Zjednoczone Emiraty Chobielin-Dwór
Sikorski dopuścił się grzechu, którego – jak wielu przed nim – mógł łatwo unikąć.
Czytając o idących już w setki tysięcy złotych honorariów, jakie Radosław Sikorski otrzymał od Zjednoczonych Emiratów Arabskich za swoją rolę w radzie doradczej przy odbywającym się za zamkniętymi drzwiami forum dyplomatycznym, przypomniałem sobie skandal sprzed lat. Aferę Kaddafi-LSE. Pamiętacie? Nie? To posłuchajcie.
Ponad piętnaście lat temu firma z Cambridge w stanie Massachusetts, Monitor Company Group, wzięła od libijskiego dyktatora, pułkownika Muammara Kaddafiego, blisko 7 milionów dolarów za ocieplanie wizerunku. MCG zobowiązało się realizować progam, który miał pokazać światu Libię jako kraj zainteresowany integracją z międzynarodową gospodarką, a samego Kaddafiego jako „autentycznego myśliciela, a nie tylko przywódcę Libii”. Jednym z elementów programu było zorganizowanie spotkań, debat i pogawędek między światowymi intelektualistami i autorem „Zielonej Książeczki”
Na propozycję skusili się m.in autor „Końca historii” Francis Fukuyama, guru brytyjskiej nowej lewicy i mentor premiera Tony’ego Blaira Anthony Giddens, amerykański socjolog i autor książki „Dżihad kontra McŚwiat” Benjamin Barber, twórca koncepcji soft-power Joseph Nye, były członek administracji Ronalda Reagana Richard Perle i inni.
Niektórzy zasiedli z Kaddafim przed kamerami telewizyjnymi, żeby transmitować swoje dyskusje z twórcą Wielkiej Arabskiej Libijskiej Dżamahirijji Ludowo-Socjalistycznej – inni byli bardziej dyskretni. Nikt nie zmuszał ich do pisania hymnów pochwalnych na cześć Kaddafiego. Niektórzy, jak Robert Putnam, odmówili. Inni byli jednak bardziej wylewni. Po powrocie do Londynu z Trypolisu Giddens napisał w „Guardianie”, że Kaddafi jest szczerym reformatorem i dzięki jego władzy Libia może zmienić się w „Norwegię Afryki”. Związany z Partią Pracy socjolog i zwolennik tak zwanej „Trzeciej Drogi” postanowił wykorzystać okazję do przywalenia w „radykalną lewicę”, o której napisał, że umie wyłącznie krytykować USA i podlizywać się dyktatorom. Kaddafi zaś – dowodził Giddens – kiedyś też krytykował USA, a dziś jest przykładnym reformatorem i modernizatorem. Tekst nosił tytuł (nie żartuję) – „Moja pogawędka z pułkownikiem”.
W mniej niż trzy lata po zakończeniu programu ocieplania wizerunku Kaddafi już nie żył – jego zadźgane ciało obwożono po wioskach w lodówce ku uciesze gawiedzi. Śmierć Kaddafiego przyniosły bombardowania brytyjsko-francusko-amerykańskiej koalicji, a środki rebeliantom walczącym z odsuniętym od władzy dyktatorem przekazały brytyjskie firmy handlujące ropą. Chyba nikt z intelektualistów, którzy ogłaszali zaledwie kilka lat wcześniej Kaddafiego „wielkim myślicielem” i „nadzieją Libii” i pozowali z nim do pamiątkowych fotografii, nie protestował publicznie przeciwko zamordowaniu kolegi w nalocie NATO.
Cóż, zmienił się klimat. Tak jak opłacało się publicznie chwalić Kaddafiego i podobnych mu przywódców jeszcze chwilę wcześniej, tak teraz opłacało się chwalić Arabską Wiosnę i wszystko co ze sobą niesie – pal licho „Norwegię Afryki” i „odważnych reformatorów”. Pikanterii skandalowi dodawało tylko to, że w zamian za dotacje od Kaddafiego London School of Economics (której Giddens był przez pewien czas rektorem) obiecało obronić pracę doktorską syna libijskiego przywódcy. Gdy wybuchło powstanie przeciwko jego ojcu, młody Saif (który zdaniem swoich promotorów z LSE był wielkim zwolennikiem społeczeństwa obywatelskiego i demokracji liberalnej) zagroził, że ulicami Libii „spłyną rzeki krwi”. Tak się zresztą stało, a dziś Libia jest państwem upadłym i jednym z bardziej tragicznych dowodów na nieskuteczność polityki regime. Z tamtych dni świat zapamięta przede wszystkim demoniczny śmiech Hillary Clinton na wieść o śmierci Kaddafiego seniora.
Dlaczego przypomniało mi się to przy okazji Sikorskiego? Cóż, Sikorski biorąc pieniądze od Zjednoczonych Emiratów Arabskich dopuścił się grzechu hipokryzji, ale – z tego, co oficjalnie dziś wiadomo – nie korupcji. Podobnie jak intelektualiści obściskujący się z Kaddafim mógł też łatwo tego wstydu i kłopotów uniknąć. Jak? To proste.
Nie biorąc pieniędzy. Kłopoty Giddensa, Barbera, London School of Economics nie wzięły się z tego, że promowali Kaddafiego. Wręcz przeciwnie. Kaddafi miał w tamtych latach naprawdę lepsze stosunki z Zachodem i USA, zniesione zostały sankcje na Libię, a dyktator (jak i wielu innych w regionie) sprawnie wykorzystał atmosferę po zamachach na WTC. Dobrze wpisał się też w potrzebę szukania przez Europę i USA „naszych drani” wśród krajów Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Jeździł do Paryża i Rzymu i podpisywał lukratywne kontrakty na inwestycje. Na myśl o projektach budowy infrastruktury i wydobyciu libijskiej ropy ślinili się ochoczo prezesi pół tuzina europejskich spółek.
W czym więc problem? Nie wszyscy uczestnicy wycieczek za pieniądze Monitor Group ujawnili, że brali kasę za projekt ocieplania wizerunku Kaddafiego. Pojawiło się więc uzasadnione podejrzenie, że ich zafascynowanie dyktatorem nie jest szczere, a oni sami wprowadzają świadomie czytelników w błąd nie ujawniając swoich finansowych powiązań z firmą działająca na zlecenie Libii. Nie zrobili nic nielegalnego – po prostu dali się złapać na hipokryzji i nieuczciwości wobec odbiorców. Gdy dzięki aktywistom do sieci trafiły dokumenty ujawniające te fakty, zrobiło się nieprzyjemnie, a od dłuższej kompromitacji uchroniło dawnych doradców Kaddafiego tylko to, że libijski filozof, rewolucjonista i pułkownik szybko i marnie skończył.
Tak samo Sikorski – mógłby wychwalać Zjednoczone Emiraty oraz Arabię Saudyjską do woli. (w odpowiedzi przesłanej Oko.Press nazwał ZAE „najbardziej liberalnym państwem na Bliskim Wschodzie”, co mimo wszystko choćby na przykład Izraelczycy mogą odebrać jako afront). Najprawdopodobniej sam Sikorski głosowałby podobnie niezależnie od emirackich pieniędzy, bo jego partia, czyli EPP głosowała zgodnie z interesem USA i ich regionalnych sojuszników na przykład w sprawie morderczej wojny w Jemenie. Podejrzenie, że mogło być inaczej – czyli że może mieć w tej sprawie konflikt interesów albo ukryte motywacje – Sikorski ściągnął na siebie sam. Nie jest on ubogim człowiekiem i gdyby zrzekł się honorarium od Emiratów na czas pełnienia mandatu europosła, nie groziłaby mu nędza na starość. Nawet przy rosnących cenach opału stać go będzie, jak sądzę, na ogrzanie swojego dworku.
Jakby problemów było mało: żoną Sikorskiego jest laureatka Pulitzera i specjalistka od potępiania tyranii, autokracji i skorumpowanych rządów na łamach poczytnych anglojęzycznych czasopism. Dzięki działalności biznesowej jej męża dziś każdy czytelnik i czytelniczka ma prawo zadawać sobie przy lekturze pytanie, jakie standardy wybitna dziennikarka i historyczka przykłada do opisywania rządów państw, które są na liście klientów firmy “SIKORSKI GLOBAL” zarejestrowanej pod adresem Chobielin-Dwór 1. Czy pisząc o na przykykład Zjednoczonych Emiratach Arabskich drgnie jej ręka czy nieustraszenie i nie bacząc na nic będzie równie surowa wobec rządów szejków, jak wobec Putina i Łukaszenki? (Którzy, z całą pewnością i wbrew insynuacjom prawicy, nie są sponsorami Sikorskiego)
Ale podobieństw z aferą Kaddafi-LSE jest więcej. Otóż, kto jest „krwawym dyktatorem”, a kto „wielkim myślicielem” decyduje konsensus wąskiej elity opinii, przezywanej czasem „waszyngtońskim bąblem”, czyli The Blob. Generalna zasada jest taka: jeżeli jakiś satrapa ma dobre relacje z USA (albo za chwilę będzie miał), to jest reformatorem. Jeśli ma złe, to dyktatorem.
Weźmy takiego Mohameda bin Salmana, księcia koronnego Arabii Saudyjskiej. Na łamach tych samych gazet jest jednego dnia „kolejnym wcieleniem Saddama”, a po chwili „rewolucyjnym reformatorem”. Jeśli ktoś nie wierzy, niech zajrzy na strony działu opinii „Washington Post”. Była kiedyś taka komiczna sytuacja, gdy na kolejny felieton chwalący księcia Arabii Saudyjskiej w „Washington Poście” wściekły czytelnik odpisał na Twitterze: „ludzie, on poćwiartował waszego kolegę”.
Chodziło oczywiście o Dżamala Chaszukdżiego, Saudyjczyka zamordowanego i pokawałkowanego przez saudyjskich siepaczy w konsulacie tego kraju – Chaszukdżi (gdy był jeszcze w jednym kawałku ) pisał do „Washington Post”. Niektórzy z jego kolegów z łamów szybko zapomnieli grzechy domniemanego zleceniodawcy tortur i śmieci jednego z publicystów ich gazety. Jak z Kaddafim – przyjaźnie w świecie globalnych elit są niepewne.
I oczywiście, dopóki dziennikarze i publicystki zmieniają zdanie z własnej woli – albo z własnej woli preferują jednych Saddamów nad innych – to ich święte prawo. Publicysta ma prawo błądzić, kompromitować się, poprawiać, przyznawać do błędu, ponownie błądzić – a niektórzy korzystają z tego prawa do woli i bez zahamowań. Jeśli jednak zachodzi podejrzenie, że po prostu potępiają tych dyktatorów, którzy nie płacą haraczu za consulting, pojawia się problem. W przypadku Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Arabii Saudyjskiej jest to widoczne szczególnie dotkliwie. Bo to, czy Rijad i Abu Dabi aktualnie dokonują zbrodni na cywilach, organizują masowe egzekucje albo wsadzają do więzienia kobiety za protesty (zupełnie jak Iran!), ma na opinię globalnych elit niewielkie przełożenie. MBS – jak w skrócie nazywa się księcia koronnego Arabii Saudyjskiej – jest potworem wtedy, kiedy nam to pasuje i reformatorem również wtedy, kiedy pasuje to nam.
Po prostu zawsze jest jakaś lista dyktatorów i autokracji, których z tego czy innego powodu wypada chronić na arenie międzynarodowej – a bąbel globalnych ekspertów od spraw zagranicznych i liderów opinii, „partia Davos”, ma szósty zmysł do wyczuwania, skąd wieje wiart i kto dziś jest „naszym draniem”. Mogą, nawet jeśli nie muszą, pomagać w tym pieniądze, zakulisowe interesy lub zwyczajne polityczne intryganctwo. Po co krytykować zaprzyjaźnionego z nami i skłonnego płacić dyktatora, gdy na świecie jest tylu innych bandytów?
Wracając do naszych bohaterów skandalu z Kaddafim. Zachodni intelektualiści wyszli nie tylko na hipokrytów, ale i niezłych frajerów. Na całym przedsięwzięciu zarobili grosze. Wszystkie honoraria i koszty podróży nie przekroczyły kilkuset tysięcy dolarów łącznie. Francis Fukuymana (według dokumentów złożonych w pozwie o bankructwo Monitor Group) część honorarium przyjął w postaci… egzemplarzy „Zielonej Książeczki” do rozdawania studentom. Okazało się, że cena honoru i reputacji bywa żałośnie niska.
Konflikt interesu to podła rzecz, a jak się okazuje „kolejnego Saddama” od „rewolucyjnego reformisty” niezmiennie dzieli czek na kilkadziesiąt tysięcy dolarów.