Mówią coś państwu pojęcia „chciflacji”, „excuseflacji”, „pepsiflacji”? A może chociaż „spirali marżowo-cenowej” albo „inflacji sprzedawców”? Nie? Nic straconego. Zacznijmy od początku.
Bo za nowymi terminami kryje się wcale nienowy spór. Kto odpowiada za wszechobecną drożyznę, jak ją wytłumaczyć i co zrobić, by ulżyć zwykłym ludziom? Niby wszyscy zgadzają się, że dzisiejsze globalne wzrosty cen są wyjątkowe – i nie ma dla nich dobrej historycznej analogii. Ale choć niemal wszyscy uważają, że dzisiejszy kryzys inflacyjny nie ma precedensu i przeczy znanym konwencjom, w rzeczywistości dotychczas mało kto miał odwagę wyjść poza konwencję i zaproponować własną interpretację problemu.
Może więc w tym wysiłku pomoże przyjrzenie się czemuś, co każdy zna – cenom puszki gazowanego napoju i paczki czipsów.
Bąbelki coraz droższe
W minionym roku koncern Pepsi, producent napojów gazowanych i przekąsek, podniósł ceny dla amerykańskiego konsumenta o 16-17%. Nic na pierwszy rzut oka podejrzanego – wszyscy podnoszą ceny, przecież na tym właśnie polega inflacja. Jednak podwyżki napojów czy czipsów produkowanych przez Pepsi były średnio większe (i to znacznie) niż miara inflacji producenckiej w USA – czyli, najogólniej mówiąc wyższe od podwyżki kosztów, jakie musiał ponieść producent przed wprowadzeniem towaru na rynek. Inflacja producencka wyniosła bowiem w szczytowym momencie 2022 roku 11,2%. Podwyżki cen gazowanego napoju były też wyższe niż średnia inflacja dla amerykańskiego ogółem (6,5%) i od inflacji produktów spożywczych (13,5%).
Pojawia się zatem pytanie, dlaczego firma podniosła ceny i to w takim stopniu? Najkrótsza odpowiedź: bo mogła. W momencie dużej społecznej niepewności firmy wykorzystują okazję do podniesienia cen. Gdy klienci – czyli my, społeczeństwo – słyszą wkoło o wojnie, „zerwanych łańcuchach dostaw”, blokowanych portach i „większych kosztach frachtu”, o drożejącej ropie i skutkach chińskich lockdownów, są gotowi zapłacić więcej. Akceptują konieczność podwyżek albo i tak nie mają innego wyboru.
Producenci dóbr codziennego użytku – ale także elektroniki, samochodów czy części niezbędnych w przemyśle – mają przewagę. Nikt nie wie tak naprawdę, jaka podwyżka byłaby uzasadniona. To daje przestrzeń, aby podnieść ceny towarów ponad rosnące koszty produkcji, jakie sami ponoszą. Gdy zaś koszty produkcji spadają – bo tanieje ropa i gaz, bo normują się ceny zbóż i olejów na światowych rynkach albo koszt importu części spada do wcześniejszych poziomów – ceny towarów na sklepowych półkach wcale nie maleją. Zaś marże są i pozostają wysokie.
Dlatego coraz częściej mówi się w tym kontekście o zjawisku „excuseflacji” – od angielskiego „excuse”, czyli „wymówka”. Firmy mają liczne wymówki do tego, by podnieść ceny – klienci nie mają wymówki, by się na to nie zgodzić. Magazyn „Bloomberg” oddał tę mentalność za pomocą wywiadu z brutalnie szczerym piekarzem z USA. Ten tłumaczył bowiem, że ilekroć dzieje się złego, co dotyka niezbędnych w branży piekarskiej produktów – jaj, mąki, tłuszczy – on podnosi ceny. „Czy chodzi o braki w dostawach mąki żytniej, czy atak ptasiej grypy, to gdy ludzie słyszą podobne doniesienia w telewizji, dla biznesu to okazja do podwyżek – bez narażania się na skargi ze strony klientów” – opowiada. Gdyby wszyscy producenci byli podobnie szczerzy, co rozmówca Bloomberga, żylibyśmy w innej rzeczywistości. Jednak, jak wiemy, tak nie jest – a zwykli ludzie zastanawiają się przy każdej kolejnej wizycie w markecie, czemu akurat ten towar dziś podrożał i czemu akurat o tyle.
Dlaczego jednak trzeba wymyślać nowe pojęcia? Po części dlatego, że ekonomia głównego nurtu i jej wytłumaczenia obecnej inflacji przestają działać.
Niewidzialna ręka w paczce czipsów
Lekcje konwencjonalnej ekonomii uczą, że gdy jedna firma podnosi ceny, jej konkurencja powinna je obniżyć albo choć utrzymać swoje w miejscu. Wtedy klienci zniechęceni podwyżkami poszukają tańszej alternatywy. I albo przerzucą się na inny produkt, albo ograniczą konsumpcję tego droższego – i tak czy inaczej popyt na droższy spadnie. Tego przecież dokładnie uczą najróżniejsze teorie równowagi rynkowej i to podpowiada ekonomiczny „chłopski rozum” neoliberalizmu.
Oczywiście, nic podobnego się nie stało. Jak już pod koniec ostatniego roku donosiły amerykańskie dzienniki, „Wall Street Journal” czy „New York Times”, konkurencja Pepsi, zamiast obniżyć ceny, sama je podniosła. Klient więc nie miał możliwości przerzucić się z ulubionej marki czipsów czy gazowanego napoju na inną, bo inne też drożały. Ktoś powie, że nic w tym złego. Po pierwsze, tak działa wolny rynek. A po drugie, czipsy niezbędne do życia nie są – i jeśli ktoś nie chce za nie przepłacać, to niech po prostu z nich zrezygnuje. Wyjdzie tylko na zdrowie.
To jednak nie takie proste. Część klientów rzeczywiście zrezygnowała czy ograniczyła swoją konsumpcję – szacunki wskazują jednak, że spadek spożycia napojów gazowanych w minionym roku był dużo mniejszy od wzrostu kosztów. Serwisy branżowe podają na przykład, że różne gałęzie firmy Pepsi zanotowały spadek sprzedaży o 2-7% w czwartym kwartale 2022 roku, ale zyski za ten sam kwartał wzrosły o 14,6%. Firmy mogą więc zrekompensować sobie ewentualną utratę klientów. Dzięki ograniczeniu promocji lub wprowadzaniu mniejszych – ale obłożonych większą marżą – opakowań udaje się też z nadwyżką zarobić nawet w czasach, gdy klient zmuszony jest szukać jak najtańszych produktów.
Po drugie, i co ważniejsze, mechanizm wcale nie dotyczy wyłącznie Pepsi – i nie o segment gazowanych napojów i kalorycznych przekąsek się tak naprawdę rozchodzi. Dzięki wielkiej koncentracji produkcji pojedyncze koncerny dostarczają szerokiego asortymentu produktów dużo bardziej niezbędnych dla codziennego życia niż słodycze i czipsy. Te same firmy, które są właścicielami znanych marek napojów, produkują też pieluszki dla dzieci i artykuły higieniczne, chemię domowego użytku, wodę butelkowaną i płatki śniadaniowe.
Ludzie nie zrezygnują – a przynajmniej nie z dnia na dzień – z używania pieluszek, prania ubrań, picia wody i sprzątania mieszkania. Indywidualne strategie oszczędzania mają ograniczoną użyteczność – można przykręcić grzejniki w mieszkaniu o pół stopnia, ale jeśli przyjdzie sroga zima, to i tak zapłacimy wyższe rachunki. Możemy kupić tańszą parę butów, ale w perspektywie czasu i tak niewiele na tym zaoszczędzimy, bo szybciej się zużyją. I tak dalej. Póki co więc klienci zgadzają się na podwyżki – i tłumaczą je sobie nieuchronną koniecznością. A przy okazji finansują firmom coraz większe marże. Tak wygląda „pepsiflacja” – albo „inflacja sprzedawców” – w praktyce.
Jaka spirala, wariacie?
Czy więc możemy rzeczywiście mówić, że dziś większe marże korporacji i zyski odpowiadają za inflację? Zbadała to para ekonomistów z Uniwersytetu Massachusetts w Amherst, Isabela Weber i Evan Wasner. W swoim niedawnym artykule naukowym „Sellers’ Inflation, Profits and Conflict: Why can Large Firms Hike Prices in an Emergency?” (Inflacja sprzedawców, zyski i konflikt. Dlaczego wielkie firmy podnoszą ceny w czasach stanu wyjątkowego?) dowodzą, że tak.
Weber i Wasner pokazują, że marże amerykańskich korporacji urosły w szczycie pandemii i kolejnych miesiącach do poziomów niewidzianych od II wojny światowej. Firmy mogą podnosić ceny bez obaw o reakcje klientów, gdy spełnione są dwa warunki. Po pierwsze, gdy wiedzą, że inni zrobią podobnie. Po drugie zaś, gdy istnieją zewnętrzne wstrząsy, które dają tym firmom pozycję wystarczająco mocną, aby ceny dyktować. Nie trzeba doktoratu z ekonomii, by zauważyć że dzisiejsza sytuacja spełnia – aż z nawiązką – oba te warunki. A jest wiele powodów, by sądzić, że nadzwyczajne okoliczności, jakie badacze wiązali z pandemią COVID-19, nie tylko się nie skończyły, ale z powodu wojny w Ukrainie, sankcji na rosyjskie surowce i globalnej niepewności w handlu, tylko się mnożą.
„Siła rynkowa nie jest stała, lecz podlega dynamicznym zmianom w rozchwianym otoczeniu podażowym. Podawane do publicznej wiadomości informacje o zatorach w dostawach i szokach cenowych służą legitymizacji podwyżek i przygotowują konsumentów do akceptacji wyższych cen, a więc prowadzą też do mniejszej elastyczności popytu” – tłumaczą fachowym językiem to samo, co dużo prościej wyłożył już Stringer Bell w serialu The Wire:
Stringer ruga swoich młodych dilerów narkotykowych za to, że zachowują się, jak gdyby każdy rynek był rynkiem cracku – klienci po prostu muszą przyjść, bo jaki mają wybór? Dziś wielkie firmy korzystają dokładnie na tym mechanizmie – jak gdyby każdy rynek był rynkiem narkotyków na ulicy w Baltimore – i jeszcze zgarniają za to premię.
ORLENizacjia?
Przykładów tego, jak firmy mogą wykorzystywać swoją przewagę w czasie kryzysu nie trzeba też szukać za oceanem – wystarczy spojrzeć na to, jaką politykę cen i marż zastosował w Polsce Orlen. Jak tłumaczył mi na łamach PRZEGLĄDU niedawno dr. Michał Możdzeń: „Orlen zachował się jak typowy monopolista w kryzysie”, wykorzystując swoją pozycje na rynku hurtowym paliw, by narzucić wszystkim wysokie ceny. W rezultacie paliwo na stacjach sieci Orlen dla detalistów nie było ani wiele tańsze ani droższe niż gdzie indziej, ale koncern swoje zyski czerpał z wielkiej marży narzucanej klientom hurtowym, którzy nie mogli po prostu natychmiast przestawić się na dostawy z innego źródła. Zwiększony popyt na ropę i paliwa z każdego innego niż rosyjski kierunku oraz widmo sankcji ograniczyły też konkurencję i dały większą swobodę w kształtowaniu cen producentom paliw.
Jeśli z jakiegoś powodu – przerwach w dostawach z Chin albo nagle drożejących surowców – jeden dostawca musi podnieść ceny, to jego odbiorcy również wkalkulowują podobną podwyżkę i także podnoszą ceny produkowanych przez siebie produktów. I tak dalej, aż podwyżki cen dotrą na sklepowe półki. Dlatego Wasner i Weber mówią o „inflacji sprzedawców”, która ma mniej wspólnego z podażą pieniądza i polityką banków centralnych, a więcej z warunkami gry dyktowanymi przez podmioty zdolne dyktować ceny. Inflacja sprzedawców – tłumaczą w swoim artykule – polega na tym, że podwyżki cen wyprzedzają ewentualne przyszłe trudności, a służą ochronie lub podniesieniu dotychczasowych zysków. „To czy pensje, czy płace są motorem inflacji zależy rozkładu sił różnych grup w gospodarce”, piszą.
Dlaczego jednak wszyscy podnoszą ceny bezkarnie? Bo póki bezrobocie jest niskie, a pracownicy są w stanie wywalczyć podwyżki choćby częściowo rekompensujące inflację, nie ma powodu, by ceny obniżać. Widzieliśmy to na przykładzie napojów gazowanych: ludzie kupią ich mniej, ale łącznie zapłacą więcej. Tradycyjnie ekonomiści tłumaczyli groźną dla gospodarki inflację za pomocą tak zwanej spirali płacowo-cenowej – ludzie domagają się podwyżek, więc koszty produkcji idą w górę, więc w górę idą ceny, a inflacja nie może spać i się wyłącznie nakręca. Dziś przedstawiciele nowych szkół w ekonomii i co trzeźwiejsi obserwatorzy rzeczywistości mówią, że owszem widzimy spiralę – tylko o zupełnie innym charakterze. I nazywają ją spiralą „marżowo-cenową” lub „marżowo-płacową”.
To obserwacje, które korespondują z odkryciem Weber i Wasnera. Większe marże, a więc i ceny dla konsumentów, oznaczają, że pracownicy będą domagać się podwyżek. Podwyżki prowadzą do sytuacji, w której konsumentów stać na – mniej więcej – to samo, więc firmy nie mają powodu, aby rezygnować z podwyżek cen, nawet gdy koszty produkcji już spadną. To zaś powoduje, że banki centralne mają ograniczone pole działania, a zwalczanie inflacji za pomocą manipulowania stopami procentowymi przynosi osłabione rezultaty.
Jeden z wniosków, jaki można wyciągnąć z tekstu Weber i Wasnera, jest więc taki, że albo firmy zatrzymają podwyżki cen, albo dopiero wzrost bezrobocia i pogorszenie się warunków na rynku pracy zatrzyma inflację. Bo – i tu apelują do nas ekonomiczni „heterodoksi” – wiemy już, że inflacja jest nie tylko zjawiskiem dotyczącym pieniądza, co konfliktem różnych grup interesu. W czasie, gdy wszystko drożeje, każdy uważa, że ma prawo zrekompensować sobie podwyżki większymi zyskami. Pytanie, kto pierwszy te rywalizację przegra lub ustąpi – pracownicy czy biznes.
A wniosek dla nas wszystkich jest taki, że być może warto się do tych nowych terminów powoli przyzwyczajać. Wszystko wskazuje, że jeszcze trochę z nami pozostaną. Chciflacja atakuje!
a jescze jedno, dlaczego objasniena sa w jezyku angielskim?
we Francji, jako mieszkanka tego kraju, to surowce nam dyktuja ceny. Surowce to nie tylko gaz i ropa. Czekam na podkast o ekologii, bo to jest przekret naszego czasu. Nie istnieje tranformacja energetyczna ( Fressoz) Wiatraki, samochody elektryczne to jeden pic na wode. Idziemy wszyscy ku naszej zagladzie.