Przychodzi niedźwiedź do libertarianina
W małym amerykańskim miasteczku miała powstać wolnościowa utopia. Ale nikt nie uprzedził o tym mieszkańców okolicznych lasów.

Założyć kolonię wolną od podatków i państwowych ingerencji? Pokazać lewakom, jak kwitnie przedsiębiorczość, wolność i męska pionierska inicjatywa? Zrealizować utopię w praktyce i uwolnić się od krępującego gorsetu opiekuńczego państwa? NIC PROSTSZEGO! – pomyślała dziarska garstka Amerykanów. I jak pomyślała, tak zrobiła. A ich śladem, wgłąb Nowej Anglii, przepastne lasy północnoamerykańskiej prowincji udał się lokalny dziennikarz i reporter Matthew Hongoltz-Hetling.
Bohaterowie jego książki postanowili zamieszkać w lesie i pokazać światu, że idee libertarianizmu (sprzeciwu wobec ingerencji państwa w gospodarkę, rynek i relacje międzyludzkie) nie tylko wygrywają na internetowych forach, ale i mogą sprawdzić się w rzeczywistości. Ale nikt nie uprzedził o ich planach mieszkańców okolicznych lasów.
Swoje obserwacje Hongoltz-Hetling zapisał w książce „Niedźwiedzia przysługa” (w Polsce ukazała się właśnie w wyśmienitym przekładzie Aleksandry Paszkowskiej). A mi powiedział, co widział na tropie libertarian i niedźwiedzi…
Rozmowa ukazała się oryginalnie na stronach „Dziennika Gazety Prawnej” (111/2022)
Jakub Dymek: Czy jeśli niedźwiedź zje libertarianina, to dlatego, że chciała tak niewidzialna ręka wolnego rynku?
Jeśli uważamy, że ona macza swoje palce we wszystkim, to niewykluczone. Ale w czasie, gdy zajmowałem się libertarianami i niedźwiedziami, na szczęście żadnego z tych pierwszych nie pożarł przedstawiciel tych drugich. Choć, niestety, wskutek wzbudzonej przez wolnorynkowców niedźwiedziej aktywności w Grafton w stanie New Hampshire ucierpieli najbiedniejsi, samotne emerytki oraz przedstawiciele najbardziej narażonych na wykluczenie grup społecznych. Co samo w sobie jest lekcją o tym, że w wolnorynkowej utopii, jaką wymarzyli sobie bohaterowie mojej książki, lepiej poradzi tylko sobie sprawny, zdrowy, młody mężczyzna z bronią.
Zacznijmy od początku. Co sprowadziło cię na trop niedźwiedzi i libertarian – zwolenników społeczeństwa nieograniczonego zakazami i nakazami państwa oraz władzy centralnej – gdzieś w gęstym lesie w Nowej Anglii?
W ogóle nie interesowałem się wolnorynkowcami. Jako dziennikarz regionalnej prasy trafiłem do Grafton, by porozmawiać z byłą żołnierką, która pisała skargi do Departamentu ds. Weteranów. Była niepełnosprawna i nie mogła się swobodnie poruszać po domu. Walczyła z biurokracją, domagając się interwencji. Miała też w domu gromadę kotów. I pewnym momencie niezobowiązująco rzuciła uwagę, która natychmiast mnie zainteresowała: „Wiesz, kiedyś wypuszczałam koty na zewnątrz, ale to było, zanim przyszły niedźwiedzie”.
Ciekawe zagajenie rozmowy...
Oczywiście zacząłem ją o to pytać. W okolicy, i zresztą całym New Hamsphire, jest rzeczywiście sporo tych zwierząt. Ale interakcje drapieżników z ludźmi, o jakich mi opowiedziała, były niezwykłe. Dużo bardziej niecodzienne niż to, czego można się spodziewać w zamieszkanej przez niedźwiedzie okolicy. Po wypytaniu innych ludzi okazało się, że podobnych historii jest sporo. Odpowiedź na pytanie, dlaczego akurat tam, przynosi druga poza niedźwiedziami populacja zamieszkująca Grafton i okolice – kolonia libertarian. I wtedy już wiedziałem, że muszę się tym zająć.
No właśnie, jak jedno łączy się z drugim?
Na początku XXI w. powstało Free Town Project, luźna koalicja radykalnych zwolenników wolnego rynku i libertariańskiej ideologii, komunikujących się głównie na internetowych forach, przed którymi stał bardzo konkretny problem. Nigdy nie udało im się zademonstrować światu, że ich filozofia sprawdza się w praktyce. Słowem: nigdy w historii nie zaistniało libertariańskie państwo, miasto, prowincja czy region administracyjny. Pomyśleli więc, że muszą zakasać rękawy i pokazać światu, że wolna od regulacji władzy i podatków utopia naprawdę może się urzeczywistnić. Pomysł był taki – wszystkich libertarian w kraju poinformować za pomocą internetu, że jest pewnne małe miasteczko - Grafton, którego mieszkańcy już nie lubią płacić podatków, do którego mogą się naraz zjechać i przejąć lokalne struktury władzy.
Demokratyczna rewolucja.
Tak! I w 2004 r. zaczęli plan realizować. Cechą, która łączyła nowoprzybyłych był fakt, że albo mieli bardzo dużo gotówki, albo nie mieli jej wcale. Jednych i drugich, bogatych i gołodupców, łączyło zatem to, że nie trzymała ich w innym miejscu praca, rodzina, szkoła czy obowiązki. Najczęściej mówimy o młodych i nieżonatych mężczyznach. Mogli się spakować i przyjechać do Grafton, o którym z pewnością wcześniej nie słyszeli. Problem w tym, że wielu z nich nie miało pieniędzy, by tu kupić dom czy coś wynająć. Więc postawili na nietradycyjne mieszkalnictwo: zaczęli w okolicznych lasach stawiać namioty, jurty, powstawały koczowiska przyczep kempingowych, stawiali chaty i szopy jak amerykańscy pionierzy.
Musiało ich łączyć jeszcze jedno: przekonanie, że to naprawdę dobry pomysł.
Tak, mówimy o prawdziwych idealistach. Mieli w sobie tyle determinacji, żeby się przeprowadzić nie tylko szukając dla siebie drugiej szansy, lecz by także zbudować utopijne społeczeństwo od zera.
Zanim zapytam o to, jak na nowych sąsiadów zareagowały niedźwiedzie, chciałbym się dowiedzieć, jak przyjęli ich mieszkańcy Grafton. Spodobała im się propozycja stworzenia libertariańskiego raju na ziemi?
Ani trochę! (śmiech) Byli wściekli. Tak jest zawsze, gdy nagle pojawia się grupa przyjezdnych, która mówi tutejszym, że zmienia zasady i od teraz wszyscy będą żyć inaczej. Ludzi mieszkających w Grafton nikt nie uprzedził, że ich miasteczko i okolice mają być miejscem realizacji planu Free Town Project. Zwołali więc zebranie, na którym krzyczeli ile sił w płucach, że nie życzą sobie obcych i ich pomysłów. Na to, jak się okazało, libertarianie nie byli przygotowani. Przekonani byli, że wartość ich ideologii i planu będzie dostatecznym argumentem za tym, by przyjąć ich z otwartymi ramionami. Jak w przypadku kolonizatorów z przeszłości i tym razem okazało się to niewystarczające. Co gorsza, plan libertarian by obniżać w mieście podatki oraz ciąć fundusze dla wszystkich publicznych instytucji – od biblioteki po straż pożarną – był zbyt radykalny jak na i tak niechętnych podatkom i daninom dla Waszyngtonu mieszkańców Grafton. Skutki tego podejścia staną się oczywiste jednak dopiero później.
Jednak pomimo początkowych niepowodzeń libertarianie osiedlają się w okolicy. I co dalej?
W lasach powstają obozowiska, głównie uzbrojonych mężczyzn, którzy żyją na dziko, ciesząc się wolnością. Ale ich obecność zaczyna wpływać na populację niedźwiedzi. Po pierwsze, każdy wyrzucał śmieci wedle uznania. Są w tej sprawie wytyczne stanowe, ale libertarianie nie są zwolennikami odgórnych nakazów i regulacji. Po drugie, oficjalny system reagowania na niepokojące zachowania niedźwiedzi okazał się bezradny. Normalnie w New Hampshire odpowiedni urząd wysyła swoich funkcjonariuszy, którzy po każdym zgłoszonym incydencie spisują notatkę i pouczają ludzi, co należy zrobić; np. przypominają, że trzeba odpowiednio zabezpieczyć śmietnik. Ale libertarianie uważają, że podobnych spraw nie powinni rozwiązywać urzędnicy, tylko sami ludzie. Więc incydentów nie zgłaszali. A poza wszystkim – i to trzeci powód – byli jeszcze tacy wsród nich, którzy dokarmiali niedźwiedzie. Dla samej frajdy oglądania dorosłych zwierząt i ich małych. Zachowywali się jak emeryci, którzy w parku rzucają chleb kaczkom oraz gołębiom. To wszystko razem pozwoliło „wychować” populację niedźwiedzi zainteresowaną ludzkimi siedzibami i nauczoną tego, że ludzie dają im pożywienie. Te osobniki nauczyły się też, że sposoby odstraszania ich są zazwyczaj nieskuteczne lub niegroźne. Amatorskie, czasami dziwaczne, metody w jakie nowi mieszkańcy Grafton próbowali zniechęcić niedźwiedzie do grasowania – w rodzaju rozsypywania gwoździ i pieprzu kajeńskiego – tylko zwiększyły determinację drapieżników…
Keep reading with a 7-day free trial
Subscribe to To nie jest blog. to keep reading this post and get 7 days of free access to the full post archives.