Dlaczego PiS może rządzić jeszcze kolejną dekadę?
Każdy diler wie, że nie należy brać własnego towaru. Jednak największa gazeta w Polsce wciąż nie przyswoiła tej lekcji.
Polska przełomu roku 2020 i 2021 jest dość ponurym miejscem. Ludzie umierają w kolejce na SOR-y, nigdy nie doczekawszy się na wizytę w szpitalu ani fachową diagnozę. Medycy – ale też nauczycielki, pracownicy opieki, ratowniczki medyczne i tuzin innych zawodów – wydrapują sobie oczy ze zmęczenia, gdy ulgi nie przynoszą płynące na przemian oklaski od celebrytów i połajanki polityków. W aptekach w całej Polsce brakowało na jesieni Xanaxu – najpopularniejszego leku uspokajającego na receptę – bo Polacy i Polki, których jeszcze na to stać, rzucili się do psychiatrów po antydepresanty i środki pomagające uśmierzyć lęk. Wszystko wskazuje także, pobiliśmy niechlubny rekord ilości dzieci wymagających pomocy psychiatrycznej. W grudniu 2020 roku złożono tyle samo wniosków o upadłość konsumencką – czyli bankructwo – co w tym samym okresie w 2019, 2018 i 2017 łącznie. Niewykluczone, że za progiem czeka największa recesja w historii III RP.
W tym całym mrocznym pejzażu jest jednak enklawa wolna od tych zmartwień. Gdzie problemy nierówności i biedy, pandemii i kryzysu zdrowia publicznego, bankructw rodzinnych firm i samobójstw albo czegokolwiek, co dotyczy polskiej prowincji, docierają z opóźnieniem. Czasem nie trafiając do świadomości jej mieszkańców wcale. To miejsce, jak osada Asterixa i Obeliksa, dzielnie broni się – choć poddała się już cała Galia – przed rzeczywistością.
Mowa o weekendowym wydaniu “Gazety Wyborczej” i jej magazynów, “Wolnej Soboty” i “Wysokich Obcasów”. Polska byłaby szczęśliwym krajem, gdyby i nas wszystkich trapiły te same zmartwienia, co redaktorów i redaktorki tych stron. Więcej: chciałbym żyć w Polsce, która ma te problemy. Trochę z serialu Netflixa o rozerotyzowanych nastolatkach, a trochę jak z rodzinnej dramy, gdzie przy świątecznym wujek liberał okłada się przy stole z siostrzenicą weganką. Ta Polska jednak nie istnieje.
Skazani jesteśmy na życie w rzeczywistej Polsce. Kraju, który ma swoje wady, swoje zalety, koszmarne problemy i czasami zaskakującą zdolność do wychodzenia z nich – ale na pewno wygląda inaczej niż z wewnątrz warszawskiej bańki. I którego, co ważniejsze, ta sama warszawska bańka i jej sztandarowy tytuł prasowy nie jest w stanie poznać ani zrozumieć – zachodząc wciąż w głowę, dlaczego i za jakie grzechy zamieszkująca resztę tej przeklętej krainy i sikająca na wydmy hołota głosuje na PiS?
“Dlaczego oni nas nienawidzą?”. Oto dlaczego.
Milionerzy tłumaczą mi, jak żyć
Największy dziennik w kraju i wciąż najbardziej opiniotwórczą gazetę polskiej inteligencji czyta się od kilku miesięcy jak periodyk służący wyłącznie eksperymentom jakiegoś szalonego naukowca – jak obrazić największą ilości rodaków zmagających się z problemami życia codziennego? Taką nudą jak, sami wiecie: kredyty frankowe, trudy z odzyskaniem VAT-u i nieopłacone rachunki, niedziałające z powodu pandemii sądy (gdzie nie sposób uzyskać ani rozwodu, ani szybkiego wyroku w sprawie gospodarczej) czy tortury szkoły zdalnej z trójką dzieci w domu i jednym spieprzonym routerem.
Mental największej gazety w kraju to dziś strumień świadomości internetowego coacha, który zamienił hasła „Jesteś zwycięzcą” i „weź się w garść” na „j****ć PiS i wszystko będzie git” podane na melodię legendarnej już piosenki Cypisa. To reality show w rodzaju „Kardashianów”, gdzie problemy milionerów – tylko Czarneckiego czy Giertycha zamiast Kim, Kris, Kourtney i Bruce’a i Kendall – mają odwracać uwagę maluczkich od impotencji recept na poprawę ich własnego losu. Tych samych, które dostają na kolejnych stronach czołowej gazety w kraju.
Z okładki sobotniego wydania „Wyborczej” wita nas „Piotr Voelkel, milioner” – tak właśnie podpisany – z radą „pohamuj chciwość, żyj zwyczajnie”. Myślę, że pan Piotr nie jest złym człowiekiem – nawet jeśli fatalnym publicystą – i chciał dobrze. Co jednak mają w głowie redaktorzy, którzy postanowili uraczyć czytelników tymi radami, odgadnąć nie sposób. „Musimy przebudować naszą świadomość i dzięki skutecznej komunikacji odejść od nieprawdziwych złudzeń, odkryć rzeczywistość, w której kluczową cechą jest harmonia z naszą kosmiczną kapsułą” – pisze w swoim tekście Voelkel*. Harmonii z kosmiczną kapsułą, Polacy! Tego wam trzeba.
Nobla temu, kto pomoże przełożyć tę radę na język zrozumiały dla osoby, która właśnie nie doczekała się na respirator (albo legalną aborcję), a bank odmówił umorzenia raty kredytu. Nie mówiąc już o tym, że każda osoba z majątkiem pana Voelkela po prostu poradziłaby sobie w pandemii lepiej i bez tych rad. “Żyj oszczędniej”? Według GUS 40 procent Polaków nie stać na nagły wydatek w wysokości przekraczającej tysiąc złotych, a blisko jedna piąta deklaruje, że nie ma na prywatną wizytę u lekarza, gdyby zaszła taka potrzeba. W połowie roku 2020 badania nastrojów Polaków przyniosły następujące dane: 93% z nas obawia się pogorszenia sytuacji materialnej, a ponad połowa deklaruje że wiosną utraciła jakąś możliwość zarobkowania. Co ważne, zaskakująco podobne są odpowiedzi małych przedsiębiorców, ubogich i tych, którzy muszą opiekować się zależnym członkiem rodziny. Co im powiedzieć? Volkel przypomina, że on sam chodzi w jednym garniturze, po którym nie widać kilkudziesięciu lat użytkowania. Czemu i biedni nie chodzą w jednym i tym samym garniturze Hugo Bossa? NIECH-JEDZĄ-CIASTKA!
A jest śmieszniej. Największy dziennik w kraju udziela porad na temat życia ustami milionera w dniach, gdy – czego nikt nie mógł przewidzieć, ale ironia losu to mściwa bogini – wybucha afera dotycząca szczepień celebrytów i elit. Krystyna Janda, Leszek Miller, prezes od sieci kawiarni którego też lubi „Gazeta”, Edward Miszczak i inni mieli dostać szczepionkę „bez żadnego trybu” na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Według relacji dziennikarzy, z kolejki do szczepienia wypadł lekarz, bo zrobiono miejsce dla aktorów. „Osoby zaszczepione w szpitalu WUM zostały nieprawidłowo zgłoszone jako personel medyczny, jeszcze przed informacją NFZ odnośnie sytuacji, gdy szczepionka na COVID-19 mogłaby się zmarnować” – poinformowało rano 5 stycznia Ministerstwo Zdrowia. Kolejne redakcje – Onet, „Wprost”, „Rzeczpospolita” – donoszą o kolejnych firmach, branżach i politykach próbujących tak czy inaczej przeskoczyć kolejkę. Nie trzeba być czerwonookim bolszewikiem, by mieć z tym problem.
Nienawistne reakcje i groźby, jakie teraz dostają celebryci – po części przynajmniej wprowadzeni w błąd lub zwyczajnie niemądrzy – są przerażające. Ale niezależnie od genezy tej afery (i jej prawdziwego ciężaru w porównaniu z korupcją władzy i tuzinami pandemicznych wałków, jakich się dopuściła) ta antyelitarna emocja jest prawdziwa. To nie PiS-owski chochoł wypuszczony do „Wiadomości” TVP – o skandalu ze szczepionkami w tle pisze każdy poważny tytuł w Polsce. Nikt nie lubi u nas wpychania się przed kolejkę – w szczepionkowych sprinterów walą więc i media braci Karnowskich, i ONET, i „Super Express”. Jednak tylko w gazecie, której „nie jest wszystko jedno” czytamy, że to „pseudoafera” i „przykład niegodziwości rządzących”, a premier Morawiecki powinien jeszcze Jandzie i innym podziękować. Tajemnica tego, jak skutecznie PiS-owi udaje się do dziś wykorzystywać (i manipulować) gniewem na elity i grać na chęć ich dalszej wymiany staje się w tym świetle dużo prostsza, prawda?
Jeśli zaś ktoś nie jest milionerem i życie w Polsce mu się mimo wszystko nie podoba, coś w kosmicznej kapsule nie pykło, i dalej musi protestować – nic straconego. Dla tych w numerze załączona jest wlepka z piorunem. To kołczingowe pustosłowie i symbole oporu zamiast diagnozy sytuacji otrzymują czytelnicy największej gazety w kraju, gdzie ponad 90% obywateli boi się o swoja przyszłość w najbardziej podstawowym wymiarze.
Przychodzi do baru TERF, boomer i zoomer…
Czytając weekendową „Wyborczą”/„Wolną Sobotę” można też szybko dojść do wniosku, że przed Polską nie ma ważniejszych wyzwań niż problemy z seksualnością i tożsamością najmłodszych millenialsów i pokolenia “Z”. I nie ma ważniejszego sporu niż ich spór – millenialsów i „zetów” – z „dziadersami”. Z opiniowych stron najważniejszej polskiej gazety dowiemy się o problemach osiemnastolatki, która rzuciła publiczną szkołę i poszła do prywatnej (nauczyciele byli homofobami i rasistami), przeczytamy wywiad z seksuolożką o tytule “I ty jesteś zbokiem”, a także wspólnie zastanowimy się, czy należy mówić „kobiety” czy „osoby z macicami”. Nawet felieton Janusza Rudnickiego o sylwestrze ma jakieś seksualne konotacje w tytule, bo wjeżdza mu tam pociąg w głęboki, ciemny tunel.
Z drugiej strony „dziadersów” bronić będzie Witold Gadomski albo Agnieszka Holland, gwarantując mocą samych swoich nazwisk płomienną ripostę o pokolenie lub dwa młodszej redaktorki lub dziennikarza. To już rytuał. W trzecim akcie tego dramatu zawsze wystrzeli strzelba pod tytułem „felieton przeciwko Agacie Bielik-Robson”. Czynnika komicznego całej tej sytuacji dodaje fakt, że młody trzon autorów i autorek „Wyborczej” to lewicowi millenialsi głosujący na partię Razem i domagający się w swoich felietonach końca kapitalizmu i patriarchatu, grzmiąc „To jest wojna!”. Te teksty redagują jednak ludzie w wieku ich rodziców, którzy na koniec dnia i tak dadzą na okładkę Leszka Balcerowicza, Romana Polańskiego albo Giertycha, wydrukują listy poparcia pod kandydaturą Rafała Trzaskowskiego na prezydenta i w sprawie Kościoła zasięgną języka u Tomasza Terlikowskiego. Taka to wojna i rewolucja. Koniec końców, czyta się to wszystko jak srogo zideologizowaną gazetkę szkolną elitarnego liceum, gdzie młodzież może mocno sobie popyskować, ale całość i tak redaguje surowa baba od Gegry.
Na przykład w listopadzie, gdy Polska mierzyła się z rekordowymi wskaźnikami zakażeń i groźbą kompletnego lockdownu gospodarki, cały pełen kuriozalnych tekstów numer poświęcono „seksowi i rewolucji”. Otwiera go esej profesora Jana Hartmana o incydencie masturbacyjnym amerykańskiego dziennikarza Jeffreya Toobina**, ktory miał pecha, że przyłapano go z pełnymi rękami roboty w trakcie redakcyjnej telekonferencji. Przypadek Toobina jest przyczynkiem do fascynującej dyskusji o standardach wykluczania z życia publicznego – niesławnej cancel culture – ale ile osób w Polsce wie, kim w ogóle ten Toobin jest? Ile czytało jego książki? Dla ilu jego los i niszczący reputację kretyński przypadek będą czymkolwiek więcej niż żenującą anegdotą? Jak przełożyć amerykański problem i newsa na coś, co jakkolwiek dotknie życiowych okoliczności mieszkańców Polski? Coś, co będzie rymować się – choćby i luźno – ich codziennym doświadczeniem?
I co być może najważniejsze: czy w ogóle umiemy mówić jeszcze o świecie inaczej niż przez kalki i kserokopie debat z Zachodu, nie próbując nawet adaptować ich do naszych okoliczności – odtwarzając mechanicznie każdą z nich po kolei i importując podziały i kłótnie, o których istnieniu do wczoraj nawet nie wiedzieliśmy? Nikt, jak się wydaje, nawet sobie tych pytań nie postawił. Podobnie jak nikt nie spodziewał się, że w i tak podzielonym i pełnym konfliktów społecznych kraju na koniec pandemicznego roku 2020 będą kłocić się ze sobą jeszcze „cisiary” i „queery”, „TERFY” i „anty-TERFY”, „julki”, “p0lki”, „incele”, „boomerzy”, „doomerzy” i „zoomerzy”. Wzajemna nienawiść i podziały robią zasięgi i sprzedają prenumeraty równie dobrze, co seks, więc logicznym końcem tej drogi jest także dzielenie i wzbudzanie nienawiści u swoich czytelniczek, czasem wobec siebie nawzajem, dopóki przekłada się to na lepszą klikalność.
Wiele osób mówiło i mówi w kontekście Stajku Kobiet, że Polska przeżywa „swój 1968 rok”, swoją spóźnioną rewolucję seksualną. Możliwe. Ale równie prawdopodobne jest to, że swoje spóźnione seksualne przebudzenie przeżywają po prostu redaktorzy gazet, politycy i polityczki, którzy niezdolni do ogarnięcia umysłowo skomplikowanej współczesnej rzeczywistości postanowili po prostu spierać się o dziedzinę, na temat której każdy ma coś do powiedzenia: seks. I wypuścili dżina, którego nikt nie umie – ani nie chce – zagnać z powrotem do butelki.
Najważniejsza gazeta w Polsce nie jest już zdolna do opisywania wydarzeń w kraju i ich interpretowania. Jest zbyt zajęta relacjonowaniem i komentowaniem wojen kulturowych, w jakich sama bierze udział i które sama pomaga podkręcać, bo dobrze robią na jej doroczne sprawozdania finansowe i premie zarządu.
To droga donikąd. Każdy diler powinien wiedzieć, że nie bierze się własnego towaru.
Drodzy czytelnicy i czytelniczki! Gorąca prośba, skoro już tu jesteście 🙏🏻.
Ten tekst powstał dzięki płatnym subskrypcjom 💸 Jeżeli podoba się wam, kliknijcie w poniższy guzik i zapiszcie się na subskrypcję, by otrzymywać wszystkie moje teksty bezpośrednio do skrzynki odbiorczej. (Bez reklam i przedpremierowo).
Dziennikarska niezależność od polityków, linii redakcyjnych, rządowej propagandy i interesów ukrywających się za „sponsorowanymi treściami” jest dziś możliwa przede wszystkim dzięki platformom takim jak ta i dobrowolnym wpłatom. To m.in dzięki waszemu wsparciu ✊🏻 wciąż udaje mi się pisać własnym głosem, irytując i próbując zmuszać do myślenia wszystkich po równo – nie oglądając się na sympatie i dogmaty społecznościowych baniek i środowisk.
Jeszcze raz więc – jak ten Bernie Sanders w memie – proszę o wasze wsparcie. Mnie pomoże to pisać, a dla was to koszt jednej kawy ☕️ w miesiącu.
Dziękuję! ❤️
Dwa lustrzane folwarki
Co do zasady staram się już nie podzielać opinii moich kinderlewicowych rówieśników: profesorskich dzieci, warszawskich rentierek i posiadaczy rocznych karnetów w Vegan Ramen Shop, którym marzy się populistyczna rewolucja. Oczywiście taka, która wymiecie dotychczasowe „dziaderskie” elity, a na ich miejsce – czyli etaty w gazetach i zaproszenia do prestiżowych paneli dyskusyjnych – wyniesie generację twitterowych jakobinów. Ale wystarczy otworzyć noworoczną „Wyborczą”, żeby człowiekowi sam się kaszkiet w kieszeni otworzył.
„Wysokie Obcasy” wchodzą w Nowy Rok listą „Śmiałych 2020” – Polek, które się zbuntowały. Nie mnie polemizować z wyborem redakcji – słyszałem zresztą już, że od wczoraj pół lewicowego internetu w spóźnionym procesie deliberacji rozstrzyga, kogo należy z listy wyróżnionych przez „Obcasy” wyrzucić. Kto może gościć na okładce, a kto jest dzbaniarą? – to dokładnie taki rodzaj dramatu, jakim redakcja tego pisma żyła przez ostatni rok, więc to całkiem na miejscu, że teraz sama znajduje się w centrum podobnej burzy.
Moją uwagę zwróciła jednak obecność w tym gronie Dominiki Kulczyk. I to nie tylko dlatego, że to kolejna już osoba z list najbogatszych Polek i Polaków, która mówi do nas z łamów noworocznego numeru gazety. Ciekawsze jest to, że w tym samym wydaniu „Wyborczej” są dwa teksty sygnowane nazwiskiem Kulczyk – jeden, który powstał „w ramach akcji społecznej Kulczyk Foundation, Wysokich Obcasów i Fundacji Gazety Wyborczej”, i kolejny (dwie strony dalej) nad którym widnieje napis „powered by Sebastian Kulczyk – partner strategiczny”.
Złośliwy człowiek dopatrzyłby się w tym oczywiście konfliktu interesu – dlaczego gazeta wyróżnia kobietę, której Fundacja umieszcza w ramach partnerstwa teksty na jej łamach? Na szczęście „Wysokie Obcasy” same piszą, że między innymi właśnie za to przyznają Dominice Kulczyk wyróżnienie i włączają w poczet „śmiałych 2020”.
W 2020 roku [Dominika Kulczyk] przeprowadziła też rewolucję w naszych domach. W ramach kampanii społecznej „Czułość i wolność”, której jest pomysłodawczynią i inicjatorką, od marca na łamach „Wysokich Obcasów” i „Wolnej Soboty” oraz na wysokieobcasy.pl publikujemy teksty, które zmieniają świat wokół nas.
– pisze w uzasadnieniu wyróżnienia dla Kulczyk w „WO” Katarzyna Pawłowska.
To oczywiście nie są nowe fakty. W 2018 roku, gdy Dominika Kulczyk trafiła na okładkę „Obcasów”, a redakcja przeprowadziła z miliarderką-filantropką pełen kurtuacji wywiad, Adam Leszczyński pisał:
Porażka dziennikarska polega na tym, że autorka wywiadu, Dorota Wodecka, nie zadała Dominice Kulczyk najważniejszych pytań. Porażka redakcyjna na tym, że żadna z redaktorek tego braku nie dostrzegła. Osobną kwestię stanowi brak wzmianki o interesach wydawcy „Gazety” z Kulczykami. (…) W rozmowie z Dominiką Kulczyk (ani obok) nie znalazły się informacje o współpracy wydawcy „Gazety” z fundacją (i szerzej – z biznesem Kulczyków). Na sąsiedniej stronie za to jest reklama konkursu na superbohaterkę „WO”, której „partnerem honorowym” jest fundacja Kulczyków. „Partnerami gali” radia TOK FM w 2018 roku – którego współwłaścicielem jest Agora – była firma Kulczyków. W programie „Jutronauci” ogłoszonym przez „Gazetę Wyborczą” jesienią 2017 roku „mentorem” był Sebastian Kulczyk – a nagrodą „sesja mentoringowa” ze śniadaniem w Londynie. To są oczywiście jawne informacje, ale nie wszyscy muszą o nich wiedzieć. Kiedy „Washington Post” pisze o interesach Jeffa Bezosa, zawsze wspomina, że jest właścicielem dziennika. To nie jest ta sama sytuacja, bo Kulczykowie nie są właścicielami „Wyborczej”, ale interesy wydawcy mają znaczenie. Wypada o nich poinformować czy nie wypada?
Warto przypomnieć to sobie następnym razem, gdy będziemy śmiać się z tego, jak tygodnik „Sieci” braci Karnowskich wyróżnia nagrodą „Człowieka Wolności” prezesa Orlenu Daniela Obajtka, po tym jak Orlen został jednym z największych reklamodawców „niepokornych” mediów.
Problem nie polega tu oczywiście na samej Dominice Kulczyk – która podobnie jak pan Voelkel z pewnością ma szlachetne intencje i stara się robić możliwie dużo dobrego. Nie polega też na arbitralnych kryteriach doboru wyróżnionych – które przecież zawsze będą jakoś nieobiektywne i kogoś urażą.
Problem polega na tym, że media publiczne serwują dziś wyłącznie propagandę, więc prywatne redakcje mają na sobie podwójną odpowiedzialność. Tymczasem nie tylko jej – jak widać na powyższych przykładach – nie realizują, ale wzmacniają stereotyp i prawicową karykaturę, dzięki której PiS w ogóle doszedł do władzy.
W tej karykaturze „liberalny salon”, „elity IIIRP” i „mainstream” jest obrońcą bogaczy, ich interesów i dziedzicznych fortun. Do tego „warszawka” gardzi prowincją, odbiorcami 500+, wierzącymi, ścianą wschodnią i w ogóle wszystkimi spoza wspólnoty dobrego gustu. Czerska – mówi dalej ten mit – tworzy zamknięty „salon”, gdzie znajomi przyznają wyróżnienia i laury znajomym, a relacje między ludźmi to folwark z nadwiślańskim kapitalistą w roli pana, którego należy całować w rękę.
Wiele najgorszych patologii dzisiejszej władzy bierze się z tego, że szczerze wierzy w taki właśnie obraz liberalnego i lewicowego świata – zadufanych w sobie milionerów i utracjuszy, którzy mówią innym, jak żyć – więc pozwala sobie na wierne odtwarzanie tych patologii, które przypisuje innym. Wierząc, że „salon” to pasożytnicza klika oderwanych od rzeczywistości snobów, z zapałem tworzy własny „antysalon” – gorliwie karmiąc go za publiczne pieniądze grantami, wyróżnieniami, nagrodami i zaszczytami, które także wręczają znajomi znajomym. A w roli feudała występuje polityczny patron. Jeśli więc ktoś – jak „Gazeta Wyborcza” – uważa się za przeciwnika PiS-u, to najgorsze co może zrobić, to wejść w uszyte przez nich buty. W tym sensie noworoczny numer gazety ustanawia nową jakość. Populiści są silni pychą elit, więc jeśli tak wygląda świadomość opiniotwórczych klas po drugiej stronie – PiS-owcom tego świata nigdy nie zabraknie wysokooktanowego paliwa.
Jest taka scena w bardzo dobrym filmie Marii Zmarz-Koczanowicz sprzed paru lat o naczelnym “Wyborczej”. Adam Michnik, podkpiwając sobie z jakiegoś prawicowego mózgowca, rzuca na korytarzu na Czerskiej – “jeśli tak wygląda ich nadzieja, to nie chcę wiedzieć, jak wygląda ich rozpacz”.
Parafrazując pana Adama – jeśli tak wygląda najlepsze, na co stać najważniejszą gazetę polskiej inteligencji, to aż strach pomyśleć, na co ich stać w gorszym dniu.
Post Scriptum, czyli „dlaczego lewica nie znosi New York Timesa?”
Jednym z moich najulubieńszych tekstów ostatniego roku jest „Dlaczego lewica nie znosi New York Timesa” autorstwa publicystyki Amber A’Lee Frost. Frost pisze, że codziennie rano kupuje dwie gazety, Financial Timesa i New York Timesa. Jedną po to, żeby przekonać się, jak świat wygląda naprawdę, a drugą po to, żeby dowiedzieć się, jak wyglądają złudzenia wielkomiejskich elit na jego temat. Frost, choć ma bardzo lewicowe poglądy, pisze że woli Financial Timesa, konserwatywną gospodarczo gazetę – bo nie ukrywa, o co jej chodzi. Świat jest grą interesów, silniejsi pożerają słabszych, polityka jest brutalną wojną, a nie konkursem piękności… i tak dalej. Financial Times nie ukrywa, że nie lubi socjalizmu i jest wolnorynkowy – ale gdy trzeba krytykuje też liberalne dogmaty i pisze rzeczy dalekie od ortodoksji.
New York Times, zdaniem Frost, na odwrót – nie jest o tym, jak świat wygląda, tylko jak zdaniem jego redaktorek i redaktorów powinien wyglądać. Co ludzie powinni robić, jak się zachowywać, co myśleć i mówić. Nie pisze o problemach według ich ważności dla świata (czy choćby rządzących tych światem interesów), tylko w hierarchii ich znaczenia dla klasy gadających głów i przydatności jako obiadowy small-talk w środowisku kulturalnych elit. Konserwatywno-biznesowy Financial Times musi swoich czytelników informować, by sprzedawać prenumeraty – New York Times musi im schlebiać. I tylko jedna z tych dwóch gazet uważa, że głupie wpisy na Twitterze i internetowe wojenki wymagają komentarza i uwagi mediów.
New York Times niby jest „lewicowy” w społecznym sensie, ale nie ma odwagi, żeby poprzeć jakikolwiek istotny postulat dla klasy pracowniczej i robotników – państwową służbę zdrowia, umorzenie długów za ubezpieczenie zdrowotne czy kredytów studenckich, podwyżki płacy minimalnej na federalnym poziomie, uzwiązkowienie i tak dalej. Nie popierając żadnego programu, który mógłby poprawić los wykluczonych i biednych, gazeta całym sercem popiera ich interesy retorycznie – publikując tuziny nic nie wartych tekstów o wyłącznie symbolicznym wydźwięku. Skupia się na problemach reprezentacji i statusu: wspiera mniejszości rasowe, kobiety i osoby transpłciowe w sporcie, show-biznesie i polityce, choć 95% Amerykanów nigdy nie będzie miało szczęścia zarabiać na życie w zawodowym sporcie na najwyższym szczeblu, w showbiznesie i polityce. „NYT” mówi językiem lewicy we wszystkich sprawach dotyczących tożsamości, seksu, rasizmu, przemocy i dyskryminacji – konsekwentnie jednak nabiera wody w usta, gdy ma zająć to samo stanowisko w sprawach najważniejszych: gospodarki i polityki. Gdy ma do do wyboru poprzeć mało seksowną sprawę, która dotyczy zwykłych ludzi albo wziąć stronę elit, by zdobyć ich poklask – najczęściej wybiera to drugie. Gdy musi przymknąć oko na czyjąś hipokryzję i niespójność poglądów – to nierzadko wybacza ją popularnej polityczce, a nie bezrobotnemu wyborcy milionera Trumpa. I tak dalej.
To jest także przypadek najważniejszej gazety polskiej inteligencji i wciąż najpoczytniejszego dziennika w kraju. „Gazeta Wyborcza” skrzy się od sloganów na temat wsparcia dla wykluczonych, Solidarności (przez duże i małe „S”), stania po stronie słabszych i tak dalej. Jednak w zdecydowanej większości realnych spraw, które poprawiły ich los – 500+, płacy godzinowej i podwyżki płacy minimalnej, ustawy reprywatyzacyjnej, ukrócenia złodziejstwa funduszy emerytalnych, niedostatków mieszkaniówki i patologii prywatnego rynku wynajmu oraz deweloperki, wydłużenia urlopów rodzicielskich i podwyżek wynagrodzeń w sektorach zdrowia i opieki – z tą solidarnością i troską jest, delikatnie mówiąc, różnie.
Dziś dogmatem „Wyborczej” jest to, że każdy ma prawo protestować i nikomu – w szczególności kobietom! – nie można dyktować, jak powinien wyglądać opór. Nie minęło jednak tak dużo czasu od 2017 roku, gdy na tych samych łamach Dominika Wielowieyska pisała do strajkujących lekarek i lekarzy-rezydentów: „Strajk głodowy jako forma protestu powinien być zarezerwowany dla obrony wartości fundamentalnych, a nie własnych pensji. »Znaj proporcją, mocium panie«. Młodzi lekarze tego nie rozumieją”. Tekst Wielowieyskiej nosił tytuł „A mi się nie podoba znak Polki Walczącej” – pisała w nim, że kobiety używające powstańczego znaku w trakcie Strajku Kobiet (tego w 2016) zostały słusznie, choć nadmiarowo, ukarane przez sąd. Tekst o nadużywaniu radykalnych symboli w trakcie kobiecych protestów ilustrowało wówczas zdjęcie głodującej dr Katarzyny Pikulskiej.
Dlatego więc, pisze Frost, lepiej już czytać tych, którym przynajmniej wiadomo, o co chodzi. I choć to niby o „New York Timesie”, to jakby i o nas.
Podobał ci się ten tekst? Poleć ten newsletter znajomym. Przy pomocy poniższego linku uzyskają dożywotni dostęp w cenie jednej kawy ☕️ miesięcznie. Dziękuję!
W kolażu ilustrującym tekst wykorzystano portret Marii Antoniny pędzla Martina von Meytensa (ca. 1767).