Mieszkaniowa walka klas
„Przestańcie być roszczeniowi", „Weźcie kredyt" i „Nic wam nie broni odziedziczyć mieszkania".
Czy potrzeba zaledwie czterech słów, by wyprowadzić każdego polskiego liberała z równowagi? Na to wygląda. Gwarantowany efekt dają te: „mieszkanie prawem, nie towarem”. Bo to znane od lat hasło ruchów lokatorskich i protestów przeciw nielegalnym eksmisjom albo bandyckiej reprywatyzacji zyskało w ostatnich miesiącach nowe życie. Dziś wzięły je na sztandary sejmowa Nowa Lewica (i część sympatyków Szymona Hołowni oraz ruchy miejskie), ale w polskim internecie, publicystyce i przy rodzinnych stołach spór trwa od dobrych kilku miesięcy. I trzeba dodać: „trwa znów”, bo kłótnia o mieszkania staje się już zjawiskiem cyklicznym. Być może dlatego, że każda kolejna ekipa u władzy, która obiecuje ludziom mieszkania, zawodzi. I więcej z kieszeni Polaków przekazać bankom i deweloperom się już zwyczajnie nie da? A być może również dlatego, że młodzi ludzie mają też coraz bardziej dość retoryki, za pomocą której dyscyplinują ich przedstawiciele pokolenia ich rodziców.
„Trzeba było oszczędzać”, „mieszkania od państwa to już za komuny przerabialiśmy”, „zmień pracę i weź kredyt” – słyszą od swoich starszych o pokolenie kolegów dziennikarzy, menedżerek, programistów i dyrektorek w międzynarodowych korporacjach wchodzący na rynek pracy młodzi Polacy. Ci zaś ripostują, że oszczędzanie do skarbonki nic nie pomoże, gdy cena metra mieszkania w niekoniecznie nawet najbardziej atrakcyjnej okolicy przekracza w polskich miastach 10 tys. zł za m kw. „Kredyt? – odpowiadają – Aktualnie zdolność kredytowa rodziny zarabiającej średnią krajową pozwoli być może na 50 m kw. w Szczecinie lub Opolu i zadłużenie do końca życia”. O ile ktoś ma oczywiście 100 albo 200 tys. zł na wkład własny. I przytaczają całą długą wyliczankę faktów, która dowodzi, że rynek mieszkaniowy jest w Polsce po prostu „ustawiony” przeciwko nim jak nieuczciwa rozgrywka w kapitalistycznym kasynie. Ci, którzy odziedziczyli lub uwłaszczyli się na nieruchomościach lata temu, pouczają tych, którzy muszą wziąć kredyt, a o mieszkania konkurują z wykupującymi je masowo funduszami inwestycyjnymi czy międzynarodowymi korporacjami, które gentryfikują całe dzielnice.
Ten spór nie byłby jednak tak ostry i tak mocno naładowany różnymi międzypokoleniowymi pretensjami, gdyby dotyczył dowolnego innego obszaru polityki publicznej: ochrony zdrowia, wojskowości czy infrastruktury. Z mieszkaniami jest inaczej. Bo to spór nie o cztery ściany i dach, ale także o ocenę III RP i PRL, okopanie się na swoich pozycjach zamożniejszych Polaków i bariery awansu wszystkich pozostałych, o klasy społeczne. I o to, czy dach nad głową jest prawem człowieka.
I.
Gdy rzecznik lewicowej młodzieżówki, Dawid Dobrogowski, napisał w marcu na Twitterze „mieszkanie prawem, nie towarem”, na jego wpis odpowiedziały tysiące osób.
A kolejne dziesiątki – jeśli nie setki – publicystek i komentatorów dało wyraz swojemu oburzeniu, rozbawieniu lub szokowi. Hasła „komuna”, „twoi towarzysze już próbowali kiedyś mieszkania rozdawać” i „PRL-bis” wyznaczały ton znacznej części z tych odpowiedzi. Że lewica chce rozdawać czyjeś mieszkania albo że chce przyznać sobie prawo do cudzych lokali (i w ogóle najróżniejszych dóbr), zaczęli bić na alarm ludzie od posła-konfederaty Artura Dziambora po działacza wolnorynkowych think-tanków Marka Tatałę. Jeden i drugi nie zrozumieli (lub zrozumieć nie chcieli od początku), że nikt nie wzywa do rozdawania własnościowych mieszkań ani samochodów czy iphone’ów. „Hasło lewicy »mieszkanie prawem, a nie towarem« przypomina słynne »czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy« – straszyła na stronach wyborcza.biz Alicja Defratyka, związana wcześniej z Forum Obywatelskiego Rozwoju. Tweet młodego polityka nie był oczywiście pierwszym, choć bezmyślność reakcji, do jakich doprowadził, jest z pewnością pouczająca.
W haśle „mieszkanie prawem, nie towarem” chodzi o urzeczywistnienie obecnego i w Konstytucji RP, i programie pierwszej Solidarności, i w wiążących Polskę umowach międzynarodowych zobowiązania państwa. Człowiek ma bowiem prawo do dachu nad głową, czyli wolności od bezdomności. Ale także do tego – jak ujmuje to między innymi nasza konstytucja – że w zamian za płacone podatki i daniny władze: „prowadzą politykę sprzyjającą zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych obywateli” i „w szczególności przeciwdziałają bezdomności, wspierają rozwój budownictwa socjalnego oraz popierają działania obywateli zmierzające do uzyskania własnego mieszkania”.
Tak mówi konstytucja. A skoro władze mają zaspokajać potrzeby mieszkaniowe społeczeństwa, budować i wspierać dochodzenie do własności mieszkań, to znaczy, że nie mogą po prostu zrezygnować z tego zadania. I zostawiać całego mieszkalnictwa rynkowi, czyniąc z podstawowego dobra, jakim jest dach nad głową, przedmiotu hazardu. Raty wzrosną czy nie? Będzie zdolność czy nie będzie? Czynsz wzrośnie o połowę czy zostanie taki sam? Ludzie mają prawo do rozporządzania własnymi pieniędzmi i do nawet ryzykownych inwestycji. Ale nie można ich – czasami całkiem otwarcie i bezczelnie – zmuszać do zakładania się o własną przyszłość, na 30 lat, bez żadnych rozsądnych alternatyw. To kluczowa różnica.
Zgodzić się, że mieszkanie jest towarem – i tylko towarem właśnie – to zgodzić się, że można zawyżać jego cenę, ograniczając popyt, że można nim grać na giełdach, że można trzymać je latami jako lokatę kapitału. Że globalni inwestorzy mogą kupić hurtem kilkadziesiąt albo kilkaset mieszkań – co w wielu zachodnich stolicach jest ograniczone lub wprost zakazane – tylko po to, żeby włożyć gdzieś unieruchomioną przez pandemię gotówkę. To wszystko dzieje się dziś w Polsce. I coraz częściej mówią o tym nie lewicowe pisma albo broszury anarchistów, ale branżowe opracowania i biznesowa prasa. A coraz większa grupa ludzi, tych bez mieszkań i tych „zrobionych w kredyt”, ma tego dość. Ot, i cała tajemnica hasła „mieszkanie prawem, nie towarem” rozwiązana.
II.
Jest cała góra dowodów na to, że Polacy mieszkają gorzej od reszty Europejczyków. Mimo że w ostatnich latach w naszym kraju buduje się najwięcej mieszkań w Europie, ponad 200 tys. rocznie, dalej jesteśmy poniżej średniej pod względem ilości mieszkań na 1000 obywateli. Według OECD i Eurostatu mamy też mniejszy metraż, mniej izb na osobę i ponadprzeciętnie dużo mieszkańców wsi, którzy skarżą się na złe warunki mieszkaniowe lub ciasnotę. Przy średniej 392 mieszkania na 1000 obywateli nie tylko zajmujemy rokrocznie jedno z ostatnich miejsc w UE, ale bliżej nam pod tym względem do znanego z legendarnej wręcz drożyzny na rynku mieszkaniowym i braku dostępnych lokali Izraela (290/1000) niż do Bułgarii, Norwegii, Niemiec, Belgii, Francji czy Czech.
Jednocześnie Warszawa w niedawnym raporcie Deloitte została uznana za najdroższą pod względem cen wynajmu stolicę regionu, zostawiając w tyle także wiele zachodnioeuropejskich miast. A te dane i tak nie obejmują najnowszych informacji o podwyżkach – te regularnie analizuje na przykład PKO BP – cen najmu. W czasie odbicia po pandemii stawki najpierw urosły do początku 2022 r. o kilkanaście punktów procentowych w ciągu roku, by po 24 lutego dosłownie wyskoczyć o kolejne kilkanaście punktów w ciągu zaledwie dwóch tygodni. Są miasta, gdzie liczba dostępnych ofert jest mniejsza o 60%, a są takie – Bydgoszcz, Kraków, Wrocław i Poznań – gdzie wzrost cen najmu rok do roku przekracza 30%. Co to oznacza? Że kawalerkę, której wynajęcie kosztowało w 2021 r. 1900 zł, znajdziemy dziś w internetowych serwisach z ofertami wynajmu po 2600 zł albo więcej.
Paradoksalnie, szybko rosnąca płaca minimalna i stawki godzinowe nie rozwiązują problemu, bo istnieje zjawisko tak zwanej „luki czynszowej” – grupy ludzi, którzy zarabiają za dużo, by ubiegać się o mieszkanie komunalne, ale wciąż za mało, by dostać kredyt i kupić mieszkanie. Zostaje im wynajem, ale wynajmując, nie oszczędzają, więc luka się prędko nie zmniejsza. Dziś na rynku najmu o te same metry kwadratowe konkurują Polacy, setki tysięcy uchodźców i ponad milion obcokrajowców pracujących w naszym kraju. A zdolność kredytowa w związku z inflacją, nowymi (bezpieczniejszymi) regułami jej wyznaczania i oczywiście podwyżkami stóp procentowych jest dziś – jak szacują analitycy PKO BP – dla trzyosobowej rodziny niższa o pół miliona złotych, kilkadziesiąt procent, niż w 2021 r.
A i tak udział mieszkań kupowanych na kredyt (względem gotówki i najmu) rośnie – 62% w ostatnim kwartale 2021 r., co było rekordem. Dlaczego? Bo nie ma takiej siły, która zaspokoiłaby popyt na mieszkania dla przeciętnie zarabiających, który idzie w miliony – od 1,2 mln według konserwatywnych szacunków do 2 mln. Jest to więc nawet nie luka na rynku, ale przepaść.
Nie powinien więc dziwić tak wielki udział „gniazdowników” w naszym społeczeństwie. Pojęciem tym określa się osoby w wieku 24-34 lata, które nie założyły rodziny, nie mają dzieci i wciąż mieszkają pod jednym dachem z rodzicami. Badacze z GUS znaleźli ich w Polsce w 2018 r. ponad 2 mln! To ponad jedna trzecia (36%) wszystkich dorosłych między 25. a 34. rokiem życia. To więcej niż w Europie (średnia w EU wynosi 28,6%, podczas gdy liczony według tej samej metodologii dla Polski wskaźnik wynosił 45%). Dotychczas podobny problem kojarzony był przede wszystkim z krajami południa kontynentu – towarzyszył mu też stereotyp zdziecinniałego czy leniwego dorosłego Włocha albo Greka, starego kawalera, który dalej mieszka z mamusią. Jednak najnowsze badanie GUS nie zostawia wątpliwości: dwie trzecie polskich gniazdowników pracuje, lecz u 60% z nich średnie zarobki były mniejsze niż płaca minimalna! Nie posiadając wystarczających dochodów, współmałożonka i zdolności kredytowej, nie wybierają więc mieszkania z rodzicami z własnej woli lub lenistwa. Bo wyboru nie mają wcale.
III.
Dlaczego jest tak, jak jest? Państwo de facto wycofało się z obowiązku zapewniania mieszkań w latach 90., a umożliwienie ludziom masowego wykupienia mieszkań komunalnych było ostatnim znaczącym osiągnięciem w tej dziedzinie.
Keep reading with a 7-day free trial
Subscribe to To nie jest blog. to keep reading this post and get 7 days of free access to the full post archives.