Pewnego dnia 2003 roku w porcie Baltimore Frank Sobotka, związkowiec z polskiej rodziny i de facto boss pracujących w mieście dokerów, dowiaduje się o makabrycznym transporcie. Jego ludzie znajdują kontener pełen ciał martwych kobiet. Czemu dziewczyny nie żyją, nie wie jeszcze nikt. Ale po co szmuglowano je do Ameryki i czemu komuś zależało, żeby kontener po drodze „zgubił się” i nie trafił do oficjalnych rejestrów – nietrudno zgadnąć. Sobotka jest przerażony i wściekły. I to nie tylko dlatego, ze sam jako imigrant szczególnie dobrze rozumie powody, dla których kobiety wybrały się do Ameryki. Sobotka wie też, że i on przyłożył rękę do ich śmierci.
Związkowcy nie od wczoraj brali od gangsterów procent od przemycanego towaru. Dokerzy sami „znikali” kontenery w portowych rejestrach. Sobotka w swojej głupocie, idealizmie lub naiwności – stupid Polack! – myślał pewnie, że gangsterzy, od których bierze pieniądze, będą szmuglować za jego zgodą same „niewinne” towary. Dajmy na to: podrabiane telewizory albo kokainowy proszek. Ale czy nie widział, że narkotyki i tak niszczą już miasto – i to nie tylko czarne dzielnice? – a ludzie, z jakimi robi interesy, Rosjanie i Grecy, też nie zostawili za sobą w Europie przykładnego życia? Może i wiedział. Ale Sobotka potrzebował tych pieniędzy i nie brał ich dla siebie.
Szef związku nie tylko hojnie dawał na tacę w polskiej parafii st. Casmir niedaleko portu. Dawał też w łapę politykom. Bardziej precyzyjnie: dopiero zbierał środki, żeby im dać. I po to była kasa od „Greka” i jego ludzi. Sobotka był przekonany, że bez łapówek politycy oddadzą coraz większy kawałek portu deweloperom. I nigdy nie zainwestują w przekop kanału i terminal zbożowy, jaki da pracę miejscowym robotnikom. Przemysłowa Ameryka umiera, a Sobotka chce uratować jej kawałek dla swoich dzieci i sąsiadów. „Kiedyś coś tu się kurwa w tym kraju produkowało!” – złości się Sobotka, ale i doskonale wie, że nigdy nie powie czegoś podobnego w czasie teraźniejszym. Dźwignią gospodarki miasta Baltimore nie jest już przemysł, lecz narkotyki. Jego dumny port jest ważnym, ale jednym z wielu, trybów narkobiznesu. Jak jego dzieci nie pójdą w ślady ojca i nie znajdą pracy w porcie, pójdą w dragi. Alternatywa jest tak prosta jak tragiczna.
Czy Sobotka jest współsprawcą zbrodni, jedną z długiego łańcucha ofiar a może kimś pośrodku? Czy są nimi dilerzy? Czy policjanci, którzy przymykają na to oko? Politycy, których recepty są czasami gorsze od choroby? Wszyscy?
Widzowie „The Wire” – serialu uważanego za najlepszy w historii telewizji – zadawali sobie te pytania po raz pierwszy 20 lat temu. Właśnie mijają dwie dekady od momentu, gdy napisany przez byłego dziennikarza Davida Simona serial wszedł na ekrany amerykańskiego HBO. Jak z wieloma dziełami uznanymi później za kultowe, na początku nie wszyscy się na nim poznali. Projekt Simona uważano od początku też za „zbyt trudny” jak na konwencję serialu kryminalnego – i coś w tym oczywiście jest. Ale właśnie dlatego dziś – 20 lat później – „The Wire” nie tylko przechodzi próbę czasu, ale jest przedmiotem zasłużonego kultu (i pewnego snobizmu)1.
Czemu jednak służy po 20 latach serial o upadku pewnego amerykańskiego miasta? Dlaczego jest ważny? I po w ogóle o tym pisać?
Wojny się kiedyś kończą
„Czego nie zniszczyły narkotyki, dobiła wojna z narkotykami” – tłumaczył, o co mu chodzi David Simon, autor „The Wire”, gdy zaczynała się emisja serialu. Niezależnie od tego, jak bardzo widzowie w Polsce doceniali i zafascynowani byli postacią Franka Sobotki i Polaków w Baltimore2, dokerzy też byli tylko trybem w narkotykowej gospodarce, o jakiej mówi i pisze Simon. I pobocznymi bohaterami całej historii. Naprawdę (choć dla wszystkich fanów to, co tu napisze, będzie oczywiście koszmarnym banałem) konwencja serialu policyjnego i opowieści kryminalnej służyła pokazaniu porażek i rozkładu instytucji społecznych we współczesnej Ameryce. Wojna z narkotykami, prowadzona od lat 70-tych przez kolejne rządy polityka walki z obrotem nielegalnymi substancjami, zmieniła się już dawno w wojnę z najbiedniejszymi i czarną społecznością jako taką. To ona jest ramą opowieści i matką wszystkich nieszczęść.
Przez całe dekady olbrzymie nakłady pieniędzy i czasu poświęcano na ściganie uzależnionych, uliczne łapanki, wsadzanie do więzień dilerów ze średnich czy wprost najniższych szczebelków gangsterskiej hierarchii. Ale liczba uzależnionych i wprowadzanego na rynek towaru nie malała proporcjonalnie do rosnących nakładów na wojnę z narkotykami. Zaś władze miast i dzielnic pozbawione środków na edukację, mieszkalnictwo, rehabilitację uzależnionych i setki innych inicjatyw mogły tylko pocieszać widokiem kolejnych „sukcesów” policjantów. Czyli konferencji prasowych, na których ci chwalili się przed kamerami ułożonymi w stosy paczkami narkotyków, broni i amunicji, jaką udało im się skonfiskować. Jednak im bardziej policja zwalczała handel narkotykami, tym więcej kryminalistów tworzyła po drodze. Im więcej ludzi z kryminalną kartoteką, tym więcej potencjalnych rekrutów dla narkobiznesu – szanse na wyrwanie się z dzielnicy i obiecująca karierę w innej branży radykalnie spadają wraz z orzeczeniem o karalności. Błędne koło.
Gdy kręcono „The Wire” – a burmistrzem miasta był Martin O’Malley, który zrobił później dalszą karierę w partii demokratycznej i amerykańskiej polityce w ogóle – liczba aresztów przekroczyła 700 tysięcy! To oznacza – Baltimore jest miastem o populacji porównywalnej z Wrocławiem – że rocznie dokonywano 100 tys. aresztów, a w ciągu siedmiu lat i dwóch kadencji burmistrza (które mniej więcej pokrywały się z czasem kręcenia „The Wire”) dokonano większej liczby aresztowań, niż miasto liczy sobie mieszkańców! Ludzi skuwano kajdankami i wsadzano do aresztu za tak poważne zbrodnie jak „włóczęgostwo”, spożywanie alkoholu pod drzwiami własnego mieszkania, przechodzenie przez jezdnię w niedozwolonym miejscu i tak dalej. Sporemu odsetkowi z nich nie udało się nigdy postawić nawet tak drobnych zarzutów i byli odsyłani do domu. Nietrudno sobie wyobrazić konsekwencje dla rodziny, gdy jeden z dorosłych (ale równie dobrze i dziecko lub nastolatek) trafia do aresztu pod wątpliwym pretekstem – a w tym czasie jego bliscy zbierają pieniądze na kaucję lub adwokata, aresztowanego nie ma pracy lub w szkole, wizja utraty dochodu lub odsiadki wisi w powietrzu. I tak raz za razem.
„Inaczej mówiąc, Simon, Burns i cały zespół scenarzystów The Wire opisywali brutalność i głupotę wojny z narkotykami w czasie rzeczywistym: gliniarzy bezsensownie czyszczących w kółko te same ulice, aresztując na podstawie śmiesznych zarzutów w kółko te same osoby; przesłuchując i zastraszając dzieciaki, okładając ludzi bez powodu; biorąc w łapę od dilerów i wypłacając sobie hojnie dodatki za nadgodziny. Wszystko to za przyzwoleniem przełożonych, którzy majstrowali przy statystykach, by dowieść, że ich metody przynoszą skutki. Oczywiście, zazwyczaj nic z tego nie było w stanie zaburzyć ani popytu ani podaży narkotyków” – pisał na dwudziestą rocznicę serialu „Baltimore Magazine”.
Jednak geniusz „The Wire” polega nie tylko na tym, że twórcy wcześniej niż inni – a już z pewnością wcześniej niż główny nurt debaty publicznej – zauważyli fiasko wojny z narkotykami i czyste okrucieństwo dalszego prowadzenia polityki w ten sposób. Simon spostrzegł coś jeszcze: tak jak narkotyki nie były już dawno tylko problemem kryminalnym, lecz społecznym, tak opowieść o wojnie z narkotykami nie może być tylko historią o porażkach i sukcesach policji.
Żeby niegdyś zamożne miasto w najpotężniejszym kraju kraju świata u na początku XX-wieku upadło tak nisko – ponad 300 zabójstw rocznie, dzieci handlujące narkotykami i nieletnie matki prostytuujące się za crack, policja bezkarnie okradająca lub wprost mordująca obywateli, których miała chronić, urzędowy rasizm i no-go zones po zmroku – dużo więcej rzeczy musiało pójść nie tak.
Taka jest gra
„The Wire” w kolejnych pięciu sezonach pokazuje problemy i dysfunkcje kolejnych pięciu instytucji w życiu miasta: wymiaru sprawiedliwości, związków zawodowych i klasy robotniczej po upadku przemysłu, polityki samorządowej, systemu edukacji i tradycyjnych mediów. Szybko dowiadujemy się, że choć z pozoru to serial kryminalny, to aresztowania lub ściganie złoczyńców niewiele w rzeczy samej rozwiązuje. „Dobrzy” policjanci to po prostu ci, którzy nie chcą pompować statystyk za pomocą aresztowań kolejnych pozbawionych znaczenia pionków – choć właśnie na to naciskają z góry – lecz poprowadzić od początku do końca jedną ważniejszą sprawę. Niekoniecznie jednak zamknięcie jednej sprawy, nawet prestiżowej, cokolwiek załatwia. „To nie jest wojna” – zauważa w pewnym momencie rozczarowany sierżant. „Wojny kiedyś się kończą”.
Z każdym kolejnym sezonie liczba bohaterów będzie się mnożyć, ale przed wieloma z nich stoi ten sam problem: jak sprostać nierealistycznym wymaganiom swoich przełożonych i ś ocalić skórę? Politycy słyszą od wyborców, że mają zająć się bezpieczeństwem. Od nich dowódcy policji dostają arbitralnie wyznaczone cele do zrealizowania: liczba morderstw ma spaść, a aresztowań wzrosnąć. Szeregowi policjanci słyszą od swoich dowódców, że mają wyrabiać te statystyki. Nawet jeśli to w stoi w otwartej sprzeczności z „prawdziwą policyjną robotą”. Dilerzy mają unikać tych policjantów, ale jednocześnie sprzedawać jak najwięcej towaru i pilnować „swoich” ulic przed konkurencją. Dzieciaki słyszą od dorosłych, że mają się uczyć i przestrzegać prawa, ale na ulicach widzą, że w rzeczywistości drogą do sukcesu jest coś dokładnie przeciwnego. Koniec końców policja zaczyna prześladować mieszkańców, czyli tych samych wyborców, o których przecież zabiegają politycy. Lokatorzy biednych dzielnic zaczynają ufać bardziej lokalnym bandytom niż stróżom prawa. Błędne koło kręci się dalej.
Przełomem w „The Wire” było w swoim czasie to, że pokazała wszystkich uczestników tej gry – gra jest powracającą metaforą – jako ludzi. Policjanci, nawet ci „dobrzy”, są dalecy od ideału i często wybierają moralną drogę na skróty: kosztem obowiązków, prawa, swoich rodzin. Alkoholizm, zdradzanie swoich partnerów i partnerek, kompulsywne objadanie się, romanse w biurze, nieuzasadniona przemoc wobec aresztowanych to tylko początek listy, która zdaje się nie mieć końca. Ale po drugiej stronie dilerzy i kryminaliści też okazują się ludźmi. Simon pokazuje, że choć w narkobiznesie nie brakuje z pewnością socjopatów i sadystów, to handel narkotykami jest dla wielu ludzi konsekwencją racjonalnych kalkulacji i wyborów. Symbolem tego staje się Stringer Bell – grany przez wówczas mało znanego Idrisa Elbę – gangster, który tak bardzo chce zracjonalizować i usprawnić handel narkotykami, że zapisuje się na zajęcia z ekonomii. To przecież biznes, jak każdy inny, a on tylko odpowiada na popyt.
Moraliści i pięknoduchy jednak zazwyczaj w tym świecie przegrywają. Pełni ambicji i dobrych chęci komisarze policji, nauczyciele czy politycy samorządowi w końcu rozbijają się o jakiegoś skorumpowanego szefa, długoletnią tradycję zamiatania trudnych spraw pod dywan, albo cięcia budżetowe – i oni wtedy muszą wybrać, czy będą dalej trzymać się swoich zasad i standardów czy nie.
W „grze” można grać i wygrać lub przegrać. Ale to nie my ustalamy zasady. It’s all in the game, yo – powiedzenie, które w różnych wersjach wraca regularnie – “taka jest gra”. Może ci się nie podobać, możesz nie zgadzać się z jej brutalnością, możesz się buntować – ale i tak w nią grasz. Zrezygnowanie z udziału w grze – czy będzie nią handel narkotykami, politykierstwo, albo awansowanie w skorumpowanych strukturach lokalnej władzy, mediów i biznesu – to przywilej. Żeby się z tego wypisać trzeba mieć dużo szczęścia, przywileju albo twarde zasady i odporny moralny kręgosłup.
W jednej z najczęściej przywoływanych scen z pierwszego sezonu, D’Angelo Barksdale – dealer ze skrupułami, które nie pozwalają mu awansować w hierarchii zbyt wysoko – znajduje swoich dwóch nastoletnich pomagierów, którzy w przerwie od dilerki grają na szachownicy w warcaby. D’Angelo zaczyna tłumaczyć im właściwe zasady używając zrozumiałych metafor ze świata lokalnej przestępczości i handlu narkotykami. Wieża jest towar, który trzeba chronić, a królowa to człowiek od zadań specjalnych, a gdy okrążysz cudzego króla, to przeciwnicy mają pozamiatane… i tak dalej. Jednak chłopcy, choć rozumieją, co D’Angelo im tłumaczy, nie chcą pojąć, czemu pionek nie może wygrać całej gry i czemu pionki trzeba w niej poświęcić. Wszyscy trzej zdają sobie sprawę, jaką rolę przyszło im pełnić. I nie chcą powiedzieć tego na głos.
Znalazł jeden prosty sposób…
Dlaczego „The Wire” uważa się za najlepszy serial w historii telewizji? Odpowiedzi jest wiele. Można mówić o rewolucyjnym ujęciu tematyki społecznej, o nieznanym wcześniej w tym gatunku portrecie miasta, o łamaniu tuzinów konwencji i tworzeniu nowych z marszu. I doskonałych dialogach. Nie będę oczywiście pierwszym, który to napisze, ale w „The Wire” udaje się nakręcić scenę, gdy bohaterowie chodzą wokół trupa powtarzając przez kilka minut tylko jedno słowo na cztery litery i widzowie nie tylko doskonale się przy tym bawia, ale i doskonale rozumieją, co za pomocą zaledwie czterech liter napisał dla nich zespół scenarzystów. Pisząc o „The Wire” – czego z bólem tu nie robię – można całość tekstu poświęcić wyłącznie postaci Omara, gangstera żyjącego z okradania dilerów, którego zagrał zmarły w zeszłym roku, sam borykający się z powracającym problemem uzależnienia aktor Michael K. Williams. Można pisać też o tym, jak bardzo życie naśladowało serial i odwrotnie – w trakcie kręcenia „The Wire” na ulicach Baltimore aktorzy byli brani za prawdziwych dilerów i prawdziwych klientów, aresztowała ich policja i sami też (jak Michael K. Williams właśnie) walczyli z nałogiem. Można tak długo.
Moja ulubiona odpowiedź na to pytanie brzmi jednak: bo „The Wire” pokazał pewną uniwersalną prawdę, jakiej do dziś nie są w stanie udźwignąć tuziny politycznych książek i manifestów. Instytucji życia społecznego nie da się naprawić, a kto mówi że ma „prosty sposób” na załatwienie jakiegoś problemu - bez wyjątku kłamie.
Czy będą to narkotyki na ulicach, zapaść publicznego szkolnictwa, przerost biurokracji, upadek całych dzielnic i postprzemysłowych miast, systemowy rasizm i tworzenie getta biedy i wykluczenia – po prostu nie da się jedną ustawą, jednym cięciem podatków, jednym programem społecznym albo wyrzuceniem jednego czy drugiego skorumpowanego urzędnika „rozwiązać” niczego. Powiedzieć, że to walka z objawami choroby to i tak łagodne określenie. Czasami – co próbuje o wojnie z narkotykami od lat powiedzieć Simon – próbując zwalczyć chorobę karmimy ją tylko w najlepsze.
Każda akcja wywołuje reakcję, a każdy system tworzy swoich własnych mistrzów w obchodzeniu zasad. Instytucje tworzą ludzie i te instytucje – jak ludzie właśnie – zawsze będą zawodne. Obietnice magicznych sztuczek należy zostawić w rękach magików i iluzjonistów. W rzeczywistości praca nad zreformowaniem czegokolwiek jest trudna, pełna wyrzeczeń i niepowodzeń, mało spektakularna. Nie ma żadnego eleganckiego i ładnego sposobu, by z upadających szkół zrobić choć przyzwoite, ze skrajnie rozczarowanych państwem mieszkańców biednych dzielnic zrobić z dnia na dzień karnych obywateli, by z nauczonych kraść i kłamać policjantów uczynić praworządnych funkcjonariuszy, by zbudować wiarygodne redakcje i przyzwoitą klasę polityczną.
Media i wyborcy – nawet bardziej niż w czasach pisania „The Wire” – domagają się spektakularnych rezultatów i atrakcyjnych propozycji, które najlepiej uda się streścić w jednym chwytliwym nagłówku. Politycy z braku wyboru próbują te gruszki na wierzbie obiecać, albo robią to za nich spece od kampanii. W efekcie nie są w stanie i tak dać tego, co obiecali. Media i wyborcy znów są rozczarowani. „Czas na zmianę” ogłaszają i koło zaczyna się od początku.
Policja (a także dziennikarze) przestrzegał Simon nie ma jednak nieograniczonego kapitału zaufania do przetrwonienia na kolejne porażki. Przyjdzie moment, w którym ludzie przestaną ufać policjantom (i dziennikarzom, urzędnikom, i tak dalej…), a więc przestaną z nimi współpracować. Wtedy zaś żaden plan reformy nie pomoże. Policyjne zabójstwa i olbrzymie prostesty, które wstrząsnęły Baltimore (i cała Ameryką) już kilkukrotnie w ostatniej dekadzie, pokazały że groźba Simona się spełniła. Władza i obywatele widzą siebie znów jako niegodnych zaufania wrogów, a postulatem coraz większej części protestujących było wykopanie całej klasy politycznej i nie reforma policji, lecz odebranie jej środków. Pomimo najróżniejszych metod, wielokrotnych politycznych przetasowań i obietnic poprawy – sytuacja w Baltimore w dziesięć lat po zakończeniu emisji „The Wire” wróciła pod pewnymi względami do koszmarnego punktu wyjścia. W 2018 roku zanotowano w mieście 309 morderstw, w 2017 342 – więcej niż w jakimkolwiek amerykańskim mieście per capita, więcej niż w czternastokrotnie ludniejszym Nowym Jorku. W dobie komórek i social-mediów nadużycia policji wobec mieszkańców stały się też wiedzą powszechną.
Simon przestrzegał też, że aby tego uniknąć potrzebujemy, aby istniały inne instytucje – takie, które nie mają interesu w ukrywaniu brudów, lecz w ich wyciąganiu na wierzch. Tylko tak możemy, choć w dalece niedoskonały sposób, próbować pokazywać całe skomplikowanie systemów społecznych, ostrzegać przed konsekwencjami złych decyzji, informować o krzywdzie ludzi, o których normalnie się milczy. Jeśli każdy musi naginać zasady (“taka jest gra!”), to niech profesjonaliści patrzą im na ręce i opisują co się dzieje. Niech ktoś w wiecznej wojnie urzędników, policji, kryminalistów i polityków ustawi się w pozycji równego dystansu do wszystkich. Simon mówił oczywiście o mediach. Jego złowróżebne ostrzeżenia i kazania na ten właśnie temat okazały się równie trafne, jak to co chciał pokazać o policji i wojnie z narkotykami. Zanim Simon odszedł z „Baltimore Sun” w latach 90-tych, gazeta miała na stałe zatudnionych sześciu dziennikarzy, którzy na pełen etat zajmowali się tylko policją i przestępczością w mieście.
Dziś – czego nie trzeba nikomu tłumaczyć – media są cieniem samych siebie nawet z czasów, jakie wtedy, jeszcze przed 2008 rokiem, mogły wydawać się nienajlepsze. Simon uciekł z okrętu, jaki nabierał już wody. Ale nigdy nie pożegnał się z poglądem, że bez długiej, rzetelnej, uporczywej pracy opowiadania historii nigdy nie zrozumiemy świata wokół. Nie bez powodu „The Wire” trwa sześćdziesiąt godzin i nie bez powodu Simon przekonywał już dzesięć lat temu, że blogerzy nie zastąpią policyjnych reporterów. On sam musiał latami siedzieć w radiowozach i mordowniach, by zrozumieć, o co w tym chodzi. I jak mały wycinek do nas dociera.
Epilog
W tym roku David Simon „wrócił” do Baltimore. Jego nowy serial „We Own This City” mówi o współczesnym mieście i jest ekranizacją książki (książek) o skorumpowanym oddziale policji, który pomimo reform i nadzoru ze strony Departamentu Sprawiedliwości kradnie w najlepsze. By w końcu stać się groteskowym odbiciem gangsterów i dilerów, jakich powinien ścigać.
W jakimś sensie jest to oczywiście odpowiedź na pytania, co by było gdyby… no właśnie: co by było gdyby reformy się nie powiodły, media upadły, władza nie umiała sama się naprawić, a narkotyki dalej zatruwały miasto.
„Nakręciłem the Wire – żeby ludzie nie mówili później, że nikt nie ostrzegał. Żeby ktoś mógł powiedzieć: jak to nie ostrzegali? Przecież ktoś o tym cały serial zrobił człowieku”.
Pisanie i mówienie o kultowych dziełach sztuki to jedna z najbardziej pretensjonalnych konwencji. Pokusa, by pochwalić się własnym zrozumieniem arcydzieła – którego niuansów i sekretów nie pojmują niewtajemniczeni – jest przemożna. Grzanie się w świetle wielkich twórców jest miłe, a popisywanie znajomością fachowych detali i faktoidów to sport sam w sobie. Tekst o kultowym dziele prędko osuwa się w tekst o samym piszącym. Z „The Wire” może nawet gorzej – sześćdziesięciogodzinny serial Davida Simona jest przebogaty w konteksty. A ich mozolne odkrywanie to źródło uzasadnionej fascynacji wszystkich, od DJ-ów (Baltimore club music!) po fanatyków mediów, jak niżej podpisany. W tym tekście jednak, z szacunku dla Waszego czasu, darowałem sobie wszystkie osobiste związane z The Wire historie, anegdoty i odkrycia. Następnym razem.
Historia Sobotki nie jest wcale najczęściej przywoływanym epizodem „The Wire”, do jakiego sięgają krytycy, żeby pokazać całe skomplikowanie panoramy Baltimore w serialu. Ale nie ma pewnie przesady w stwierdzeniu, że dla widzów z Polski drugi sezon – gdy poznajemy losy dokerów i – jest TYM SEZONEM. W postaci Franka – ojca rodziny, związkowca z brzuszkiem, który lubi wulgarny żart i jednocześnie próbuje „coś zrobić” dla wszystkich wokół – rozpoznajemy aż za dobrze znane figury. Nikt tak jeszcze nie pokazywał bohaterów w polskiej telewizji, ani nikt nie uczynił z polskojęzycznych imigrantów w Ameryce na ekranie ludzi o biografii, historii i kulturze wartej więcej niż kurtuazyjnej wzmianki. Ale nikt tak jeszcze nie pokazywał kryminalnych szarości w ogóle.