„Wojna z terroryzmem” jest już pełnoletnia
Amerykański odwet za ataki Al-Kaidy na World Trade Center realizują dziś – pokolenie później – chłopcy, których nie było na świecie, gdy waliły się „dwie wieże”.
Nocą 23 kwietnia 2014 roku szczupły i wysportowany 24-latek wpadł do cudzego domu w studenckim miasteczku Normal w stanie Illinois. „Wpadł” to o tyle dobre określenie, że Sam Siatta był tak pijany, że dosłownie wbił się przez drzwi, uszkadzając framugę. Być może wydawało mu się, że jest u siebie – mieszkał w podobnym domu, pod nieodległym adresem – być może nie. Sprawy jednak, nawet jeśli ta historia do tego momentu mogła zakończyć się jako śmieszno-straszna anegdota, szybko zawróciły w tragicznym kierunku. Jedna z mieszkających w domu kobiet, obudzona hałasem, zadzwoniła po policję. W tym czasie jej partner zszedł do kuchni i spodziewając się napastnika, chwycił blisko trzydziestocentymetrowy nóż do mięsa. Siatta, zamroczony, dalej krążył po mieszkaniu. Gdy uzbrojony w nóż lokator kazał mu natychmiast wyjść, chłopak złapał patelnię i (cokolwiek enigmatycznie) zapowiedział, co teraz się stanie: „byłeś niegrzeczny i dostaniesz za swoje”.
Nawet gdyby nie doszło do bójki, Siatta zdążył zapracować na kilka zarzutów karnych: samo wdarcie się do cudzego domu może w stanie Illinois zostać uznane za przestępstwo „pierwszej kategorii”, zagrożone maksymalną karą nawet 30 lat więzienia. Do bójki jednak doszło, Siatta w jej trakcie został powalony na ziemię i dziewięciokrotnie dźgnięty nożem, w tym w szyję. Krew zalała kuchenną podłogę i obryzgała ściany. Do policjantów, którzy przyjechali interweniować i wezwali helikopter ratunkowy, zakrwawiony (i wciąż pijany) Siatta powiedział: „jeśli zginę, będziecie moimi bohaterami".
Istotny fakt: 24-letni Siatta był weteranem wojny w Afganistanie. Służył w marines, swój turnus zakończył z pochwałami dowódców na koncie. I czymś jeszcze. Na brzuchu wyciął sobie siedem równoległych blizn, każda za jednego EKIA, enemy killed in action, „przeciwnika zabitego w boju”. Siatta dosłużył się też PTSD (zespołu stresu pourazowego), stanów depresyjnych i alkoholizmu.
Siatta zawodowo zabijał na drugim końcu świata, zanim mógł legalnie wejść do baru w Ameryce. Gdy już wrócił, popłynął na całego. Nigdy też nie przestał słuchać się swoich instynktów bojowych. Nawet gdy siedział w jasno oświetlonym pomieszczeniu z grupą ludzi, wybierał miejsce tak, żeby mieć najlepszy dostęp do dróg ewakuacyjnych, drzwi i okien. W trakcie spotkań i na imprezach stawał tak, aby nikt nie mógł znaleźć się za jego plecami. Być może także feralnej nocy 23 kwietnia 2014 roku, skrajnie pijany, poruszał się po obcym domu, jak gdyby zbieg nieszczęśliwych wydarzeń lub nieprzemyślany rozkaz rzucił go w pojedynkę na zwiad w głąb domniemanej kryjówki Talibów.
Siatta recepty na leki i opiekę psychiatryczną otrzymał dopiero po tym, jak usłyszał wyrok skazujący.
I.
Historię Sama Siatty ujawnił i opisał C.J Chivers, sam niegdyś żołnierz, który również służył w Marine Corps, dziennikarz śledczy „New York Timesa” i pisarz.
Marines nauczyli go strzelać. Afganistan nauczył go zabijać. Nikt nie nauczył go, jak wrócić do domu
- napisał we wstępie do swojego artykułu, za który później otrzymał nagrodę Pulitzera. Zebrane reportaże i eseje Chiversa o żołnierzach ukazały się jako książka.
The Fighters („Wojownicy”) są wyjątkowym spojrzeniem na losy Amerykanów, którzy służyli w największych konfliktach zbrojnych XXI wieku. To nie są opowieści o wielkich militarnych zwycięstwach i porażkach kolejnych strategii sztabowców – choć i o tym jest to książka. Chiversowi udaje się dokonać rzeczy dużo trudniejszej: połączyć trzeźwą i chłodną publicystyczną diagnozę dziedzictwa wojen z Afganistanem i Irakiem z intymnym portretem życia wewnętrznego żołnierzy i codziennej tortury życia na rozmytej linii frontu bezkształtnej wojny, której celów, zamierzeń i warunków nie jest w stanie określić ani prezydent, ani dowództwo, ani opinia publiczna.
Historia Sama jest ekstremalna – opowiadał na spotkaniu ze studentami Chivers – wielu ludzi z problemami nie włamuje się od razu do obcego domu. Ale to jasne, że wielu ludzi wraca z wojny z problemami. Wojnę należy rozumieć przez doświadczenia ludzi w boju. I trzeba mieć dla nich zrozumienie.
- kontynuował.
Wyjęte z kontekstu słowa Chiversa mogłyby wybrzmieć jak rodzaj usprawiedliwienia czy imperialnej pychy – jak gdyby to psychologiczne problemy młodych Amerykanów były największą traumą, jaką zostawiły po sobie te konflikty. Nie o to jednak chodzi. Nawet jeśli myśl, że mamy do czynienia z kolejnym propagandowym obrazkiem i ćwiczeniem w użalaniu się nad kruchą męską psychiką, wydaje się w tym kontekście kusząca.
Doświadczenie obcości, absurdu, szoku kulturowego i radykalnego wyrwania z zasad normalnego życia jest uniwersalnym doświadczeniem żołnierzy na obcym froncie. „Wojownicy” przekonywująco i konsekwentnie tłumaczą, dlaczego w przypadku Ameryki i jej wojen, bywa to doświadczenie szczególnie niszczące dla psychiki.
Po pierwsze, jest coś perwersyjnego w tym, że największa światowa potęga idzie na wojnę z jednym z najbiedniejszych i najbardziej dysfunkcyjnych państw na świecie – Afganistanem – jednocześnie mobilizując swoich żołnierzy typową retoryką walki o bezpieczeństwo ojczyzny i „sprawiedliwej” wojny obronnej. Po drugie, analogicznie jak z Wietnamem blisko pół wieku wcześniej, trudno o bardziej odległe od siebie kulturowo regiony i jakieś zrozumienie dla lokalnych zwyczajów i politycznych uwarunkowań na miejscu. Po trzecie zaś, trudno w ogóle jakkolwiek przygotować swoich żołnierzy na wojnę, która nijak nie przypomina czegokolwiek, co w wojnie mówi i czego uczy ich własna kultura.
Przecież – choć Ameryka nie jest tu wyjątkiem – większość młodych mężczyzn socjalizuje się z obrazami wojny jako mniej lub bardziej skutecznie uporządkowanego przedsięwzięcia, w ramach którego „dobrzy” i „źli” bohaterowie teatru wojny, odziani w mundury i czytelne insygnia, grają w wielki deathmatch, prowadzeni przez lepszych lub gorszych kapitanów, na końcu którego znajduje się najmniej krwawe z możliwych rozwiązań.
Dorastający chłopcy oglądający filmy o G.I Joe's – dzielnych szeregowych – nie marzą o torturowaniu cywili i bombardowaniu wsi, strzelaniu do ludzkich tarcz lub uciekaniu przed kilkuletnimi dziećmi, w obawie, że te zostały wysłane nie po cukierki, ale z intencją wysadzenia ich posterunku w samobójczym ataku. Już samo to w sobie jest w stanie zdemoralizować lub doprowadzić psychicznego rozstroju najbardziej honorowego i profesjonalnego żołnierza.
…a skoro już tu jesteś. Ten tekst powstał dzięki wpłatom osób subskrybujących tę stronę. Będę niezwykle wdzięczny, jeśli poświęcisz dosłownie minutę i zdecydujesz się zrobić to samo, klikając w przycisk poniżej. Dzięki temu będę mógł dalej pisać – a dla ciebie to koszt jednej kawy w miesiącu. Dziękuję 🙏🏻
II.
Jednak Amerykanie w Afganistanie i Iraku, co Chivers opisuje w surowy, rozczarowany i zarazem bardzo ludzki sposób, zostali poddali jeszcze jednemu rodzajowi psychologicznej tresury. Wyjeżdżającym na front – zarówno młodym chłopakom, jak i doświadczonym żołdakom – wbijano do głów, że jednocześnie jadą zniszczyć krwawe i bestialskie dyktatury, i być przyjaciółmi i przewodnikami ludzi, którzy żyli pod ich jarzmem. A czasem te same struktury władzy i społecznej zależności, jakie Amerykanie przyjechali zniszczyć, współtworzyli. Nic, jak szybko przyszło im się przekonać, nie jest takie proste.
Chivers nie pisze tego wprost, ale analogia narzuca się sama. Najeżdżający w 1939 roku Polskę żołnierze Wermachtu nie musieli wierzyć w fikcję o wzajemnej sympatii i wspólnym interesie, jaki rzekomo miałby łączyć ich z narodem polskim. Nie myśleli tak Serbscy artylerzyści ostrzeliwujący Sarajewo, ani skonfliktowane frakcje w Republice Środkowoafrykańskiej, ani Japończycy okupujący wschodnie Chiny. Może podobnych propagandowy spin – o tym, że niosą światu pokój i wyzwolenie – wbijano do głów poborowym w Armii Czerwonej, która sto lat temu miała światu na bagnetach pomóc zbudować komunistyczną utopię. Ale z kolei za tę analogię wielu weteranów US Army pewnie by się śmiertelnie obraziło.
A jednak, Amerykanie, oficjalnie i w świetle prawa, mieli „wyzwalać” narody afgański i iracki, jednocześnie budując tam demokrację, instytucje nowoczesnego państwa, gwarantować polityczny pluralizm, chronić prawa człowieka i od podstaw odbudowywać infrastrukturę. To za dużo jak na armię w ogóle, ale i być może za dużo jak na psychikę człowieka, który musi spodziewać się ataku ze strony nieumundurowanych obywateli rzekomo wyzwalanych społeczeństw w każdej godzinie każdego dnia i nocy. Czasami nie mogąc za grosz zaufać walczącym z nim ramię w ramię obywatelami tych państw, z których Ameryka zrobiła z dnia na dzień sojuszników i towarzyszy broni. Nic dziwnego, że żołnierze US Army wracają do domu z problemami psychicznymi. Ta sytuacja to definicja rozdwojenia jaźni w praktyce, wymuszonego przez rozkazy i surowe wojskowe trybunały.
Trudno w tym kontekście nie docenić opisanej przez Chiversa historii pilota, którzy marzy o starciu powietrznym z afgańskim MIG-iem. Doświadczony pilot myśliwca opowiada reporterowi, jak słyszał, że Talibowie w Afganistanie mają własne improwizowane siły powietrzne złożone ze starych radzieckich samolotów bojowych. Amerykanin ma koszmary, nie chce znów, jak w Kosowie, atakować budynków cywilnych, bo średniej jakości opracowania wywiadowcze wytypowały je jako miejsca rozmieszczenia sił armii Milosevica. Roi sobie, że w pierwszych dniach wojny będzie miał okazję zmierzyć się z afgańskim pilotem w walce powietrznej, jeden na jednego, jak w czasach osławionych pojedynków z czasów I wojny światowej. Widzi w tym wyimaginowanym scenariuszu szansę na uratowanie honoru dla obu stron, walkę równego z równym, w której proporcje sił są podobne, a szanse na nieumyślne złapanie w krzyżowy ogień celów cywilnych znikome.
I tu znów: nieprzychylna czy sceptyczna lektura mogłaby wpisać i tę historię w narrację – skądinąd słuszną – niesprawiedliwej, imperialnej wojny, w której dysponujący techniczną przewagą Amerykanie są kuszeni perspektywą łatwych celów i błyskawicznych zwycięstw. Ale lektura empatyczna, do której zachęca nas Chivers, każe poszukiwać resztek humanizmu i moralnej odpowiedzialności po stronie żołnierzy agresora, chcących nawet na wojnie niesprawiedliwej uratować choćby złudę heroicznego etosu. To nie pean na cześć chwały amerykańskiego oręża, ale wyrafinowane spojrzenie na płynne i niestałe granice moralności na współczesnej wojnie. Skądinąd pointę do tych rozważań dopisują późniejsze decyzje amerykańskiego dowództwa, aby coraz więcej zadań bojowych realizować za pomocą dronów i samolotów bezzałogowych, jeszcze bardziej oddalając etyczne rozterki, jakie mogą pojawiać się w głowie pilotów.
III.
Amerykańska „wojna z terroryzmem” weszła w pełnoletniość. Co prawda Amerykanie pojawili się w Afganistanie w roku 2001, a w Iraku w 2003, ale do armii można zaciągnąć się już w wieku 17 lat. Oznacza to, że amerykański odwet za ataki Al-Kaidy na World Trade Center realizują dziś, pokolenie później, chłopcy, których nie było na świecie, gdy waliły się „dwie wieże”.
Paradoksalnie, przypomina Chivers – choć obie wojny trwają już po blisko dwadzieścia lat, a końca nie widać – zwycięstwo czy sukces ogłaszano przynajmniej kilkukrotnie. Gdy w większości przegnano z środkowego Afganistanu siły Talibów zimą 2001 roku, gdy w Iraku obalono Saddama Husajna w 2003, gdy Barack Obama zapowiadał wycofanie się z tego drugiego w 2008 i gdy w 2011 administracja tego samego prezydenta mogła pochwalić się przed światem zabiciem Osamy Bin-Ladena.
Dziś, każdy z tych „końców” wojny, politycznych sukcesów obwieszczanych na konferencjach prasowych i witanych wiwatami przez gadające głowy z telewizji, brzmi jak echo złego dowcipu. Coraz częściej w publicystyce pisze się o „wojnach bez końca”. Coraz częściej mówi się także – w rodzinach weteranów czy w kręgach przeciwnych wojnie od jej zarania – w „wojnach bez celu”. Nie dlatego, że nigdy nie miały żadnego politycznego czy militarnego celu – ale dlatego, że pamięć o nim pokrywa się patyną, kruszeje, a chwalebny mit słusznej wojny nie daje się zaszczepić kolejnemu pokoleniu. Temu samemu, które tę wojnę dziś prowadzi i będzie prowadzić w przyszłości.
W jednej sprawie nie sposób się spierać – ogłasza Chivers – Polityka, która wysłała tych mężczyzn i kobiety na front, z jej naciskiem na działania bojowe i wizją transformacji narodów i kultur, nie sprawdziła się. Jest poza uczciwą dyskusją, że wojny nie zrealizowały celów, jakie założyli ich pomysłodawcy; czy to partia rządząca czy generałowie w sztabie. Oszałamiająco kosztowne, niespójne pod względem strategii, przepychane przez niestałą obsadę doświadczonych oficerów i felietonowych jastrzębi, wojny ciągnęły się przez kolejne lata, w różnych formach i pod zmieniającymi się pretekstami - każdego roku oddalając się od momentu uderzenia samolotów w wieże WTC. Trwają do dziś bez końca w zasięgu wzroku, zatwierdzane w każdym kolejnym budżecie, jak gdyby prowadzenie wojny w odległym zakątku świata zaliczało się w poczet najoczywistszych obowiązków państwa.
W rzeczy samej: trudno się spierać. Ale „wojny bez końca” nie oznaczają bynajmniej „wojen bez przyszłości”. Zresztą, konflikty w Afganistanie i Iraku już przecież dawno rozlały się na w ścisłym sensie na cały Bliski Wschód, a nieco bardziej metaforycznie rzecz biorąc, na cały świat. „Kryzys uchodźczy”, mord Andreasa Breivika w Norwegii, działania tak zwanego Państwa Islamskiego, a nawet autorytarny zwrot na europejskiej prawicy dają się mniej lub bardziej ściśle wyprowadzić z pamiętnych dni września 2001 roku, gdy Ameryka i świat rozpoczęły konflikt, który zdefiniował początek XXI wieku.
I trwa już blisko dwie dekady.
IV.
W 2003 roku, gdy Amerykanie wkraczali do Iraku pewien 24-letni dowódca plutonu musiał w przeddzień inwazji wygłosić przemówienie do swoich żołnierzy. Wśród załóg sześciu czołgów, którymi dowodził, łącznie dwudziestu pięciu żołnierzy, był trzecia najstarszą wiekiem osobą. „Mam tak samo jak wy: nigdy nie byłem w boju, więc nie wiem, jak będzie...” - zaczął. To nie jest jedna z historii, jakie opisuje w „Wojownikach” Chivers. Jej autorem jest inny marine, który później również został dziennikarzem. Ale ta scena, z jej olbrzymią mocą metafory, równie dobrze odnalazłaby się w książce o pokolenie starszego byłego żołnierza i pisarza. Ameryka była tyleż przygotowana do wojny, co jej żołnierze. Ci wiedzieli o wojnie tyle, ile nauczyła ich Ameryka. Ta relacja okazała się dla obu stron w najlepszym przypadku ledwie funkcjonalna, w najgorszym wprost zabójcza.
Bohater głośnego tekstu Chiversa, Sam Siatta – 24-letni weteran z siedmioma bliznami symbolizującymi zabitych przeciwników na brzuchu – po włamaniu do domu w Normal w stanie Illinois usłyszał wyrok. Sędzia skazał go stanowe minimum dla tego typu przestępstwa, sześć lat w zakładzie karnym. Prokurator domagał się minimum dziesięciu i to pod warunkiem, że oskarżony sam podda się karze. Oskarżony nigdy nie przypomniał sobie wydarzeń tamtej nocy. W trakcie powstawania tekstu o jego historii, dzięki staraniom Chiversa, rodziny, prawników, byłych dowódców Siatty i innych weteranów ostatnich wojen udało się przekonać sąd, żeby zmienił klasyfikację czynu. W świetle prawa chłopak nie był już winny napaści, ale pomniejszego przestępstwa, niezagrożonego karą pozbawienia wolności. Siatta, który do tego czasu odsiedział rok, mógł z dnia na dzień wyjść na wolność.
Jako skazanemu w zawieszeniu i objętemu nadzorem kuratora sądowego przysługuje mu opieka medyczna dla uzależnionych i pomoc psychologa. Jest jednym z trzech milionów Amerykanów i Amerykanek, którzy w ciągu ostatnich 17 lat przewinęli się przez jedną z „wojen bez końca”.
C.J Chivers, The Fighters. Americans in Combat in Afghanistan and Iraq, wyd. Simon & Schuster, 2018
(Zdjęcia ilustrujące tekst pochodzą z oficjalnego konta US Army w serwisie Flickr i zostały wykorzystane z zachowaniem zasad licencji, na jakich rozpowszechnia je Soldiers Media Center. Więcej pod adresem: https://www.flickr.com/people/soldiersmediacenter/)
Ten tekst powstał oryginalnie latem 2018 roku, jednak nie znalazła się redakcja skłonna go opublikować. Moje pisanie możesz wesprzeć klikając w poniższy przycisk.