Co się stało z partią ludu?
Amerykańscy demokraci stracili białych robotników. Bez nich nie zdołają pokonać Trumpa.
To już powoli staje się tradycją. Zbliżają się wybory i duże gazety – wielkomiejskie dzienniki z Waszyngtonu, Nowego Jorku czy Bostonu – wysyłają swoich reporterów do serca Ameryki. Pytania, z jakimi jadą do „interioru”, by poznać swoich krajan, są niezmienne.
„Co ci ludzie, zwykli ludzie, mają w głowach?”. Czemu – zastanawiają się z zaskakującą regularnością redaktorzy gazet – robotnik, gospodyni domowa czy rencista z amerykańskiej prowincji chce poprzeć Republikanów, partię milionerów, choć sam ledwie wiąże koniec z końcem? Matt Taibbi – zgryźliwy przekora i jeden z moich ulubionych komentatorów amerykańskiej rzeczywistości – ujął cały ten problem w nawet zwięźlejszy sposób: „dlaczego nas nienawidzą?”. Bo rzeczywiście o to chodzi – rosnącą niechęć zwykłych ludzi do elit, mediów i partii politycznej, które wszystkie deklarują, że są po ich stronie. I tak co cztery lata.
Ta debata ma już wszystkie cechy rytuału. Powtarza się w regularnych cyklach, wymaga deklamowania tych samych formuł i zaklęć, ma swoich kapłanów i święte księgi. Jednak problem, którego dotyka, nie jest mitem. Amerykańskie media tak uparcie – czasami komicznie wręcz brnąc tymi sami koleinami – wracają do tematu, bo i on uparcie nie chce zniknąć.
Partia demokratyczna, która zajmuje lewą stronę amerykańskiego sporu politycznego, budzi coraz większą niechęć ludu. Ci sami ludzie, o których demokraci obiecują walczyć, często najmocniej i najbardziej gorliwie odrzucają program, język i styl partii. Klasa robotnicza i niezamożni biali – jak to było w 2016 roku – nierzadko woleli poprzeć Trumpa niż przedłużyć rządy demokratów, ich partii, w Waszyngtonie. Cztery lata temu wygrana Donalda Trumpa wśród białych bez wyższego wykształcenia sięgnęła blisko 40 (!) punktów procentowych. Wygrał też wśród głęboko wierzących i na prowincji. Słowem, głosami ludzi, o których niegdyś i w niepoprawny dziś sposób, mówiono „prości”.
To zjawisko, które ma już pół wieku historii – i choć napisano na ten temat tuziny analiz i książek, nikt jeszcze nie był tak mądry, by wynaleźć receptę. A wybory 2020 roku są zdaniem wielu wręcz powtórką z 1968 roku, gdy to wszystko się zaczęło.
Co z tą prowincją?
W tym roku znak do tego, że należy rytualnie pochylić się nad problemem klasy robotniczej, dał już „New York Times”. Reporter nowojorskiej gazety pojechał punktualnie na miesiąc przed wyborami do małego miasteczka w niezwykle ważnym dla wyniku stanie Pennsylwania – żeby zdać swoją relację z „bitwy o białą klasę robotniczą”.
Warto przybliżyć ten reportaż – bo znać jeden taki tekst, to jak znać je wszystkie.
Reporter przyjeżdża na postprzemysłową pustynię gdzieś w Pensylwanii (w innym wariancie: do Ohio czy Michigan). Do miejsca, gdzie po latach świetności fabryk i zakładów produkcyjnych zostały dziś tylko wspomnienia i ruiny, które straszą. Na miejscu spotyka ludzi o słowiańsko lub irlandzko brzmiących nazwiskach, potomków ciężko pracujących imigrantów, którzy przez całe pokolenia – od kiedy dziad lub pradziad dobił do brzegów Ameryki – pracowali w kopalni, hucie, montowni samochodów. Gdzieś jednak w życiu tych ludzi pojawia się tragedia – inwalidztwo, bezrobocie, choroba jednego z członków rodziny, uzależnienie od narkotyków albo opiatowych środków przeciwbólowych. I gdy ta tragedia przychodzi, okazuje się też, że na miejscu już nie sposób zarobić na życie – choćby każdy członek rodziny chciał pójść do pracy na dwie zmiany. Nie ma już huty, kopalni, fabryki – można pracować w markecie albo całodobowej restauracji. Ale ile osób w kilku czy kilkunastotysięcznym miasteczku może zatrudnić się w marketach czy knajpach?
Dziękuję, że jesteście ze mną ❤️ . Ten tekst jest dostępny dla wszystkich nieodpłatnie dzięki osobom wpłacającym na moje konto na substacku 👉🏻 Jeśli ci się podoba, kliknij w poniższy guzik i dołącz, zyskując o połowę tańszy dostęp. Pomoże mi to pisać i udostępniać kolejne teksty.
Halo, czy są tu rasiści?
Ci sami ludzie z takiej Pensylwanii włączają potem telewizor i co słyszą? Że politycy partii demokratycznej i elity medialne mówią dużo o problemach mniejszości, humanitarnym traktowaniu terrorystów osadzonych w Guantanamo i łamaniu praw człowieka w Tybecie. Ale nie mówią o nich. Gdy pojawia się gospodarka, gadające głowy w telewizorze opowiadają o wolnym handlu i wsparciu dla innowacji, ale nie sposób dowiedzieć się, czy będzie praca dla zwykłych ludzi. I czemu dalej zamykają zakłady na prowincji – przecież ludzie chcą pracować!
Co gorsza, słyszą z radia i telewizji, że są rasistami, seksistami, homofobami. Jedyny kanał, gdzie nie czują się poniżani czy pouczani to prawicowy Fox News i przemówienia konserwatywnych kaznodziejów. To od nich wiele nauczył się też Trump, który w oczach białych wyborców z klasy robotniczej jawi się jako „swój”. Bo choć opływa w luksusy i żeni się z modelkami, to nigdy nie wmawia im, prostym facetom, że jest coś z nimi nie tak. W Pensylwanii, Kansas i Michigan czują, że prezydent i jego partia akceptuje ich takimi, jakimi są – niedoskonałymi. Nie każe im się zmieniać, upodabniać do mieszczuchów, składać pokłony bożkowi poprawności. Jest „taki jak my!” – ma wady, bełkocze, woli telewizor od opery i nie wykuwa na pamięć stolic zagranicznych krajów. Może i jest bogaty, jest mieszczuchem, ale – thank God! – nie jest przemądrzały. Osiem lat temu wybrali przemądrzałego profesora z Chicago o dziwnym nazwisku, co rymuje się z „Osama” – to znaczy wielu z nich na niego zagłosowało – i co z tego mają? No właśnie.
Reporterzy „New York Timesa” dobrze pokazali – choć pewnie nie taki był ich zamiar – skąd może się brać ten problem. Na miejscu poznają niejakiego Dave’a Mitchko, który choć głosował na Baracka Obamę dwa razy, dziś popiera Trumpa. „Nie jesteś rasista?” – pytają go. „Nie, nie jestem, nienawidzę nadużywania tego słowa, ale mam już w dupie to, że wszyscy chcą mnie tak wyzywać” – na wszelkie sposoby zaprzecza Mitchko. Stracił pracę i zdrowie, był robotnikiem w fabryce nośników CD i DVD, ale po jej utracie nie stać go było nawet na ubezpieczenie zdrowotne dla uboższych, popularnie zwane Obamacare – od nazwiska prezydenta, którego bohater reportażu najpierw poparł, a na końcu się rozczarował.
„Ale na pewno nie jesteś rasistą ani Trump nie jest rasistą?” – drążą dalej dziennikarze. Ciągną tak kilka dobrych minut niezrażeni, że ich rozmówca był przecież wyborcą i sympatykiem pierwszego czarnoskórego prezydenta USA. Wyjeżdżają nieprzekonani, czy aby na pewno Mitchko nie jest jednak rasistą.
Tymczasem sam Mitchko, wściekły, zdążył już od wakacji rozdać wraz z rodziną 26 tysięcy transparentów i ogrodowych szyldów nawołujących do głosowania na Trumpa.
Ucieczka na prawo
Historia z panem Mitchko ze stanu Pennsylwania jest czymś więcej niż tylko anegdotą. Przykład rencisty z klasy robotniczej, który porzucił tradycje głosowania na demokratów, by poprzeć milionera w białym domu, pokazuje problem w miniaturze. Ucieczka białych wyborców z klasy robotniczej i przemysłowej Ameryki do republikanów – partii deregulacji i niskich podatków dla milionerów – rzeczywiście zaczęła się w latach 70. Niektórzy twierdzą, że są nawet w stanie wskazać konkretny dzień i decyzje demokratów, które „na zawsze” oderwały ich od robotników.
W skrócie jednak, jakby tej historii nie opowiadać, zaczyna się ona od lęków białych robotników o ich miejsce w społeczeństwie i skuteczną kampanią prawicy, by podzielić pracujący elektorat po linii rasy. Richard Nixon straszył pół wieku temu, że protestująca na ulicach lewica, pacyfiści i młode feministki to dzieci z dobrych domów, które chcą podpalić amerykańskie (czytaj: białe) przedmieścia. I że los zwykłego człowieka wcale ich nie obchodzi. Ta kampania okazała się zabójczo skuteczna. Później dwukrotnie jeszcze demokraci Barack Obama i Bill Clinton wygrali, bo udało im się w czasach panującej w kraju nadziei na lepsze jutro (w 1992 i 2008), zdobyć wystarczająco dużo poparcia na prowincji. Ale trend istnieje – Hillary Clinton zdobyła mniej głosów białych robotników niż jakikolwiek demokratyczny kandydat po II wojnie światowej.
Takich „Mitchków” jest po prostu więcej. Z biegiem lat ludzie głosujący czasem całymi rodzinami i od pokoleń na demokratów, w końcu postanowili rzucić ten zwyczaj raz na zawsze. Najczęściej tłumacząc tę decyzję krótkim they don’t care about us – „oni mają nas gdzieś”. I dlatego jego historia pokazuje tu problem – jest białym facetem, z postprzemysłowej prowincji i dotknął go kryzys. Bieda w USA wcale nie ma białego koloru – wbrew prawicowej propagandzie o biednych irlandzkich robotnikach i kolorowych „królowych na zasiłku”. Jednak o ile Afro- i Latynoamerykańscy wyborcy utożsamiają poprawę swojego losu z programami społecznymi proponowanymi przez demokratów, to biali robotnicy mają demokratom za złe decyzje, które wyrzuciły ich poza rynek pracy. I co ciekawe, jedni i drudzy mają rację.
Polityka społeczna demokratów i duże programy inwestycji publicznych w duchu New Dealu czy „wielkiego społeczeństwa” z lat 30. i 60. pomogłyby dziś klasie robotniczej, w szczególności najbiedniejszym czarnoskórym i latynosom. Białym oczywiście też. Z drugiej strony ci właśnie biali uważają, że całe dekady rządów demokratów – wspierania polityki wolnego handlu, przenoszenia miejsc pracy do Chin, budowy „gospodarki opartej na wiedzy” i zgody na likwidowanie przemysłu w imię ekologii i innowacji – doprowadziły ich do sytuacji, w której w ogóle muszą wyciągać rękę po pomoc.
Pennsylwania jest kluczowym stanem w nadchodzących wyborach właśnie dlatego. Jeden z modeli statystycznych mówi, że jeżeli wygra tam Trump, to jego szanse na prezydenturę wyniosą aż 84%. W przypadku odwrotnym, gdy wygra Biden, jego szanse sięgną aż 96%. To oczywiście statystyczna alchemia, ale faktem jest, że w Pensylwanii – ze względu na elektorski system wyborów w USA i wyrównane szanse obu kandydatów – może się rozstrzygnąć ostateczny wynik. Kto wygra Pennsylwanię, prawdopodobnie wygra i kraj. W tym jej najbiedniejsze, postprzemysłowe, kulturowo konserwatywne i białe jak papier prowincjonalne hrabstwa.
I właśnie w takich miejscach – gdzie lata podobnej polityki doprowadziły do społecznej katastrofy – biali wyborcy mogą przedłużyć (lub nie) rządy Trumpa. Ale twarde gospodarcze fakty i bolesna prawda o upadku całych regionów wyraża się najczęściej w języku wściekłości na elity.
Z nas się tylko śmieją
Mówienie o rasie i kulturze staje się swego rodzaju skrótem do wyrażenia całej masy obaw i frustracji, które wcale niekoniecznie mają rasowe i kulturowe podłoże. Skomplikowane i długotrwałe procesy ekonomiczne i społeczne w wyborczej grze o sumie zerowej rzeczywiście zostają jednak zredukowane do prostych i odwołujących się do emocji haseł. Na pewno nie było tak, że wszyscy robotnicy, którzy zdezerterowali na stronę republikańską to jawni i ukryci rasiści. Ale nie można też powiedzieć, że próby szczucia białych i niebiałych wyborców przeciwko sobie pozostały bez efektu.
Dlaczego wobec tego mówimy o “grze o sumie zerowej” i co to w tym kontekście oznacza? Bo biali wyborcy bez wyższego wykształcenia – grupa, która dała Trumpowi pierwsze i może dać drugie zwycięstwo – uważają nierzadko, że postęp dokonuje się ich kosztem. Że aby dać szacunek, uznanie i równość wszystkim dotychczas dyskryminowanym grupom – gejom i lesbijkom, muzułmanom i imigrantom, kobietom i dziewczynkom – trzeba będzie kogoś pominąć. Można krytykować bezduszny społeczny darwinizm u podstaw tego myślenia, ale faktem jest amerykańskie media i elity przedstawiają politykę jako wieczną grę o prestiż, uznanie i uwagę. W tym sensie demokratyczne elity – chcąc dobrze – same dołożyły się do problemu, który dziś potępiają jako falę rasizmu. Dave Mitchko z Pennsylwani, który rozmawia o tym z reporterami „New York Timesa” tłumaczy to następująco – im bardziej ludzie naznaczają go i wytykają jako „rasistę”, tym mniej ma ochotę słuchać lewicy w ogóle.
„Elegia dla bidoków” – autobiografia chłopaka z górniczego regionu Apallachów, który wyrwał się z tego błędnego koła nędzy i wściekłości, była czytelniczym hitem w 2016 roku. Na wyciągnięcie z niej lekcji nie było już wtedy czasu. Babcia autora i bohatera książki, J.D Vance’a, mówi w niej, jak to „nasi” – biali wieśniacy – stali się ostatnią grupą, którą otwarcie można pogardzać i wyśmiewać w mediach. „Już z nikogo nie można się śmiać, nikogo nie można krytykować, a z nas tylko się śmieją…”. Wielu komentatorów uznało to potem za najlepszy opis emocji, który pomógł Trumpowi wygrać wybory. Szybko karierę zrobiły książki, wykłady i eseje próbujące wytłumaczyć, na czym polega (i na czym polegało w historii) wykluczenie białej klasy robotniczej i skąd bierze się dzisiejsza wściekłość prowincji. Amerykanie na nowo zaczęli uczyć się zapomnianego słowa „klasa”.
Jednak pytanie, co było pierwsze – kwestie kultury, rasy, geografii czy gospodarka – jest w tym momencie już od dawna pozbawione sensu. Jedno wpływa na drugie – wykluczenie ekonomiczne i utrata szans na rynku pracy wmacnia rasowe resentymenty. Ale antyelitaryzm i wściekłość na politykę tożsamości wpędza też białych wyborców w popieranie antypracowniczych postulatów prawicy, która obiecuje obciąć zasiłki “nierobom” i “imigrantom”. Przez ostatnie ponad 20 lat lewica z kolei patrzyła w badania demograficzne i zacierała ręce – bardziej “kolorowa” Ameryka, myśleli demokraci, oznacza że na trwałe zepchną republikanów do narożnika. Nic podobnego się nie stało – po prostu więcej białych zdążyło uciec na prawicę, by znów wyrównać tę walkę.
Dziś rozstrzyga się ona w miejscach takich jak Pennsylwania i jej postprzemysłowe miasteczka. I o ludzi takich jak Dave Mitchko. I to zdaniem obserwatorów najważniejsza kwestia tych wyborów.
Czy biali robotnicy jeszcze do demokratów wrócą czy pół wieku po tym, jak po raz pierwszy Richard Nixon wygrał dzięki nim, historia się powtórzy?