Zamek Nekromanty. Zgoda i obojętność na śmierć osiągnęła w Polsce przerażający poziom.
Tragedie giną w informacyjnym szumie, a 100 tysięcy tragedii to już tylko statystyka.
25-latek zostaje zakatowany na Izbie Wytrzeźwień. Trzy tysiące osób ginie rocznie na drogach. Tylko na Dolnym Śląsku trzy interwencje policji latem 2021 roku kończą się śmiercią młodych mężczyzn. Kobieta umiera w szpitalu, bo lekarze nie mogą lub nie chcą ratować jej życia. Rodzina zamarza na śmierć w Puszczy Białowieskiej. Kobieta umiera z przepracowania w magazynie. Właścicielka firmy wyrzuca z samochodu chorego pracownika do lasu na śmierć. Tysiące pacjentów dobija rokrocznie toksyczny smog. Prześladowany przez rówieśników chłopiec wiesza się w domu. Kierowca autobusu rozjeżdża dziewczynę podczas ulicznej awantury. 80 tysięcy osób umiera na COVID. Depopulacja w Polsce sięga niespotykanego od II wojny światowej poziomu.
Nie mam jeszcze na to dobrego słowa, ale poziom tolerancji czy zgody na śmierć w Polsce osiągnął niespotykany poziom. Ludzie umierają bezsensownie, niepotrzebnie, w sposób, którego można było uniknąć. Nie wskutek koszmarnych katastrof naturalnych czy zamachów terrorystycznych, ale dlatego, że ktoś nie przestrzegał procedur, zawiodły instytucje albo nikomu nie przyszło do głowy pomóc.
Te przypadki budzą czasami oburzenie albo protesty, ale zapał jest chwilowy. Nasza romantyczna kultura, która podobno uwzniośla śmierć i męczeństwo, nagle zacina się jak wadliwy skrypt. Śmierć i mord, zgony i tragedie wywołują coraz częściej zbiorowe wzruszenie ramionami – „ktośtam umarł i co z tego”. Godzimy się ryzykować życiem – swoim i cudzym – bez powodu, dla kaprysu, z lekceważeniem. Nie pędzimy na spotkanie ze śmiercią jak dumna husaria, oj nie. Nie ma w tym patosu, wzniosłości czy brawury. Cześciej zachowujemy się raczej jak bohaterowie memów i filmików o wiecznie pijanych słowianach, którzy dla zabawy tańczą z dzikim niedźwiedziem, rozpalają ognisko w środku pokoju w akademiku albo wyprzedzają tira na autostradzie pod prąd rozklekotaną skodą.
Nie przeżyliśmy po pierwszej fali pandemii żadnego katharsis, ani żadnej zbiorowej żałoby. Trudno. Ale to już nie jest tylko wyparcie czy obojętność na anonimowe tragedie. Myślę, że chodzi o coś więcej. „Bezpieczeństwo” jest na ustach wszystkich – w związku z granicą, zagrożeniem ze wschodu i pandemią. Jednak w rzeczywistości od dawna nie było takiej dewaluacji ludzkiego życia jak we współczesnej Polsce.
I.
Śmierć niewinnego, przypadkowego człowieka bywa iskrą rewolucji. Albo choć budzikiem dla sumienia. Przynajmniej tego od dziesięcioleci uczy nas popkultura i historia. Tunezyjczyk Mohamed Bouazizi, który podpalił się w geście protestu przeciwko beznadziei i korupcji w 2010 roku, miał dać początek fali protestów Arabskiej Wiosny. Zastrzelenie przez policjantów Breonny Taylor, a później śmierć George’a Floyda, zapoczątkowało wiosną minionego roku w USA kolejną falę demonstracji Black Lives Matter. Śmierć Savity Halappanavar, która zmarła na sepsę w irlandzkim szpitalu w 2012 roku, po tym jak lekarze odmówili aborcji i kobieta urodziła martwy płód, doprowadziła do protestów, referendum aborcyjnego i ostatecznie liberalizacji prawa do przerywania ciąży w Republice Irlandii.
W Polsce nie doczekaliśmy się w ostatnich latach podobnej historii. Zabójstwo prezydenta Adamowicza nie nauczyło niczego handlarzy nienawiścią i oburzeniem z obu stron toksycznej polsko-polskiej wojny. Zakatowanie 25-letniego Dmytro Nikiforenki w izbie wytrzeźwień we Wrocławiu latem 2021 roku nie uruchomiło wielkiego ruchu na rzecz reformy policji i zatrzymania sadyzmu ukrywającego się za policyjnym mundurem – tak jak nie stało się to, gdy zabity na wrocławskim komisariacie został Igor Stachowiak. Śmierć Izabeli z Pszczyny, której lekarze odmówili aborcji i zmarła na sepsę, nie wstrząsnęła polityką i opinią publiczną tak, jak śmierć Savity Halapappanvar.
Nie jest tak, że któraś z tych spraw była „nie dość” oburzająca, drastyczna czy straszna. Opis ostatniej godziny z życia Dmytro Nikiforenki (przytaczam poniżej w całości za artykułem Jacka Harłukowicza) mógłby być szokiem nawet dla tych, którzy uważnie śledzili sprawę śmierci George’a Floyda.
O 22.38, po przebadaniu alkomatem, zostaje usadzony na fotelu. Jeden z policjantów rozpina mu kajdanki. Gdy Dmytro rozciąga ręce na boki i próbuje wstać, rzuca się na niego dwóch policjantów i dwóch pracowników izby. Powalają go na ziemię. Siedzą na nim w czwórkę, próbując ponownie spiąć kajdankami. Jeden z funkcjonariuszy przydusza głowę kolanem do podłogi. W tym momencie wbiega dwójka kolejnych policjantów. Po chwili na Dmytrze siedzi już szóstka ludzi.
O 22.40 policjanci wnoszą go do izolatki i próbują zapiąć w pasy. Zaczyna się półgodzinna katorga. Skrępowany Dmytro nie atakuje, napina się jednak, szarpie i próbuje oswobodzić. W pewnym momencie siedzi na nim już dziewięć osób: policjantów i pracowników WrOPON. Najbardziej agresywni – policjant Konrad S. i zatrudniony w ośrodku na etacie ratownika Konrad K. – co pewien czas uderzają Ukraińca pięścią.
Funkcjonariusz, kiedy nie bije, przez cały czas nieustannie przydusza. Inny uderza szpicem policyjnej pałki, potem, chwytając ją oburącz, również dociska Dmytrę do łóżka. O 22.45 Konrad K. kopie go kolanem. 22.47 – znów w ruch idą pięści. Dwie minuty później kolejne ciosy. Konrad K. cały czas dusi. O 22.52 – pomimo że Dmytro leży już spokojnie i w ogóle nie wierzga – policjanci cały czas na nim siedzą i podduszają. Biją po głowie, jeden wciąż przyciska kolanem…
Dmytro umarł przed północą, po 50 minutach reanimacji lekarze stwierdzili zgon. Prokuratura postawiła zarzuty dziewięciu osobom, między innymi przekroczenia uprawnień służbowych, znęcania się nad osobą pozbawioną wolności oraz pobicia ze skutkiem śmiertelnym. Na proteście przeciwko brutalności mundurowych pod komendą policji we Wrocławiu pojawiło się raptem kilkanaście osób – w sumie niewiele więcej niż oskarżonych w sprawie jego śmierci.
II.
Jeśli nie wstrząsają nami tak makabryczne i ponure historie, to może nie powinno dziwić, że tym bardziej nie robi na nas wrażenia „prozaiczna” śmierć – uduszenie się smogiem, zgon pod respiratorem chorego na COVID, wypadek drogowy. Ale jednak skala pobłażania czy ignorowania tych zjawisk nie daje spokoju. W styczniu tego roku – jakby mało było pandemii i problemów z niewydolnością służby zdrowia – udało nam się pobić wszelkie rekordy poziomów smogu. Miasta i miasteczka Dolnego Śląska ścigały się z notorycznie zapylonymi i zadymionymi stolicami Afganistanu, Pakistanu i Indii. Normy szkodliwości były przekroczone sześcio- czy siedmiokrotnie, a mapa Polski całymi tygodniami świeciła się na globalnych radarach pomiaru jakości powietrza purpurowym, alarmowym kolorem.
Wtedy już wiedzieliśmy też o 74 tysiącach nadmiarowych zgonów z powodu niewydolności służby zdrowia – a śmiertelność na tysiąc osób w Polsce była wyższa niż za czasów stalinizmu, w kraju w 2021 roku po stokroć bardziej technologicznie rozwiniętym i zamożnym. Łącznie – to też już wiemy – bilans żywych urodzeń i zgonów jest ujemny, w skali jakiej nie widzieliśmy za naszego życia. Demograficzna prognoza mówi, że w 2021 roku ubędzie 200 tys Polek i Polaków – to tyle, ile mieszkańców Torunia, Kielc czy Częstochowy. Jeszcze chwila i nasz negatywny bilans demograficzny będzie porównywalny z wymazaniem z mapy jednego z największych dziesięciu miast kraju. Co roku.
Pomimo tego wszystkiego, osoby próbujące nagłaśniać te sprawy wciąż uchodzą za dziwaków albo natrętów. Krzyczenie o smogu, wypadkach przy pracy (kolejnej przyczynie śmierci, której można uniknąć) albo zabójczych konsekwencjach piractwa drogowego uchodzi za fanaberię rozpieszczonych aktywistów i sojowej lewicy. Niedawno jedna z najlepszych polskich dziennikarek politycznych lekką ręką zestawiła ze sobą ruchy miejskie i antyszczepionkowców. Jak gdyby walka o elementarne bezpieczeństwo w naszych miastach była porównywalna z błazenadą bredzących o sanitarnym apartheidzie i porównujących paszporty covidowe do selekcji na rampie w Auschwitz.
Gdy Donalda Tuska przyłapano na przekraczaniu prędkości w terenie zabudowanym o ponad 50 km/h, natychmiast znaleźli się gorliwy obrońcy byłego premiera, skłonni utożsamiać jego wybryk z „normalnym zachowaniem” – każdy tak robi! – i czynić z wykroczenia nieomal cnotę. No przecież normalny facet, jeździ szybko i bez szofera, bo jak inaczej, a Kaczyński to nawet nie ma prawa jazdy. Nie minęła nawet doba, a również na Mazowszu w podobnych okolicznościach doszło do kolizji, w której zginęła jedna osoba, a półtoraroczne dziecko trafiło do szpitala. Nie mówiła o tej sprawie cała Polska, bo i czemu by miała? Dziennie w Polsce na drogach ginie siedem-osiem osób, gdyby każdej z nich poświęcić choćby minutę, zajęłoby to jedną trzecią każdego wydania „Faktów” lub „Wiadomości” codziennie. Tylko do końca tego roku (a mamy koniec listopada) na drogach zginie jeszcze dwieście osób, niecałe trzy tysiące zostanie rannych, z czego niecały tysiąc odniesie poważne obrażenia lub zostanie okaleczona. Gdyby w Polsce średnia śmiertelność na drogach była równa unijnej – nie lepsza, ani nie gorsza – udałoby się ocalić tysiąc żyć rocznie. Wszystko to jednak wydaje się nieosiągalne, w kraju, gdzie hasło pro-life nie znaczy dosłownie nic, a zwolennicy „praworządności” nie wymagają nawet przeprosin za jawne złamanie prawa przez ich ulubionego polityka.
III.
Dlaczego tak się dzieje?
Tragedia i śmierć – jak wszystko inne – również zostały wciągnięte w polityczną polaryzację. Dla jednych umierający na COVID to „wina PiS”, dla innych zamarzające na śmierć w podlaskiej głuszy rodziny uchodźców to tylko „dezinformacja Łukaszenki”. Jedni i drudzy dostrzegają krew na rękach tylko swoich przeciwników. W zależności od politycznych sympatii i diety informacyjnej różne grupy ludzi widzą tylko mniej i bardziej „wygodne” ofiary. Medialna machina władzy, która uparcie zwalnia rząd od jakiejkolwiek odpowiedzialności za sytuację w kraju, z pewnością też robi swoje. Jeśli dzieje się coś niedobrego, bez wątpliwości musi stać za tym Bruksela, Berlin i Moskwa. Zaś partia, która ma w swoich rękach Sejm, sądy i służby, media i w coraz mniejszym stopniu krępuje ją konstytucja oraz prawo międzynarodowe staje się perfekcyjnie bezsilna i doskonale nieobecna, gdy tylko coś idzie nie po jej myśli.
Na śmierć znieczula nas też logika mediów społecznościowych, które nie pozwalają na niczym się zatrzymać, ale też prawie niczemu zaistnieć trwale. Nie brakuje w nich rzecz jasna oburzenia czy wściekłości – ale zawsze znajdzie się kolejna rzecz, która zastąpi dzisiejszy skandal i szok. Platformy cyfrowe mają też tę niezwykłą zdolność zrównywania wszystkich krzywd i nieszczęść, mierzenia ich jedną skalą i miarą. W mediach społecznościowych głupia odzywka i zbrodnia przeciw ludzkości są równoważne, seksistowski żart jest nie mniej straszny niż spalenie żywcem rodziny w nalocie dronem, katastrofalna powódź oburza nie mniej niż nierówny krawężnik i rozszerzenie strefy płatnego parkowania o Żoliborz, a 100 tysięcy zgonów to przecież tylko statystyka.
Są wreszcie głębsze – antropologiczne i socjologiczne – konteksty tej inflacji empatii i dewaluacji tragedii, jaką obserwujemy. Obojętność na śmierć i nieszczęście siłą rzeczy musi nas odsyłać do skojarzeń z Zagładą, II wojną światową i chaosem lat powojnia – choć są one koszmarnie nadużywane przez publicystykę i być może nie zawsze uzasadnione. Może więc lepiej tak naprawdę opisują nasz dzisiejszy stan kategorie „amoralnego familiaryzmu” i „społeczeństwa ograniczonych zasobów” – jakim antropologowie próbowali opisać społeczności chłopskie, w tym więc i naszych bezpośrednich przodków – żyjących w świecie ciągłego strachu, że to co mają (a mają niewiele), zawsze może zostać im odebrane? Że każde wahanie polityczne, każda religijna czy sekciarska ruchawka, każda zaraza czy panika i każda surowsza zima dosłownie odejmie im od ust chleb? Więc gospodarowali tak oszczędnie, jak się dało, zawężając (przecież racjonalnie!) krąg swojego współczucia i troski do najbliższych? I że dzisiaj – w obliczu nieuchronnej inflacji, obaw przed gospodarczym załamaniem i niepewnością o najcenniejszy majątek, jak oszczędności i nieruchomości – wchodzimy z powrotem w analogiczny schemat?
Jak mówiłem, nie mam na to dobrego słowa, ale sądzę, że poziom zobojętnienia, tolerancji i zgody na śmierć sięgnął w Polsce niebezpiecznych poziomów. Jeszcze niedawno myśleliśmy, że jedna tragedia będzie wstrząsem. Dziś wiemy, że może być ich nawet ćwierć miliona, a legendy o rewolucjach i budzeniu się sumień całych narodów to tylko legendy.
Ten tekst jest dostępny nieodpłatnie i bez reklam dla wszystkich dzięki czytelniczkom i czytelnikom, którzy wspierają mnie za pomocą subskrypcji. Dołącz do tego grona – dostęp do wszystkich moich tekstów i całego archiwum kosztuje tyle, ile jedna kawa ☕️ miesięcznie (mniej niż 10 zł / 3$)
Płatna subskrypcja to sposób, żeby wyrazić swoje wsparcie i pomóc mi w pisaniu kolejnych artykułów i tworzenie wywiadów. Im więcej osób zdecyduje się wesprzeć mnie choćby najskromniejszą kwotą – tym więcej tekstów dostępnych dla wszystkich ukaże się na tej platformie.
Z każdej wydanej przez was na subskrypcję złotówki trafia do mnie po opłatach transakcyjnych i podatkach jakieś 75% tej kwoty. Całość wpłat reinwestuję w rozwijanie mojego substacka, specjalne oferty i treści dla subskrybentów oraz pracę nad kolejnymi materiałami. Z góry dziękuję! ❤️
PS:
Szukając dobrej metafory, wpadłem na jedną rzecz. Każdy, kto grał w gry RPG z serii Heroes of Might and Magic, (ale i w sumie wszyscy entuzjaści i entuzjastki fantasy) wiedzą, jak działa mechanika Zamku Nekromanty. Nekromanta, zdolny ożywiać do swojej upiornej armii szkielety, nie liczy się ze śmiercią swoich wojaków. Żołnierze giną, część z nich wraca do służby już jako powstałe z martwych szkielety. Cała zabawa w grę Nekromantą od pewnego momentu polega już na tym, że śmierć i straty w ludziach są obojętne (albo nawet stanowią zysk netto). Prawdziwe problemy – z pozyskaniem zasobów, słabym morale, niewydolnym modelem ekonomicznym – leżą gdzie indziej. Ale to, że ludzie giną? Dla Nekromanty to żaden problem. Nekromanta ma nawet specjalny budynek, Szkieletornię, która pozwala utrzymać ten model i jeszcze czerpać z niego korzyści.
Nie twierdzę oczywiście, że Kaczyński jest jakimś Wielkim Nekromantą. Ale coś w tym jest, że wpadliśmy w model Zamku Nekromanty i jego upiorną logikę.
Jak się okazało, nie byłem jedyną osobą, która miała to skojarzenie: