Media społecznościowe bez manipulacji? Coś takiego nie istnieje.
Czym jest „społecznościowy dylemat”? I dlaczego, choć nowy dokument Netflixa o mediach społecznościowych zawodzi, będę go bronił przed nieuczciwymi krytykami.
W środku naszego telefonu siedzą trzy diabełki i dyskutują. O nas. Jaką promocję jej teraz pokazać? Czy dać mu znać, że jego była dziewczyna ma już nowego chłopaka? Który polityczny news doprowadzi ich do szału? „Kręć tą gałką” – zachęca jeden drugiego – „to działa!”. A jeśli działa, to dawaj, wciskać reklamy i jeszcze więcej uzależniających powiadomień. Nakręcony na „koronaściemę” kupi książkę o światowych spiskach i lewoskrętną witaminę C, samotna kobieta naturalny kosmetyk i detoks od infuencerki, zakompleksiony facet zaś taktyczne spodnie typu cargo, kociołek fasolki na przyrost mięśni i subskrybcję niepokornego YouTubera. Każdy i każda z nich kupi coś – teorię spiskową, cudowną terapię, polityczny start-up, nową modę i przesąd – nie wiedząc nawet, jak i kiedy. Diabełki są z siebie zadowolone, gdy dzięki tysiącom małych sukcesów dziennie zmieniają niepostrzeżenie nasze zachowanie. Gdy polityczne, zdrowotne, a nawet miłosne decyzje, które podejmujemy, są już przede wszystkim wynikiem dziesiątek i setek godzin urabiania nas przez algorytmy. Bo to przecież one ukrywają się pod postacią diabełków w maszynie.
Ten obrazek pochodzi z „Dylematu społecznego” (The Social Dilemma) – nowego filmu, który właśnie miał swoją polską premierę na platformie Netflix. To hybryda dokumentu i fabuły – oglądamy na przemian serię wywiadów i historyjkę tygodnia z życia amerykańskiej rodziny, która zmaga się z problemem uzależnienia od smartfonów. Gdy zaś zaglądamy „do środka” telefonów, ukazują nam się przy pracy owe diabełki manipulacji. Całość próbuje przyjrzeć się wpływowi mediów społecznościowe na życie jednostek, rodziny i społeczeństwa – pytając „co poszło nie tak?”. Bo tuziny przykładów, które widzimy wokół siebie (i które „Dylemat społeczny” przybliża), od wzrastającej liczby samobójstw nastolatków po tryumfy politycznej demagogii, nie zostawiają wątpliwości, że jest źle. Badania w najpoważniejszych czasopismach naukowych pokazują, że nadużywanie mediów społecznościowych pogarsza nasze zdrowie psychiczne, samopoczucie i zaostrza polityczne podziały – ich odstawienie ma zaś odwrotne skutki. To aż tak proste.
Jeśli jeszcze nie widzieliście tego filmu, to zachęcam, by poświęcić na to 94 minuty. To nie jest dokument doskonały, ma swoje wady i płycizny. A jednak warto – wręcz trzeba – go obejrzeć (i wrócić do tej lektury). Jeśli jednak nie macie takiej możliwości, też nic straconego: poniżej postaram się mimo wszystko odpowiedzieć na tytułowe pytanie o społeczny – czy raczej „społecznościowy” dylemat – które chcą przed nami postawić twórcy Netfliksowego dokumentu.
Czym jest ów dylemat i dlaczego ten film jest tak bardzo potrzebny, a jednak tak bardzo niewystarczający?
I.
Media społecznościowe to moloch o nienasyconym apetycie, który pochłania kolejne sfery życia – newsy i media jako takie, komunikację i rynek reklamy, edukację, kampanie wyborcze i partycypację obywatelską, randki… Ci, którzy z nich korzystają, zazwyczaj sięgają po telefon jeszcze przed śniadaniem, a jego ekran jest często ostatnią rzeczą, którą widzą przed snem. Średnio (choć to niekoniecznie najbardziej użyteczna z miar) zajmują nam one dwie i pół godziny dziennie, dziesięć tygodniowo, osiemdziesiąt miesięcznie… Instytucja wymyślona w rozrywkowych i komercyjnych celach przez garstkę dwudziestokilkuletnich programistów w Dolinie Krzemowej w ciągu dekady stała się nieodłączną częścią życia miliardów ludzi. I swego rodzaju krytyczną infrastrukturą, na której stoi dużo więcej niż przyszłość obrazków ze zwierzątkami. I nikt już – nawet twórcy tych platform – nie panuje nad wypuszczonym z butelki dżinem.
The Social Dilemma zaczyna się więc od swoistego wyznania winy skruszonych twórców i twórczyń tych usług – osób, które wymyśliły guzik „lubię to” i niekończący się strumień obrazków na Instagramie. Nie wiedzieliśmy, co robimy albo – co gorsza! – byliśmy przekonani, że robimy coś dobrego dla świata. Przecież coż mogło być złego w pomysłach tak niewinnych, jak wysyłanie sobie śmiesznych zdjęć kotków lub quizów, prawda?
Prędko – gdzieś u progu tej dekady – okazało się jednak, że media społecznościowe mają olbrzymi potencjał uzależniania i manipulacji. Przyszedł moment, w którym programiści, dyrektorzy i menadżerki z Doliny Krzemowej musieli zdać sobie sprawę z tego, że wykorzystują ludzkie słabości: od naiwności przez fanatyzm po żądzę zemsty. Że YouTube, Twitter, Facebook pełne są treści, które żyją wyłącznie dzięki temu, że pogłębiają nasze obsesje i karmią się lękami – dania a’la carte dla nienawidzących lewicy i nienawidzących prawicy oraz dla nienawidzących wszystkich. Dla niepewnych siebie nastolatków narzędzia do pogłębienia swoich problemów i nabycia nowych kompleksów, zaś dla zbyt pewnych siebie dorosłych zestawy gotowych tez utwierdzających ich jeszcze mocniej w przekonaniu o nieomylności. Wszystko to podpięte pod najbardziej podstawowe odruchy i potrzeby naszej psychiki – pragnienie przynależności do grupy, obawę o własny status, mechanizmy natychmiastowej i odroczonej gratyfikacji, czy tak zwane „pętle dopaminowe”. Strumień bodźców dostarczanych przez media społecznościowe działa na nasze mózgi – dosłownie – jak dawka uzależniającej substancji. Gdy postanowimy je ograniczyć, pojawia się syndrom odstawienia – jak u palaczy czy alkoholików.
Gdy jednak nie dało się już od tej wiedzy uciec, Dolina Krzemowa – jak te diabełki w smartfonie – powiedziała jeszcze „podkręcamy to!”. Zatrudniono najtęższe mózgi od manipulowania psychiką, postanowiono zapisać najbardziej uzależniające (a więc najbardziej zyskowne) mechanizmy w kodzie, zaś psycholożki i behawioryści wspomagani przez speców od sprzedaży wymyślali kolejne sposoby na utrzymanie nas przed ekranami. W pewnym momencie – jak tłumaczy w filmie Jaron Lanier – przestało już chodzić nawet o kliki i pokazywanie reklam, a o sprzedaż naszych zachowań, do których skłonią nas uzależniające algorytmy. Jak ujmuje to w filmie zaś psycholożka społeczna z Harvardu – i autorka głośnej książki The Age of Surveillance Capitalism – Shoshana Zuboff, na naszych oczach rozwinął się i ma w najlepsze rynek handlu „ludzkimi obligacjami”, human futures.
Tę historię The Social Dilemma opowiada wyśmienicie. Dzięki wywiadom z osobami, które były tam, „po drugiej stronie ekranu” i rzetelnie poprowadzonej dokumentalnej narracji uświadamiamy sobie podstawowy problem. Uzależniający wpływ mediów społecznościowych nie jest ich „efektem ubocznym”, ale celowo zaprogramowanym, integralnym elementem ich sukcesu.
Nie ma mediów społecznościowych bez manipulacji – manipulacja jest ich celem.
…a skoro już tu jesteś. Ten tekst powstał dzięki wpłatom osób subskrybujących tę stronę. Będę niezwykle wdzięczny, jeśli poświęcisz dosłownie minutę i zdecydujesz się zrobić to samo, klikając w przycisk poniżej. Dzięki temu będę mógł dalej pisać – a dla ciebie to koszt jednej kawy (ok. 8,50 zł) w miesiącu. Dziękuję 🙏🏻
II.
The Social Dilemma robi nam jednak nadzieję, że w ten właśnie sposób wytłumaczy też kolejne problemy. Obrazowo, mocno i perswazyjnie, w przystępny sposób – jak na wykładzie dla pierwszego semestru w ekskluzywnym amerykańskim college’u, gdzie pachną świeżo wypastowane podłogi i sztywne kołnierzyki. Niestety, po tym jak dowiemy się o jednym – psychologicznym – wymiarze problemu, film drastycznie przyspiesza. I zaczyna się lawina.
Depresja u nastolatków i problemy z samooceną, rozpad więzi rodzinnych, dezinformacja i polityczna propaganda, utrata prywatności, koniec politycznego centryzmu i spirala radykalizacji, rosyjska ingerencja w amerykańskie wybory, prześladowania Rohindżów w Birmie/Myanmie… lista zagadnień, które odkrywa w coraz to szybszej żonglerce kartami The Social Dilemma, zdaje się nie mieć końca. I nie chodzi o to, że któreś z nich jest nieprawdziwe czy nie warte uwagi – przeciwnie, ostatecznie w takim tempie żadne nie dostaje uwagi dość i nie zapada w pamięć. Na klasówce – trzymając się jeszcze przez chwilę tej metafory z wykładem dla pierwszoroczniaków – nie będziemy w stanie przypomnieć sobie prawie niczego z drugiej połowy filmu. Tym bardziej, że jego równoległa, fabularna część także goni do puenty, i z konieczności robi to za pomocą coraz to bardziej skrótowych i powierzchownych obrazków. Pomieszanie cywilizacyjnych wyzwań (jak zmiana klimatyczna czy kruszejące fundamenty demokracji) i trywialnych kłopotów zaburza proporcje jednych i drugich. „Co prawda świat się kończy, a Ameryka zmierza ku dyktaturze, ale mój syn zaniedbuje też treningi piłki nożnej”.
Gdy zaś film dociera do sekwencji porad czy rozwiązań, lepiej nie jest. Te same osoby, które straszyły nas nieuchronną apokalipsą, przywdziewają zakłopotane uśmiechy i mówią nam, że przecież wszystko da się naprawić. „To tylko kod, a kod da się zaprogramować lepiej, prawda?” Gdyby to było takie proste. Tytułowy dylemat polega na tym, że media społecznościowe oprócz tego, że nam szkodzą, dają nam przyjemność i niezbędne interakcje – dlatego tak trafna jest analogia Steve’a Gallowaya, który do znudzenia powtarza, że social media są jak fajki. I dlatego nie można ich tak łatwo skasować – choć powinno się, podobnie jak rynek tytoniu gdy już odkryliśmy jego toksyczność, uregulować.
Nie wszyscy z bohaterów i bohaterek filmu oferują takie komunały – Cathy O’Neill czy Shoshana Zuboff walą mocno. A jednak, jeśli do czegoś się mocno przyczepić, to do tego właśnie. Niektórzy zarzucali filmowi, że nie daje rozwiązań – jest dokładnie na odwrót. The Social Dilemma cierpi na tym, że w zgodzie z Netfliksową konwencją, musi zaserwować „pigułę” i choćby udawać, że oferuje rozwiązania. Nie powinien. Prostych rozwiązań nie ma, social media to rak, a filmy rozrywkowe nie są od leczenia śmiercionośnych chorób.
Zresztą, czy oglądając film o wojnie z Afganistanem, segragacji rasowej w USA albo łamaniu praw człowieka w Chinach oczekiwalibyśmy, że na końcu pojawią się trzy gadające głowy i powiedzą nam, jak w kilku prostych i przyjemnych krokach wyjść z całego tego ambarasu? No właśnie.
Szkoda, bo to wszystko zmieściłoby się w formacie kilkuodcinkowego serialu dokumentalnego (na co jeszcze liczę). I rozwinięte w szczegółach dylematy – po kolei, godzina na każdy – dostałyby tyle uwagi, na ile zasługują.
III.
Jak bardzo nie zawodziłby jednak The Social Dilemma, będę bronił go przed nieuczciwymi krytykami. Najgłupszą jak do tej pory recenzję – a nie była to znów taka łatwa konkurencja – opublikował lewicowy „Jacobin”. Autor przekonuje nas w niej, że problemem współczesności nie są media społecznościowe, ale K-A-P-I-T-A-Ł. Tekst Richarda Seymoura należy do dobrze już znanego z tych łamów gatunku, w którym "„X nie jest problemem, jest nim Kapitalizm” i „Y nie jest rozwiązaniem, rozwiązaniem jest Socjalizm” – gdzie za X i Y można podstawić prawie dowolną (a czasem nawet tę samą!) rzecz.
Autor ma więc za złe filmowi o social mediach, że opowiada o social mediach. To niebywałe – dziwi się Seymour – że nikomu w filmie nie przychodzi na myśl, aby w filmie pokazać klasowy wymiar algorytmów i udowodnić, że sztuczna inteligencja to „zakodowany wyraz działania kapitału”. Rzeczywiście: szokujące, że twórcy filmu dla Netfliksowej widowni nie zadali sobie trudu, żeby w 90 minutach zmieścić jeszcze wykład z filozofii marksistowskiej. Bo rodzice przerażeni uzależnieniem swoich dzieci od patostreamerskich treści, jak i faktem że ich nastoletnia córka rozbiera się przed kamerką telefonu dla obcych, potrzebują do zrozumienia tego zagrożenia przede wszystkim jego klasowej interpretacji. (To i tak nieuczciwy zarzut, bo film otwarcie mówi o tym, jak pogoń za zyskiem nakręciła najgorsze z mechanizmów internetowych platform).
Seymour nie poprzestaje oczywiście tylko na tym – w konkluzji swojej recenzji daje nam do zrozumienia, że w komunizmie social-media byłyby zwyczajnie lepsze. „Gdzie więc szukać komunistycznego programu dla społecznościowego przemysłu?” – pyta Seymour i zostawia nas z tą myślą.
To jeden, pewnie radykalny, ale typowy przykład jak amerykańscy postępowi krytycy i krytyczki obeszli się z The Social Dilemma. Gdy tematem zajął się komercyjny Netflix i znany dokumentalista, nagle okazało się, że cała ta krytyka mediów społecznościowych jest niemodna, niewystarczająca, nie dość pogłębiona i nieskuteczna.
Cóż, każdy ma prawo do własnych ideologicznych perwersji. Ale ciekawe, że teraz obojętność i ślepotę udaje właśnie ta grupa mędrków, która od lat słusznie krytykowała te same zjawiska – uprzedzenia zawarte w algorytmach, mit technokracji, prywatyzację zarządzania kolejnymi dziedzinami życia, utowarowienie seksu i emocji, łatwość manipulowania spauperyzowanym i podatnym na uzależnienia i szarlatanerię społeczeństwem. To wszystko opisywał i lewicowy Jacobin, i magazyn Slate – poświęcając tym zjawiskom wielkie teksty i całe numery – by teraz ostro się po filmie przejechać pod byle pretekstem. Ale i do tego mają prawo.
Gorzej jednak, że trzeba naprawdę dużo złej woli, by w 2020 roku udawać, że nic o roli mediów społecznościowych nie wiemy. Seymour pisze, że owszem – dzieją się złe rzeczy – ale przecież nie sposób stwierdzić, czy media społecznościowe dokładają się do fali depresji i samobójstw oraz zdziczenia debaty publicznej. Może to wszystko wina kryzysu gospodarczego? Szaleństw amerykańskiego społeczeństwa? Różnic klasowych? I właściwie – tu lewicowi publicyści mogą przybić sobie piątkę z Trumpem – nic nigdy nie wiadomo na pewno, a wszystko może być prawdą. Polaryzacja polityczna – dowodzi autor z Jacobina – może być też znakiem – „odnowy demokratycznego zaangażowania wywołanej istotnymi sprawami obywatelskimi”. Naprawdę.
Aby dowieść, że media społecznościowe i współczesny internet nie są aż tak destrukcyjne, należy zbagatelizować nie tylko rekordową polaryzację, ale i spadek zaufania do mediów i nauki, fake newsy, popularność teorii spiskowych, małą partycypację społeczną i fakt, że wrogie zachodniej demokracji reżimy naprawdę mogą i chcą wykorzystać social media do destabilizacji. Autor tekstu z Jacobina dokładnie więc to robi – bagatelizując każde z powyższych zjawisk z osobna i wszystkie naraz.
A jednak to niebywałe osiągnięcie w kraju, gdzie klaun z reality show jest prezydentem (a może wkrótce wygrać drugą kadencję), niewiara w naukę i skuteczność medycyny przyczyniła się do niespotykanego w zachodnich społeczeństwach rozwoju epidemii, a sfanatyzowani przez memy nastolatkowie gotowi są mordować się z dowolnej przyczyny – udawać, że właściwie to nie wiadomo, czy największa za naszego życia technologiczna, komunikacyjna i kulturowa rewolucja może mieć coś z tym wspólnego? Może taki urok, może to Kapitał.
Jest jednak prostsza odpowiedź: tak, media społecznościowe przyczyniły się do wszystkich tych problemów lub wprost je wywołały. I nie da się od tego uciec ani zamieść pod dywan, nawet tak obszerny, jak ten z napisem „chory system”.
Ilustracje wykorzystane w tekście pochodzą z filmu.
The Social Dilemma. Reż. Jeff Orlowski (1h 34m)
Ten tekst powstał dzięki waszym subskrypcjom 🙏🏻 Jeśli możesz, kliknij w poniższy guzik i zapisz się na płatną opcję – pomoże mi to pisać i udostępniać kolejne teksty. Jeżeli podobał ci się ten materiał, udostępnij go dalej lub forwarduj tego mejla znajomym.