podstaw logistyki; pokazanie im, gdzie są schrony; oswojenie z wojskiem i nauczenie higieny informacyjnej w obliczu zagrożenia; lekcje pierwszej pomocy; poprawa komunikacji na poziomie służby-obywatele – w czym tu problem? W razie wojny (której wybuchu raczej nie przewiduję) właściwie wyszkolenie cywili i działające społeczeństwo oraz instytucje oddolne są ważne dla ratowania ludzkiego życia nie mniej niż ten nieszczęsny dron albo wyrzutnia rakiet, którą Polacy kupują na kolejnej zbiórce.
Jeszcze niedawno moi znajomi publikowali ze wzruszeniem zdjęcia Ukrainek uczących się składania kałasznikowa na podwórkiem pod kijowskim blokiem. Dziś ci sami znajomi piszą, że wezwanie ich przez ich własne państwo na dobrowolne szkolenie wojskowe to gwałt na wolności i podeptanie ich świętych praw. Oczywiście, lepiej dołożyc się na zbiórce albo wkleić proukraińskiego mema na swoim profilu.
Nie wszystko jednak da się kupić na zrzutce albo odliczyć od podatku. Logika płacę, wymagam, a jak mi się nie podoba to dzwonię na skargę do kierownika – to nie zawsze najlepszy sposób na organizację społeczeństwa. Szczególnie w sytuacji zagrożenia. Myślałem, że po pandemii to wiemy. Ale zawsze można się zawieść.
Fałszywa mobilizacja wywołuje prawdziwą panikę
to samo pisałem w slawetnej inbie, może trochę mniej skladnie i cieszę się że nie jestem na tej cholernej lewicy sam