Toksyczna miłość
Zapatrzenie w Amerykę uniemożliwia prowadzenie w Polsce polityki zagranicznej. Lub jakiejkolwiek polityki.
Latem 2020 roku George Packer, jeden z najbardziej cenionych amerykańskich reportażystów, doszedł do wniosku, że żyje w „państwie upadłym”. Dokładnie tego określenia, którym opisuje się kraje takie jak Libia czy Somalia – failed state – użył na łamach magazynu „The Atlantic” Packer. Prezydent to skorumpowany bufon-oligarcha, edukacja czy ochrona zdrowia pozostawione są dzikim siłom rynku i nie mogą liczyć na żadną sensowną politykę rządu centralnego. Obywatele własnymi siłami szyją maseczki, a personel medyczny owija się workami na śmieci, bo w szpitalach brakuje ubrań ochronnych i środków higieny osobistej – wyliczał po kolei kompromitujące porażki swojego kraju reportażysta. Poobrażane na siebie nawzajem dwie elity, republikańska i demokratyczna, nie są w stanie dojść do porozumienia nawet w sprawach fundamentalnych – kontynuował Packer – a media serwują tylko plemienne legendy dla wrogich sobie obozów, zamiast informować. „Czy ufamy swojemu rządowi i sobie nawzajem choć na tyle, by przeciwstawić się śmiertelnemu zagrożeniu?” – pytał dramatycznie – „Czy jesteśmy w ogóle zdolni do tego, by sami sobą rządzić?”.
Packer nie był w swojej opinii odosobniony, choć pewnie najbardziej dosadnie wyraził pogląd o upadku instytucji amerykańskiego państwa. Ale od wiosny 2020 roku przekonanie o głębokim kryzysie Ameryki dochodziło do głosu częściej. Na fali protestów po śmierci George’a Floyda historię i teraźniejszość Ameryki oceniano przede wszystkim przez pryzmat rasizmu. Krytyce poddano nawet fundacyjne mity Ameryki i biografie jej ojców-założycieli. Nagrodzony Pulitzerem projekt „1619” dziennikarki Nikole Hannah-Jones przekonywał, że to niewolnictwo, a nie Deklaracja Niepodległości, dało początek Stanom Zjednoczonym. Słowem: USA to kraj zniewolenia, a nie wolności.
Z drugiej strony olbrzymia kariera teorii spiskowych kazała myśleć, że poziom debaty publicznej sięgnął już dna, a wielbiona amerykańska wolność słowa zamieniła się już we własną karykaturę. Głośno mówiono też o końcu amerykańskiej hegemonii na świecie – wiarygodność USA na arenie międzynarodowej obniżyła prezydentura Trumpa, a kolejne ciosy spadły po chaotycznym wycofaniu się Amerykanów z Kabulu i przejęciu Afganistanu przez Talibów. Państwo z największym na świecie budżetem obronnym i wciąż niekwestionowana militarna potęga nie było w stanie obronić się przed szturmem motłochu na własny Kapitol – który został 6 stycznia 2021 „zdobyty”, zdewastowany i dosłownie obrzucony fekaliami przez zwolenników odchodzącego w niesławie prezydenta.
20 lat po zamachach z 11 września, po czasie pandemii i chaotycznej prezydenturze Trumpa Ameryka nie jest – wbrew słowom Packera – „państwem upadłym”. Ale nie jest też tym samym, pewnym siebie, zadowolonym i przewidywalnym „dobrotliwym hegemonem”, co dwadzieścia lat temu.
I.
I choć cała Ameryka boleśnie przeżywała w ostatnich latach utratę wiarygodności, prestiżu i realne osłabienie globalnych wpływów, są takie miejsca na świecie, gdzie świadomość o tych zjawiskach nie dotarła. Na przykład Polska. Jeśli chodzi o debatę publiczną i świadomość polityczną, to Warszawa jest dziś bardziej proamerykańska niż Waszyngton. Brzmi to przewrotnie? Być może. Ale sprzeczność czy paradoks zawarty w tym zdaniu jest tylko pozorny.
Gdy bowiem od dobrych kilku lat amerykański mainstream zajmuje się „zarządzaniem kryzysem”, zdecydowana większość komentatorów i polityków nad Wisłą zajmuje się tego kryzysu pudrowaniem albo celowo wypacza jego prawdziwe przyczyny i skalę. Pytanie, przed jakim stoi amerykańska opinia publiczna, brzmi dziś: jak słabnąca i targana wewnętrznymi napięciami Ameryka ma pozostać światowym liderem i zapewnić swoim obywatelom poprawę poziomu życia? W Polsce to niekontrowersyjne przecież pytanie wciąż nie jest w stanie przejść przez gardło wielu ekspertom.
Bezalternatywne i wiernopoddańcze oparcie polityki zagranicznej na USA – a tak naprawdę prezydencie Trumpie – było świadomym wyborem rządu PiS. Najlepszymi ilustracjami tego podejścia były wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w Waszyngtonie, który stojąc przy biurku prezydenta Trumpa podpisywał niewiele znaczące deklaracje. A później wygłaszał obietnice, nierealistyczne i sprzeczne z faktycznymi zamiarami Trumpowskiej administracji. Kto dziś pamięta, że według rządowej propagandy rzekomo załatwiono Polsce „priorytetowy” dostęp do amerykańskich szczepionek na COVID-19? Symptomatyczna była opinia czołowego doradcy PiS w sprawach zagranicznych, Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego, który pisał w 2020 roku, że „wszystko wskazuje na to, że prezydent Trump uzyska reelekcję” i „ten scenariusz Polska powinna przyjąć za podstawę swojej polityki zagranicznej”. Zdaniem Żurawskiego vel Grajewskiego inne scenariusze zaś – czyli, mówiąc wprost, zwycięstwo Bidena i demokratów – „należy zignorować”.
Tak się zresztą stało. Polska rzeczywiście zignorowała zwycięstwo Bidena, zwklekając z przekazaniem mu prezydenckich gratulacji dłużej nawet niż Federacja Rosyjska. Publiczne media promowały zaś pogląd, że wygrane przez Bidena wybory wcale nie są rozstrzygnięte, a prawnicy Trumpa jeszcze odwrócą w sądach ich wynik na korzyść swojego szefa.
Gdy Biden wygrał wybory, prawicowe tygodniki i liderzy opinii zaczęli oczywiście przestrzegać przed „lewactwem” i „marksizmem kulturowym” nowej administracji. Ale bardziej konfrontacyjna polityka PiS nie jest dziś odpowiedzią na zmieniające się okoliczności i rolę Ameryki, a wypływa z chęci odegrania się na prezydencie, który pokonał ich faworyta.
II.
O ile jednak prawica realizowała w ostatnich latach politykę wręcz karykaturalną, to i liberalna opozycja nie jest wolna od złudzeń i cierpi na mocny syndrom wyparcia. Tak jak bowiem PiS był naiwnie protrumpowski, to zdecydowana większość autorytetów AntyPiS-u prezentowała tylko symetryczną wersję tego samego, krótkowzrocznego spojrzenia. Czyli była dla odmiany antytrumpowska, ale podobnie bezkrytyczna wobec Ameryki i nieskłonna zauważyć, że dawne paradygmaty zdążyły już skruszeć.
Donald Tusk, gdy był przewodniczącym Rady Europejskiej wielokrotnie ironizował lub rzucał krytyczne aluzje wobec Trumpa na swoim Twitterze. „Kto potrzebuje wrogów, gdy ma się takich ludzi za przyjaciół?” – pisał o prezydencie USA w 2018 roku Tusk. Rok później krytykował Trumpa – choć bez wymieniania jego nazwiska – podczas Zgromadzenia Ogólnego ONZ w Nowym Jorku, rodzinnym mieście prezydenta USA. Tusk zarzucał Trumpowi między innymi zaniedbywanie kwestii wolnego handlu z Europą i porzucenie Ukrainy. Gdy jednak okazało się, że prezydent Biden utrzymał wprowadzone przez Trumpa cła i taryfy handlowe, za to zniósł sankcje na rurociąg Nord Stream, Donald Tusk i jego doradcy nie mieli na tę okoliczność celnej riposty. Wyobraźnią polskich elit zawładnęło przekonanie, że wszystkie niekorzystne z punktu widzenia Europy decyzje mógł podejmować tylko Trump, więc siłą rzeczy są one wyjątkiem od reguły i błędem, który Biden z całą pewnością naprawi.
Tymczasem jedyną stałą regułą, jaką kieruje się amerykańska polityka zagraniczna jest stanie na straży bezpieczeństwa i przewag, jakimi cieszą się w świecie Stany Zjednoczone. Naiwnością byłoby oczekiwać, że Biden zrezygnuje z nich dla zasady i na złość zwolennikom swojego poprzednika. Wszystko to nie wynika z jakiegoś szczególnego amerykańskiego egoizmu, ale logiki – prawie nigdy przecież zobowiązania sojusznicze czy wspólnota ideałów nie stoi w hierarchii wartości przywódców wyżej niż pozycja ich własnego państwa. Zaś w to, że Biden będzie prostą antytezą Trumpa – kimś, kto odwróci skutki jego prezydentury i cofnie wskazówki zegara do 2015 roku – nie wierzą już nawet najbliżsi doradcy samego prezydenta. Ludzie pełniący dziś najwyższe urzędy w aparacie bezpieczeństwa i polityki zagranicznej w Waszyngtonie, pogodzili się z tym, że USA prowadzi dziś bardziej dynamiczną, jednostronną i odartą ze złudzeń grę niż za czasów Baracka Obamy.
Dziś, gdy Stany Zjednoczone chcą coś zrobić ponad głowami swoich NATO-wskich sojuszników, po prostu to robią – czy chodzi o zerwanie umowy z Iranem (Trump) czy podpisanie nowej umowy sojuszniczej AUKUS z Australią i Wielką Brytanią (Biden). To ostatnie wiązało się z zerwaniem umowy na dostarczenie przez Francuzów łodzi podwodnych Australii i tak rozwścieczyło Paryż, że prezydent Macron kazał wrócić do kraju ambasadorom z Waszyngtonu i Canberry. Skoro USA mogą postąpić tak wobec Francji, to państwa ocenie zostawiam odpowiedź, jak mogą zachować się wobec Polski….
Keep reading with a 7-day free trial
Subscribe to To nie jest blog. to keep reading this post and get 7 days of free access to the full post archives.