Tekst stanowi rozszerzoną wersję artykułu „Kto dziś pamięta o uchodźcach” z „Dziennika Gazety Prawnej” z 11 sierpnia 2021.
Równo sześć lat temu – w sierpniu 2015 roku – byłem w Atenach, gdzie trafiłem do zaimprowizowanego obozu dla uchodźców w miejskim parku Pedion Areos. W namiotach i na kocach rozłożonych między drzewami, toaletami typu ToiToi i wśród alejek, gdzie w niedziele rozkładały się stragany, a nad ranem walały się strzykawki po cracku koczowali Hazarowie. To etniczna mniejszość z Afganistanu, liczna wśród szukających wtedy azylu w Europie uchodźców. Teoretycznie w Afganistanie nie trwała wtedy wojna – w Kabulu był rząd, odbywały się wybory, wojskowy kontyngent Amerykanów i NATO raz puchł, raz znów go odchudzano. A jednak Hazarowie uciekali.
Jestem Hazarką, z prowincji Bamian, niedaleko od Kabulu. Jeździliśmy tam do pracy, bo w Bamian jest biednie. Ale bycie dziś Hazarką w Afganistanie to jak przestępstwo. Czujemy się, jakbyśmy zrobili coś złego. Kiedy zaczęli porywać kobiety dla okupu, kiedy zaczęli porywać dzieci, nie było już nawet jak jeździć za pracą. Jest gorzej niż kiedykolwiek…
– mówiła mi z pomocą tłumacza kobieta, która przedstawiła się jako Azra.
Pytam, czy z powodu talibów, ale robię to tylko dla porządku. Hazarowie, w większości szyiccy muzułmanie, są traktowali przez talibów jak odstępcy. Łatwo ich rozpoznać w stolicy, ponieważ wyglądają inaczej niż Pasztuni, a niedawna historia Afganistanu dostarcza aż nadto przerażających przykładów – z rzeziami włącznie – jak są traktowani przez etniczną większość. Dziś, gdy talibowie znów walczą o kontrolę nad krajem, Kabul nie jest już bezpieczny, a ewentualny powrót do rodzinnej prowincji jest trudny, bo nie wiadomo, kto kontroluje drogi. Dlatego Hazarowie uciekają. – pisałem w 2015 roku.
Hazarowie padają ofiarą represji ilekroć Talibowie rosną w siłę – kolejne kampanie terroru, wymierzone w Amerykę i rząd w Kabulu, często zaczynają się od porwań dziewczyn i kobiet, ataków bombowych i generalnie przemocy w miejscach, gdzie Hazarowie mieszkają i starają się normalnie żyć. Dlatego, że są mniejszością religijną i dlatego, że „zyskali" na amerykańskiej okupacji, znów są łatwym celem przemocy. Nic dziwnego, że teraz – kiedy Talibowie nie tyle znów walczą o kontrolę nad krajem, co zwyczajnie sobie ją biorą – dzieje się co? Oczywiście znów z Afganistanu zaczynają uciekać ludzie.
***
Według doniesień Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji nawet 30 tys. osób ucieka tygodniowo z Afganistanu, od kiedy wiosną wycofały się stamtąd wojska USA, a zbrojny marsz ku większym miastom rozpoczęły siły talibów. Były czasy, kiedy taka informacja stanowiła prawdziwy news. Nie dalej jak pięć czy sześć lat temu, gdy te dziesiątki i setki tysięcy ludzi kierowały swoje kroki nie do Pakistanu i Turcji, ale wprost do Europy. To były też czasy, gdy każdy szanujący się demokratyczny, liberalny czy lewicowy publicysta krzyczał – czasami na wyrost, ale najczęściej szczerze – że los uchodźców to najważniejszy test naszego człowieczeństwa i przyzwoitości. Przekonywano nas (słusznie!), że uciekinierom z Syrii, Afryki Północnej czy właśnie Afganistanu należy się pomoc. I że Europa, zamiast zapobiec humanitarnej tragedii, ogląda ją sobie na ekranach smartfonów, komputerów i telewizorów jak jakiś apokaliptyczny reality show.
Sporo się zmieniło. Dziś liberałowie i demokraci są tak przerażeni populistyczną prawicą u władzy, że sami właściwie czują się uchodźcami in spe. I nie sposób zmusić ich, aby poczuwali się do szerszej niż partyjna solidarności. Lewica znalazła sobie zaś inne „proletariaty zastępcze” – osoby, grupy i tożsamości dużo bardziej godne zainteresowania i troski niż ofiary zamorskich wojen. Zmienił się też lokator Białego Domu. Dziś to Joe Biden, a nie Donald Trump, opuszcza Afganistan. Nie słyszymy więc znowu tak często o zdradzie sojuszników i wystawieniu na śmierć cywili, którzy pomagali Amerykanom na miejscu lub próbowali tworzyć w Kabulu społeczeństwo obywatelskie. Głównonurtowa amerykańska prasa wciąż roztacza nad prezydentem ochronny parasol, więc sprawy, które za Trumpa uznano by za skandal i rażące naruszenie praw człowieka, teraz etykietowane są jako „poważne wyzwania” i „trudne momenty”.
Bidenowi trzeba oddać tyle, że gdy agencje prasowe poinformowały o sięgających dziesiątków tysięcy liczbach uciekinierów, Biały Dom zapowiedział otwarcie specjalnego kanału przyjmowania uchodźców z Afganistanu. Nowa droga zostanie udostępniona tym, którzy na miejscu pracowali dla organizacji pozarządowych, amerykańskich agencji czy mediów. Czyli afgańskich prawniczek, dziennikarzy, tłumaczy, którzy w oczach talibów są zdrajcami narodu i w przypadku przejęcia przez nich Kabulu jako pierwsi znaleźliby się (i to dosłownie) pod ścianą. Jednak Amerykanie mieli 20 lat – a nie 20 dni – by przygotować się na to, żeby przyjąć przynajmniej tych uchodźców z Afganistanu.
To aż tak wielki szok dla Departamentu Stanu, że teraz – gdy wojska amerykańskie błyskawicznie opuszczają Afganistan – ludzie, którzy na miejscu pomagali Amerykanom, będą zmuszeni do ucieczki? Nie żartujmy. System specjalnych wiz dla tłumaczy wojskowych działa niesłychanie wolno i jest afgańsko-amerykańską biurokratyczną torturą. Od lat prawnicy zajmujący się prawami człowieka w USA skarżą się i domagają od władz federalnych, by choć tych, którzy ryzykowali życie podczas obalania władzy talibów lub zwalczania islamistycznych bojówek, nie upokarzać w ten sposób. Bo zdarza się, że gdy urzędnicy przeglądają wniosek o azyl, a trwa to miesiącami czy latami, wnioskodawcę na miejscu mordują brodaci bandyci.
***
Jednak nawet najsprawniejszy system specjalnych wiz nie obejmie większości uciekających. Ani Ameryka, ani biorące udział w inwazji na Afganistan kraje Europy nigdy zresztą na poważnie nie brały pod uwagę możliwości, że będą musiały się zająć uchodźcami z tego kraju. Nie chodziło nawet wyłącznie o brak serca czy niedostatki humanitaryzmu. Kto bowiem dopuszczał do siebie myśl, że pomimo idących w biliony dolarów (tysiące miliardów) nakładów, lat walk, setek bitew i przygniatającej militarnej, gospodarczej i technologicznej przewagi to ostatecznie amerykańskie i NATO-wskie siły zostawią talibom kraj do wzięcia? Na tę okazję nie było planu awaryjnego, choć – co warto powtórzyć – czasu na jego stworzenie było aż nadto. Ale tak jak kryzys migracyjny 2015 r. był zaskoczeniem, choć nie powinien, tak dziś zaskoczeniem znów jest to, że ludzie uciekają z Afganistanu.
W tym momencie, kiedy piszę te słowa, łatwiej już wymienić miasta w Afganistanie, które nie są pod kontrolą lub okupacją Talibów niż te, które pozostają w rękach słabego rządu. Kunduz, Herat, Kandahar i Ghazni – miasta na północy, południu, wschodzie i zachodzie tego przepastnego kraju już są w rękach Talibów. O Mazar-i-Sharif, ośrodek na północy, trwają właśnie walki. „New York Times” i inne wielkie amerykańskie gazety publikują kolejne reportaże i teksty, które próbują odpowiedzieć „jak to możliwe, że spędziliśmy 20 lat na szkoleniu armii, wysyłaniu uzbrojenia i inwestowaniu w kolejne rządy i różnych watażków, a Talibowie potrzebuja zaledwie kilku tygodni, by rozwalić to w pył?”. Kontrola Talibów nad Kabulem – jeśli do tego dojdzie – będzie tym razem miała już inny charakter, niż w latach 90-tych. Wtedy zacofany i brutalny rząd był izolowany na świecie, a amerykańska inwazja z 2001 roku cieszyła się poparciem opinii międzynarodowej, Rady Bezpieczeństwa ONZ i NATO. Ewentualny przyszły rząd Talibów mogą już uznawać Chiny i Iran, a nikt nie będzie spieszył się, by w imię wolności czy demokracji znów Talibów – po raz trzeci w ciągu półwiecza – wielkim kosztem od władzy odsuwać. Jasne, że ludzie, którzy widzą na miejscu, co się święci – i mogą spodziewać się represji – boja się o swoją przyszłość i życie. Kto niby ma ich przed nimi obronić?
Od czasu, kiedy pisałem z Aten reportaż o koczujących w parku afgańskich Hazach zmieniło się jednak jeszcze jedno. Po 2015 r. nauczyliśmy się jako Zachód doskonale ten problem odpychać od siebie i całkiem dosłownie eksportować poza nasze granice. Płacimy Turcji, aby nie przepuszczała uchodźców do Europy i zatrzymywała ich u siebie. Zbroimy południowe granice i liczymy, że COVID-19, zła pogoda, lokalni watażkowie i polityczny chaos wykonają za nas pracę odstraszania potencjalnych azylantów. Pomni lekcji 2015 r. politycy liberalnego centrum i lewicy nie wyrywają się do tego, by deklarować pomoc. Międzynarodowa opinia publiczna i tak zaś patrzy na Chiny, a apele o jakąś nową solidarność w obliczu pandemii budzą już tylko śmiech lub politowanie.
Kto dziś pamięta o uchodźcach?