Co bym mówił, gdybym został populistą
Idzie kryzys ekologiczny, drożyzna i demograficzna zapaść ✊🏻

Pomysłu na ten tekst nie musiałem szukać, sam do mnie przyszedł. Dosłownie wpadł mi do głowy – przez słuchawki – gdy w kolejnym podcaście albo audycji radiowej głos zabrał następny już lobbysta skrzywdzonej przez pandemiczny kryzys branży. W tym przypadku był to człowiek związany z sektorem lotniczym. Przekonywał – jak wielu przed nim, jak i po nim – że jego biznes zasługuje na szczególną troskę konsumentów i klientów. Obywatele muszą ścierpieć wyższe ceny i marże, a także bardziej uciążliwe podróże w maseczkach i odpłatne testy COVID-owe na lotniskach. Przecież trzeba pomóc biednym prezesom i w ogóle przemysłowi lotniczemu, bo to niemalże obywatelska powinność. Coż, sam nie jestem jakimś antylotniczym świrem – nie chcę zakazywać latania i wiem też, że samo bankructwo linii lotniczych nie powinno być dla nikogo celem samym w sobie. Uważam, że jak najwięcej ludzi (także tych, których na to nie było dotychczas stać) powinno mieć możliwość skorzystania z dobrodziejstw podróży, turystyki i wypoczynku.
Ale uderzyło mnie jednak, jak w środku niezwykle gorącego lata, pośrodku pandemii, która jest bezpośrednim produktem opartej również na tanich lotach globalizacji i w sytuacji gdy gołym okiem widzimy skutki paradygmatu nieskończonego wzrostu – że przedstawiciel akurat komercyjnych linii lotniczych domaga się, by konsument dorzucił się do ratowania jego biznesu. Bo tak.
Nie wiem, czy lot do Tajlandii i wakacje all-inclusive rzeczywiście powinny być prawem człowieka. Słyszę też przecież, jak rynek komercyjnych testów COVID-owych w niektórych miastach przejęła już mafia (dobry utarg, po co oddawać go państwu albo biznesowi?). I jak w innych krajach fałszuje się statystyki i za łapówki dla urzędników na granicy pozwala roznosić wirusa, byleby nie psuć koniunktury na usługi turystyczne. Widzę również, jak utrudniające normalne funkcjonowanie obostrzenia i restrykcje wprowadza klasa polityczna, która nie boi się skutków kryzysu – bo oni i ich rodziny zawsze się wyżywią. Prezydenta zamieszkującego Pałac Elizejski czy Biały Dom nie musi zawsze i pod wszelkimi względami obchodzić życie codzienne tych, którzy mają do dyspozycji 8 metrów kwadratowych na osobę w mieszkaniu z nagrzanej jak mikrofalówka wielkiej płyty. Którzy to ludzie zresztą wcale nie muszą od razu lecieć w dzikie kraje, ale wystarczyłoby, żeby mieli pod domem dostęp do czegoś innego niż betonowy plac.
I dotarło do mnie, jak na tym wszystkim mogłaby urosnąć nowa fala populistycznej retoryki. Nie lewicowej, ani prawicowej, ale – jak każdy populizm – piętnującej chorobliwe wręcz odklejenie od rzeczywistości klas panujących.
Wyglądałoby to mniej więcej tak:
Drodzy państwo! Polacy, Europejczycy i Europejki, wszyscy wkurzeni, ludzie! Słuchajcie! – dodaję tu celowo wiecową emfazę, by lepiej sobie to wyobrazić. Idą czasy powszechnej drożyzny, inflacji, kulejących usług publicznych. Czasy zaganiania obywateli do domów, byleby im apetyty nie rosły. By nie domagali się od państw i od rynku, że zapewni im dobrą opiekę zdrowotną i dobrą pracę, dobry urlop i dobrą szkołę. Czasy, w których będzie nam się mówić, że domaganie się tych rzeczy od państwa to roszczeniowość, domaganie się ich od rynku to… też roszczeniowość, tylko inna. Czasy, w których relacja rynku i państwa wobec obywatela zaczyna się odwracać. W których to obywatel-konsument funkcjonuje po to, by sfinansować i wykarmić państwo i głód zysku wielkich firm, a nie państwo i rynek istnieją, by zapewnić temu obywatelowi podstawowe dobra.
Spójrzcie, co stało się w pandemii! Zarobiły internetowe kolosy – przede wszystkim z USA i Chin – dla których zamknięcie ludzi w domach i przyklejenie ich do komputerów było darem z nieba. Nie ma kina? Netflix. Nie ma baru? Uber Eats. Nie ma basenu, siłowni i boiska? Zamów se człowieku hantle i obejrzyj trening z Chodakowską. Nie ma randek? Tinder. Nie ma galerii handlowych? AliExpress. Nie ma kolacji z rodziną? Zoom. Nie ma żadnych sensownych relacji społecznych w realu? Facebook, Insta, TikTok, Whatsapp, Snapchat i Only Fans…
Gdy jednak obostrzenia zostały zluzowane, a Europa i USA zaczęły myśleć o odbudowie gospodarek, szefowie tych samych firm zaczęli na potęgę zatrudniać lobbystów i przekonywać, że nie powinni płacić podatków i podlegać nowym regulacjom. Choć nie ucierpieli, a zarobili w sytuacji, w której miliony małych firm i zwykłych ludzi straciły. W czasach, gdy normalni obywatele marzyli o zwyczajnych wakacjach i wyjściu do kina „w reżimie sanitarnym”, miliarderzy planowali już dla siebie prywatne loty w kosmos, a Elon Musk snuł wizje kolonizacji Marsa. Ludzie!!! – tu wracamy wyobraźnią na ten wiec. Chcielibyście im oddać prawo decydowania o czymkolwiek? Wiecznie niedojrzałym facetom z miliardami na kontach i politykom, którzy za kieszonkowe od tych miliardów robią im dobrze?
W jednej z amerykańskich telewizji informacyjnych na pasku w tym samym czasie leciały dwie informacje: „miliony ludzi boi się eksmisji” i “miliarderzy planują podbój kosmosu”. Trudno o lepszą ilustrację tego, o czym tu mowa.
Drożyzna wali ludzi po kieszeniach. Niektórzy na lewicy przekonują, że inflacja to nie problem i wymysł „libków”. „Przecież płaca minimalna rośnie za PiS-u, o co wam chodzi?”. Inni na prawicy przekonują, że to wina socjalu i sztucznego pompowania pieniędzy do gospodarki. Ale dla człowieka, który ma zwyczajne życiowe oczekiwania – raz na jakiś czas obiad z rodziną, w wolnym czasie sport albo hobby – to bez znaczenia. Pandemia prawie wszystkich dotknęła finansowo, a po zluzowaniu obostrzeń okazało się, że podstawowe usługi – dostęp do rekreacji albo ochrony zdrowia, edukacja, wypoczynek i gastronomia – tylko zdrożały i stają się znów rodzajem przywileju. Coraz więcej ludzi korzysta z pomocy psychiatrów i psychologów – to dobrze. Ale popyt zwiększa podaż i za konsultacje i wizyty płaci się coraz więcej i więcej. Jeśli oczywiście ktoś ma dostęp do ich usług. Najpopularniejsze leki antydepresyjne i przeciwlękowe są w Polsce refundowane – też dobrze! – ale cena wizyty, by uzyskać na nie receptę, stanowi dla wielu osób potrzebujących natychmiastowej pomocy wielką barierę.
Od ponad dekady każdy człowiek, który umie czytać, wie jedno. Społeczeństwa się starzeją – już nawet w Chinach, nie tylko Polsce, Niemczech czy USA. Według prognoz powtarzanych od lat przez amerykański Departament Pracy, najszybciej rosnącą branżą pod względem zatrudnienia będzie opieka. Pielęgniarki, sanitariusze, opiekunowie i opiekunki osób starszych, nianie, lekarze, asystenci dla seniorów, medycy… To jest fakt znany i oczywisty: starzejące się społeczeństwo będzie potrzebować więcej ludzi, którzy zajmą się siwowłosą generacją.
Jednak zamiast otwartej dyskusji o tym, że musimy zainwestować setki miliardów w ochronę zdrowia i opiekę, rządy wymyślają sobie inne priorytety. Cyfrowa rewolucja, innowacje, zbrojenia i bezmyślna betonoza zamiast urbanistyki. Amerykańscy demokraci byli przez trzydzieści lat samobójczo wręcz uparci w ignorowaniu potrzeb sowich prawdziwych wyborców – górników i dokerów, pielęgniarek i nauczycielek przedszkolnych czy pracowników usług – bo zbyt byli zajęci schlebianiem „innowatorom” i fetyszyzowaniem „gospodarki opartej na wiedzy”. Oczywiście, opieka nad seniorami i pomoc chorym nie jest sexy. Łatwiej powiedzieć, że tworzymy „przemysły 4.0”, roboty i milion aut elektrycznych. Jednak – i to też wiemy z badań – opieka i medycyna to branże, które zautomatyzować będzie trudno. Nawet jeśli postępy w cyfrowej opiece i geriatrii będą duże, może okazać się, że rozbiją się o banalny problem: starsi ludzie nie będą umieć i chcieć korzystać z pomocy medyka, asystenta czy pielęgniarki za pomocą cyfrowego interfejsu. No i ktoś będzie musiał im zmieniać pieluchę.
Ta demograficzna zapaść będzie oznaczała też poważne wyzwanie dla wszystkich publicznych systemów zabezpieczeń – zdrowotnych i emerytalnych. Coraz liczniejsza grupa chorych i starych, żyjących coraz dłużej, będzie utrzymywana przez coraz mniejszą grupę pracujących i posiadających mniej niż poprzednie generacje majątku. Dlaczego posiadają mniej majątku? Bo później dziedziczą, gdyż poprzednie pokolenia żyją dłużej. Na rynek trafia mniej mieszkań, ludzie są mniej mobilni, dłużej mieszkają z rodzicami. Zatem później się usamodzielniają, rodzi się mniej dzieci, dojście do finansowej niezależoności następuje później… Demograficzny Uroboros gryzie swój ogon. Na pewno lepiej poradzą sobie te państwa, które lepiej będą integrować imigrantów, ale pytanie, czy to pomoże czy tylko zwiększy napięcia społeczne i doprowadzi do jeszcze większej polaryzacji, jest przecież otwarte.
No i jest oczywiście katastrofa klimatyczna. Wiemy już, że sama zmiana nawyków konsumpcyjnych nie jest rozwiązaniem. To czy zjesz hamburgera, czy nie w ostatecznym rozrachunku nic nie zmienia. Choć korporacje posługujące się językiem sprawiedliwości społecznej dokładnie to chcą ci wmówić. Kup elektryczną Teslę! Pij z papierowej słomki! Proponujemy papierosy w ekologicznym opakowaniu! Nasz żel pod prysznic w recyklingowanej tubie i nasze puree z mango są PRZYJAZNE ŚRODOWISKU! Z jednej strony zwykły człowiek ma darować tym firmom nie płacenie podatków i dewastację środowiska, a z drugiej – na dodatek! – być jeszcze przez nich pouczanym: co jest ekologiczne, co jest feministyczne, co równościowe. Nic dziwnego, że ludzie gdy słyszą o zielonej transformacji energetycznej czy bezemisyjnej gospodarce, nie chcą wierzyć i nie dają Unii Europejskiej czy ONZ większego mandatu. Czemu mają zaufać, że zielony język międzynarodowych agencji i polityków jest czymś innym niż zielony język korporacji, skoro tak mało je różni? Nawet McDonalds i Coca-Cola przekonują przecież, że są ekologiczne, walczą o demokrację i równość. Fakt, że część lewicy się na to nabiera i zmienia w rodzaj bezglutenowego KBG, które próbuje patrzeć ludziom na ręce, co jedzą i jakie noszą ubrania, jest żenujący. Ale obojętność prawicy na ekscesy niekontrolowanego kapitalizmu i negacja skutków zmiany klimatycznej jest pewnie jeszcze gorsza.
Problem zmian klimatycznych i konieczności przeciwdziałania cywilizacyjnym, katastrofalnych w skutkach zagrożeniom nie jest w stanie przebić się przez wzmaganą przez media społecznościowe polaryzację. Jak usiąść z drugą stroną do stołu, gdy samo podanie ręki „tym drugim” uchodzi za zdradę – każda ze stron, lewica i prawica, dyscyplinuje swoich zwolenników do tego, by nie przyszedł im na myśl jakiś kompromis i kontestacja systemu. Do tego służą wojny kulturowe, wypychające z naszej świadomości wszystko, czego nie da się wpisać w rytualny spór plemion.
I tak się to kręci. Fakt, że te same molochy cyfrowej komunikacji najpierw dały nam masową dezinformację, potem zarobiły na pandemii, a dziś dorzucają do pieca polaryzacji, nie jest przypadkiem. Tak długo, jak ludzie zajęci są tropieniem odstępców, polowaniem na kolejną internetową inbę, albo wsiąkają głębiej w bagno teorii spiskowych, tak długa ta karuzela może się kręcić.
This is fine, wszystko jest w porządku.
No więc tak bym mówił, gdybym kiedyś został politykiem-populistą. To wystąpienie i wiec, na jakim można je wygłosić, są póki co wymyślone. Ale problemy jak najbardziej realne.