Pożegnanie świata prostych recept
Prowokująca teza: może globalna polityka wcale nie jest tak oczywista, jak byśmy tego chcieli?
10 lat temu wydawać się mogło, że cały świat się buntuje. A ludzie od Hong-Kongu po Chorzów i od Reykjaviku po Rio de Janeiro chcą od swoich systemów i politycznych reprezentantów czegoś więcej. W USA z dwóch przeciwnych kierunków na elity polityczne napierały dwa różne populizmy, lewicowy spod znaku Occupy Wall Street i prawicowy spod znaku Tea Party. Jedni i drudzy domagali się systemu sprawiedliwszego dla zwykłego człowieka i podzielenia się bogactwem przez chciwe banki i służące im biurokratyczne elity. Arabska Wiosna zdążyła się już przerodzić w serię regionalnych konfliktów, ale nie brakowało ludzi ufnych w jej demokratyczne obietnice. Dyktatury jednak czasem upadały. W tym samym czasie w Polsce powstały prawicowe media tożsamościowe i kult smoleński, a opozycyjny PiS przekształcał się już w partię buntu, obiecywał wymianę elit i kontrrewolucję wobec dorobku całej IIIRP. Nie brakowało kolejnych chętnych do upokorzenia i obalenia dawnych braminów: „liberalnych” czy „konserwatywnych”, „postkomunistycznych” albo z Wall Street, wszystkich aparatczyków, ekspertów i przemądrzalców dawnego porządku.
Z perspektywy dekady tamte czasy - które Sławoj Żiżek określił “rokiem niebezpiecznych marzeń” - uderzają ambicją czy rozmachem roszczeń. Dziś też nie brakuje buntów i niezadowolonych. Ale ich ambicje wydają się często bardzo zachowawcze. Zbuntowani w świecie sytego Zachodu – zarówno ci naprawdę oburzeni, i ci tylko zbuntowanych udający – mają już dość ograniczone ambicje. Żeby rząd przestał nakładać im na twarze maseczki, żeby z przestrzeni publicznej zniknęły obraźliwe słowa i poglądy, żeby ten lub inny polityk pożegnał się ze stanowiskiem, a kopalnie przestały kopać (inne korporacje są ok). Ambicje wielu partii i ruchów społecznych nakierowane są często w przeszłość, a nie w przyszłość. Świadomie lub nie, liberałowie i lewica, czyli teoretycznie ta bardziej postępowa część społeczeństwa fantazują o różnych powrotach do przeszłości. By rynek pracy i system podatkowy wyglądał jak w Europie i USA lat 70-tych, by wróciła globalizacja jak z lat 90-tych (gdy Rosja była słaba i pogrążona w chaosie, a USA i liberalny kapitalizm tryumfowały), by przywrócić praworządność i konstytucyjne normy sprzed triumfów populistów.
Jak to wyjaśnić? Jedna z hipotez mówi, że dziś rzeczywistość jest tak skomplikowana i płynna, że mało kto jest w stanie w ogóle wyobrazić sobie scenariusze przyszłości. Dlatego tak często sięgamy w przeszłość, po to co znane i zrozumiałe. Rzeczywistość przynosi zaś tyle nagłych zmian – od wyboru celebryty z reality show na prezydenta USA po wojnę w Europie – że mało kto ma odwagę formułować postulaty jeszcze gwałtowniejszej zmiany. Żyjemy w czasach nie „niebezpiecznych marzeń” lecz „niebezpiecznych zdarzeń”: pandemii, wojen, gospodarczych i klimatycznych kataklizmów. To, co się dzieje jest wystarczająco trudne do pojęcia i przerażające. Ludzie chcą tylko, żeby nie było gorzej. I nie można im się dziwić.
Ale czy powrót do przeszłości jest w ogóle możliwy? Czego znakiem jest poszukiwanie recept w koszyku wciąż tych samych pomysłów – trochę sankcji, trochę oszczędności, trochę więcej liberalnego internacjonalizmu i walki z dezinformacją? I czy skoro stary porządek świata się ewidentnie wyczerpuje, próba opowiadania o rzeczywistości za pomocą znanych klisz ma jeszcze w ogóle sens?

I.
Jest połowa maja 2022. Kurs krypowaluty Terra, kolejnego modnego elektronicznego pieniądza, gwałtownie spada. Wartość jednej „monety” Terra w przeliczeniu do złotówki należy już liczyć w… dziesiątych i setnych częściach grosza. A jeszcze tydzień wcześniej było to ponad 350 złotych! Wykres kursu zrywa się w dół jak pionowa ściana klifu. Źródła różnią się do co tego, ile wart był rynek tej konkretnej waluty – jedni mówią o 60, a inni o 40 lub 19 miliardach dolarów. Niezależnie od tego, która liczba jest bliższa prawdy, pewne jest jedno: w ciągu kilku godzin w powietrzu rozpłynęło się przynajmniej kilkanaście miliardów dolarów, kwota porównywalna z równowartością rocznych kosztów programu 500+ albo polskich wydatków na armię.
Ironii całej historii dodaje to, że produkt znany pod nazwą Luna/Terra miał być pierwszym tak udanym i szeroko rozpowszechnionym „stablecoinem” – wirtualną walutą, którą będzie można po stałym kursie wymienić na dolary albo inne globalne waluty. To, jak naprawdę funkcjonował mechanizm „emisji” kryptowaluty, jest ciekawe, choć drugorzędne. Ważne jest to, że gdyby wystarczająco dużo osób uwierzyło w jej wartość i wystarczająco długo w nią inwestowało, Luna/Terra działałaby już siłą rozpędu. Bo na czym innym, niż na wierze w jego wartość podzielanej przez wystarczająco dużą ilości ludzi, opiera się każdy pieniądz? W tym przypadku się nie udało. Przyszedł krach na rynku kryptowalut, a fascynacja i wręcz kult, jakim do niedawna darzono nowe wirtualne lokaty kapitału, chwilowo ustąpiła miejsca przerażeniu.
Jak jednak wytłumaczyć, czemu ktoś może dosłownie z powietrza wytworzyć cyfrowy produkt, który błyskawicznie uzyskuje wartość (lub może raczej „wartość” w cudzysłowie) porównywalną z budżetem małego państwa, a potem jeszcze szybciej tę wartość stracić? W rzeczywistości do tego, by tym bardziej sprawę skomplikować, nie generując żadnej widocznej wartości w postaci inwestycji, tworzenia miejsc pracy czy płacenia podatków. Odpowiedź brzmi: nie da się. To znaczy, nie da się już za pomocą języka państw narodowych, banków centralnych i decyzji polityków wyjaśnić coraz to kolejnych zjawisk ze świata technologii, finansów, cyfrowej gospodarki, rynków surowców, a także prowadzonych za pomocą nowych narzędzi wojen, konfliktów i sporów dyplomatycznych.
Terra jest tylko przykładem, ale dość znaczącym. Cała warta miliardy walutowa bańka – a zdaniem niektórych wprost piramida finansowa – zdążyła urosnąć i pęknąć, zanim politycy i organy nadzoru finansowego zdążyły się w sprawie zorientować. Nie mówiąc już o reakcji. Prasa i media starają się dziś przejrzyście wytłumaczyć, o co chodziło, ale są o całe tygodnie spóźnione – bo rzeczywistość nie ogląda się na kalendarz wydawniczy tygodników i żmudny proces fact-checkingu. Jeszcze bardziej pogubieni są ci komentatorzy i gadające głowy, które żyją w spolaryzowanej rzeczywistości politycznych plemion i rozumieją tylko te wydarzenia, za które da się obwinić ich politycznych przeciwników. Gdy okazuje się, że jakieś zjawisko ma więcej niż jedną przyczynę, a jego dynamiki nie da opisać się liczącym 160 znaków tweetcie, nastrojony tylko do potrzeb partyjnych i plemiennych wojen aparat poznawczy wysiada. Ale jak to – to nie wina Tuska? (Kaczyńskiego, Putina, Bidena, Brukseli…). Niemożliwe!

II.
Powiedzieć, że żyjemy w świecie zglobalizowanym, to oczywiście banał. Ale dotychczas globalizację rozumieliśmy przede wszystkim jako proces ujednolicania świata i upraszczania rządzących nim reguł: biznesowych, prawnych, dyplomatycznych i kulturowych. Wydawać się mogło, że gdy cała planeta będzie mówić jednym i tym samym językiem – dolarów – a liberalne instytucje Zachodu będą wyznaczać standardy reszcie globu, świat stanie się bardziej jednowymiarowy i zrozumiały. Dziś bardziej może niż kiedykolwiek wcześniej widać, że była to mrzonka. Świat jest owszem zglobalizowany i połączony, ale widzimy już także, jak nieprzejrzyste i zawiłe potrafią być to więzy.
Nie trzeba zagłębiać się w rynek cyfrowych walut albo skomplikowanych instrumentów finansowych, żeby to zobaczyć. Widać to przecież także choćby na arenie tradycyjnej geopolityki. Dziś Stany Zjednoczone zbroją Ukrainę w wojnie przeciwko Rosji, także żeby wysłać sygnał do Chin o gotowości do obrony Tajwanu, gdzie mieści się TSMC, największy na świecie producent półprzewodników bez których niemożliwa jest produkcja elektroniki obecnej we wszystkim od smartfonów po maszyny rolnicze i czołgi. A to i tak stosunkowo zrozumiała zależność.
Głównonurtowej debacie publicznej zajęło całe miesiące zauważenie także na przykład konsekwencji wojny dla światowej produkcji żywności i tego, że oblężenie Chersonia czy Mariupola może skutkować katastrofą głodu w Afganistanie, Syrii czy Jemenie. To z kolei przełożyć się może również na kolejny exodus migracyjny na północ przez m.in Turcję, która z kolei przeżywa swój własny kryzys inflacyjny. Napędzany także wywołanymi wojną skokami energii i cenami żywności. Pomóc by mógł Światowy Program Żywnościowy przy ONZ, gdyby nie to, że połowa zbóż, jakie wysyłał do państw Afryki Subsaharyjskiej i Bliski Wschód, pochodziła z… Ukrainy i Rosji. Z kolei ceny energii obniżyć mogłyby dla świata Arabia Saudyjska i Zjednoczone Emiraty Arabskie, tradycyjni sojusznicy USA, ale ci dla odmiany aktualnie solidaryzują się z Rosją – swoim partnerem w ramach grupy OPEC+ – i nie mają zamiaru zwiększać podaży surowca na światowe rynki. Jeśli więc kolejne setki tysięcy lub miliony Afrykańczyków i Arabów ruszą do Europy, to z przyczyn wydarzeń w miejscach tak odległych, jak Mińsk, Kijów i Warszawa. A może, jeśli kiedyś Chiny jednak postanowią zaanektować Tajwan, to zrobią to gdy zdobędą dość rzadkich metali z Afganistanu (z którego wycofali się Amerykanie), by wywołać pierwszą światową wojnę mikrochipów. Bo dlaczego nie?
Tak dziś wygląda świat. Inflację w Polsce, widoczną w sklepach w Kaliszu, Krakowie i Końskich – choć mało kto dopuszcza to do siebie – napędzają także decyzje w Rijadzie i Abu Dabi. Rolnicy z Podlasia szukać będą w tym roku pracowników z Uzbekistanu, Nepalu i Bangladeszu – bo z powodu wojny brakuje rąk do pracy z dużo bliższej Ukrainy i Białorusi. Chcący kupić sobie nowy samochód mieszkaniec Szczecina będzie zaś miał z tym problem z powodu polityki „zero Covid” w Szanghaju. Bo choć cały świat chce zapomnieć o pandemii, Chińska Partia Komunistyczna i przewodniczący Xi Jingping chce wirusa zwalczyć całkowicie, nawet za cenę przestojów w fabrykach.
Ale choć nasza rzeczywistość jest globalna, debata publiczna i życie polityczne uparcie pozostają lokalne i toczą się tak, jak gdyby Polska była centrum świata.
III.
To nie moja błyskotliwa myśl, ale bon mot Marcina Giełzaka, dobrego kolegi, za którego zgodą się nią dzielę.
Otóż w Polsce, gdy gadające głowy rozmawiają o krajowej polityce, komentują zaawansowane trójwymiarowe szachy. To wszystko bardzo skomplikowane. Kaczyński ma taką frakcję, ale Ziobro ma taką, zaś Tusk jeszcze takiego asa w zanadrzu. Każdy z politycznych graczy porusza się po wielopiętrowej planszy umożliwiającej nieskończenie wiele taktycznych ruchów, zaś wczorajsi sojusznicy mogą jutro okazać się wrogami. W batalii żaden z ruszających się pionków nie jest pozbawiony znaczenia. Rozgrywka jest fascynująca, wymagająca i nieoczywista. Co innego w świecie polityki zagranicznej. Tam – gdy obserwujemy ją oczami polskich komentatorów – wszystko jest proste. Wiemy, kto jest dobry i zły, kto mądry, a kto dureń i wszystko przecież widać jak na dłoni. Warcaby dla dzieci.
Lepiej, nawet gdybym bardzo chciał, bym tego nie ujął.
Wyjaśnienia i diagnozy czerpiące wyłącznie z regionalnego i lokalnego kontekstu po prostu przestają wystarczać. Próby wyjaśnienia zjawisk tak złożonych, jak globalna inflacja, szok energetyczny czy zmiana klimatyczna nie da się po prostu wytłumaczyć złą wolą Kaczyńskiego albo Tuska – choć legiony komentatorów i dziennikarek żyją w tym przekonaniu i nie przeszkadza im robić to całkiem imponujących karier. Ale nawet najpotężniejsi ludzie świata – Biden i przed nim Trump, Xi Jingping, Putin – nie mają już kontroli nad pandemią i mutacjami wirusa, wielkimi platformami cyfrowymi i gospodarką rządzoną przez algorytmy, kataklizmami naturalnymi i szaleństwem rynków energii i surowców. Kapitalizm jest coraz mniej zrozumiały, a nowa zimna wojna będzie też najprawdopodobniej zjawiskiem bardziej skomplikowanym i wielopłaszczyznowym niż jej XX-wieczna odpowiedniczka.
Ludzie boją się myśleć o przyszłości, bo przerasta ich już sama teraźniejszość. To zrozumiałe. Ale to, że świat jest bardziej zawiły, nie oznacza, że nie da się go wyjaśniać i próbować zrozumieć. Trzeba jednak porzucić przywiązanie do lokalności i prostych recept, do debaty publicznej i politycznego sporu, w którym wszystko ma proste przyczyny, a rzeczywistość maksymalnie dwa wymiary. Nasza debata publiczna i polityka nigdy nie będzie w stanie wyartykułować wizji przyszłości, jeśli choćby nie spróbuje ogarnąć teraźniejszości. A w świecie globalizacji trzeba myśleć o niej własnie tak: globalnie.
A jeśli podobał się wam ten materiał i chciecie dać mi o tym znać: teraz możecie wesprzeć mnie też w serwisie BuyCoffee.to stawiając mi wirtualną kawę ☕️ Z góry dziękuję za wszystkie, najdrobniejsze nawet wpłaty! To dzięki Wam – czytelniczkom i czytelnikom – mogę dalej rozwijać tę platformę i pisać własnym głosem, bez oglądania się na społecznościowe bańki i partyjne podziały.
Tekst jest rozszerzoną wersją artykułu, który otwiera mój nowy cykl tekstów „GLOBALNIE” na łamach tygodnika Przegląd, w którym będę opisywał wydarzenia i mechanizmy o globalnym znaczeniu, jakie wpływają na naszą codzienność, nawet gdy o tym nie wiemy.