Drugi Afganistan
Niektórzy nie potrzebują Zimnej Wojny 2.0, skoro nigdy nie przestali prowadzić tej pierwszej.
Widmo krąży po Waszyngtonie – widmo bardzo groźnej idei.
To pomysł by zrobić z Ukrainy drugi Afganistan. To znaczy nie Afganistan z lat 2001-2020, gdy był pierwszym poligonem amerykańskiej wojny z terrorem, ale z czasów innej historycznej konfrontacji. Z lat 1979-1989, czasów radzieckiej interwencji w tym państwie. Mit mówi bowiem, że Afganistan jest „cmentarzyskiem imperiów” – kto spróbuje go podbić, sam ponosi klęskę. To klątwa miała być równie skuteczna wobec Aleksandra Macedońskiego, imperium Brytyjskiego, dla Związku Radzieckiego i – w co wierzył sam Osama bin Laden – również dla Amerykanów, których w tym celu skutecznie wciągnął w długoletni i kosztowny konflikt.
Przecież inspiracją dla bin Ladena były właśnie walki z ZSRR, w jakich sam brał udział zanim zwrócił się przeciwko Zachodowi. W latach 80-tych Związek Radziecki walczył bowiem o utrzymanie wasalnego wobec Moskwy rządu w Kabulu, zaś USA wspierały islamskich fundamentalistów i ochotników z całego świata w walce z Armią Czerwoną. Była to typowa proxy war, zastępczy konflikt wielkich mocarstw. 10 lat wojny, zatrważające liczby cywilnych ofiar i ostatecznie zniszczenie państwa nie doprowadziły do jednoznacznego zwycięstwa żadnej ze stron, ale dały początek kolejnym dekadom chaosu, nędzy i nieszczęścia.
Jednak od 1986 roku Sowieci wycofywali się militarnie z Afganistanu, w 1989 wyjechał stamtąd ostatni radziecki żołnierz, a kilka lat później ZSRR/Rosja wstrzymała jakiekolwiek wsparcie dla wojujących ze sobą o władzę nad Kabulem frakcji. Wojna w Afganistanie była dla ZSRR gospodarczym, moralnym i politycznym obciążeniem. Szczególnie demoralizujący (w i tak już do cna rozczarowanym radziecką władzą społeczeństwie) był widok trumien i wojennych kalek wracających z kraju, którego losy i system polityczny w bardzo niewielkim stopniu obchodził zwykłych Rosjan. Niedługo po wycofaniu się z Afganistanu Związek Radziecki sam zaczął się rozpadać, a Waszyngton tryumfował.
USA, szczególnie mocno w drugiej połowie lat 80-tych, wspierała zbrojnie mudżahedinów, przesyłając im świeżo co opracowane ręczne wyrzutnie rakiet Stinger, które bez wielkiego przeszkolenia mógł obsłużyć niemal każdy. Dzięki nim afgańscy partyzanci mogli skuteczniej strącać radzieckie śmigłowce – wcześniej mudżahedini musieli polegać na broni wyprodukowanej w krajach bloku wschodniego albo Chińskiej Republice Ludowej. Rola Stingerów i amerykańskiego wsparcia dla afgańskich mudżahedinów z biegiem lat obrastała coraz większą legendą – w 2007 roku powstał o nich nawet propagandowy film z Tomem Hanksem w roli głównej! Paradoksalnie w tym jednym propaganda Bin-Ladena i USA były zgodne: mała grupka zdeterminowanych ludzi wyposażonych w nowoczesną broń jest w stanie rzucić na kolana wielką armię i stojące za nią mocarstwo. Spory o skuteczność Stingerów i mudżahedinów na polu walki na bok: faktem jest, że dzięki wojnie w Afganistanie USA mogło wykrwawiać Związek Radziecki bez poświęcenia życia choćby jednego amerykańskiego żołnierza i bez konieczności zbrojnej konfrontacji obu armii.
Upadek ZSRR miał potwierdzać prawdziwość klątwy. A amerykańskie wsparcie dołożyło się do tego, że po nieudanej wojnie w Afhanistanie Związek Radziecki rzeczywiście wylądował na „cmentarzysku imperiów.”
Właśnie dlatego pojawia się teraz wśród części polityków i doradców myśl, by „użyć” Ukrainy w podobny sposób. Aby i tym razem pogrążyć nowe wcielenie rosyjskiego imperium w krwawej wojnie gdzieś daleko od bezpiecznych granic USA i czekać na jego klęskę.
***
„Putin wyciąga błędne wnioski z historii. Niestety, Ameryka również” – napisał Niall Ferguson, szkocki profesor historii i wykładowca amerykańskich uniwersytetów, 22 marca. Tekst opublikowany na łamach „Bloomberg” jest ważny (i momentami przerażający) właśnie z powodu daty publikacji. Ferguson opisuje w nim pewien rodzaj myślenia, który wygłoszone w Warszawie tydzień później przemówienie prezydenta Joe Bidena (i liczne komentarze wokół tego przemówienia) dopiero ujawni szerszej publiczności.
Amerykanie „na razie'“ są całkiem zadowoleni ze wsparcia, jakie udzielają Ukrainie, a dopóki zwykłe dostawy lekkiej broni płyną przez Polskę, nie muszą też szukać tajnych kanałów przerzutu. A w Ukrainie wciąż walczy normalna armia, a nie wygłodzeni karabinów i amunicji bojówkarze. Jednak z drugiej strony, USA również nie wysyłają do Ukrainy sprzętu na tyle ciężkiego i zabójczego, aby sprowokować Rosję. Cały spór w Białym Domu dotyczy tego, jak utrzymać taką samą, jak w Afganistanie równowagę – dostarczać broń, ale nie na tyle dużo i nie na tyle śmiercionośną, by nie sprowokować rosyjskiego niedźwiedzia do ataku na sąsiadów lub odwetu na samych Amerykanach. Póki Rosję prowadzenie wojny kosztuje więcej niż nas, tak długo ją „wygrywamy”. Porównanie z Afganistanem lat 80-tych jest idealnie symetryczne, bo wtedy chodziło o Pakistan, a dziś między innymi o Polskę i inne kraje NATO. Na liście sprzętu, jaki wysyła Waszyngton Ukrainie – którą opublikował w marcu Biały Dom – na pierwszym miejscu widnieje pozycja: 800 Stingerów.
„Wczytując się w te doniesienia uważnie, dochodzę do wniosku, że USA mają na celu przedłużać tę wojnę” – pisze dalej Ferguson. „Jakże wspaniale by było, gdyby połączenie wojny na wyniszczenie i wywołanego sankcjami kryzysu finansowego doprowadziło do upadku Putina. Tylko patrzcie, Chińczycy!” – nieco ironizuje dalej historyk.
Ale jeśli pomyśleć o tym nieco dłużej, ujawni się nam typowa Realpolitik. Pozwolić ukraińskiej rzezi trwać, rozsiąść się w fotelu i podziwiać walkę heroicznych Ukraińców, który „wykrwawiają Rosję” – aby myśleć o tym konflikcie jako pobocznym epizodzie Zimnej Wojny 2/0, w której to Chiny są tym prawdziwym przeciwnikiem" – konkluduje w swoim artykule Ferguson.
Ferguson nie jest żadnym lewicowym krytykiem amerykańskiego imperializmu i niełatwo będzie zbyć jego ocenę jako „pożyteczny idiotyzm”. Szkot – poza tym, że jest jedną z gwiazd światowej publicystyki – jest związany z tradycyjnie antyrosyjskim i konserwatywnym think-tankiem Hoover Institution. Oczywiście, podobne opinie do Fergusona można z łatwością znaleźć także po lewej stronie spektrum, ale tych w Polsce nikt nie słucha (na czele z samą lewicą). Ale – odkładając na chwile komentarze na półkę – istotniejsze od tego, co mówią publicyści jest to, że w samym politycznym establishmencie wizja „drugiego Afganistanu” żyje już swoim życiem.
W swoim ostatnim opublikowanym przed śmiercią tekście Ukrainę do Afganistanu porównała Madeleine Albright, była szefowa dyplomacji w Białym Domu Billa Clintona. Inna była sekretarz Stanu – Hillary Clinton – poświęciła kilka minut na antenie stacji MSNBC tylko na rozwijanie tej analogii:
„Afganistan nie skończył się dobrze dla Rosjan, jak pamiętamy, a bardzo dobrze dofinansowana, uzbrojona i zdeterminowana partyzantka wypchnęła Rosję z Afganistanu (…) i to pewien model, na którego realizację niektórzy dziś liczą” – mówiła na początku marca Clinton. Brytyjski „Guardian” jeszcze w grudniu cytował anonimowo amerykańskiego senatora zasiadającego we wpływowej Komisji Spraw Zagranicznych, który przekonywał dziennikarzy że właśnie tak na ewentualną inwazję Rosji powinna zareagować Ameryka – aby Ukraina stała się „drugim Afganistanem” Rosjan.
To samo – również przed wojną – doradzał były głównodowodzący NATO w Europie, amerykański admirał James Stavridis (który zreszta w ogóle zakładał, że wojna w Ukrainie przerodzi się w partyzancką walkę z rosyjskim okupantem niemal od razu). „Tak jak mudżahedini w latach 80. XX wieku stopniowo przekształcali Afganistan w pole śmierci dla rosyjskich wojsk, tak samo dobrze wyposażony i wspierany ruch oporu może sprawić, że Ukraina stanie się dla Rosji śmiertelnym doświadczeniem” –pisał. Stacja CBS nakręciła o tym cały program, w którym przewiduje nawet, że Putin „jest w gorszym położeniu niż Gorbaczew w trakcie swojej wojny”. Ukraina jest Afganistanem Putina, przekonuje w popularnych talk-shows były ambasador Obamy w Moskwie, Michael McFaul.
Paradoksalnie co do tego, że amerykańskie dostawy broni wskazują na „afgański scenariusz” zgadza się i rosyjska analiza sytuacji, i ocena amerykańskiego think-tanku RAND Corporation, który podkreślał że amerykanie uzbrajają Ukrainę jak armię partyzantów, która ma nękać okupanta głównie rozbijając jego czołgi i sprzęt. Czołowy analityk RAND przekonywał nawet w styczniu, że wysyłanie tylko lekkiej broni przeciwpancernej przez USA „w ogóle nie pomoże Ukrainie” – dziś widzimy, że przesadzał. Ale widzimy też – co rozumiem nawet ja – że armia wyposażona przede wszystkim w wyrzutnie rakiet, przenośną broń przeciwpancerną i drony nie może powstrzymać agresora przed destrukcją całych miast i kluczowej infrastruktury z powietrza. Intuicje te potwierdzają kolejne błagalne apele Zełeńskiego o dostawy broni, które zmienią równowagę sił i powstrzymają Rosję przed planowym niszczeniem całych miast i ośrodków przemysłowych. Afgańscy mudżahedini nie wygrywali przecież z Rosją otwartych bitew, które zmuszałyby ich do rzucenia się na czołgi, samoloty i pod ostrzał artylerii, ale ukryci pośród gór Afganistanu wykorzystywali swoje Stingery do zestrzeliwania sowieckich helikopterów. Wysyłane dziś Ukrainie w dziesiątkach tysięcy wyrzutnie służą mniej więcej tym samym celom. Choć są dzięki postępowi technologicznemu jeszcze lepsze w prowadzeniu walki z ukrycia.
„Brytyjczycy, z tego co rozumiem, mówią o tym w podobnych kategoriach. Panuje przekonanie, że opcją numer jeden dla Wielkiej Brytanii jest przedłużenie konfliktu i wykrwawienie Putina. Słyszę te słowa raz po raz. To zaś pomaga wyjaśnić brak jakichkolwiek wysiłków po stronie amerykańskiej zmierzających do zawieszenia broni. To wyjaśnia też gorliwość prezydenta Bidena w nazywaniu Putina zbrodniarzem wojennym” – komentuje Ferguson.
Wszystko to prowadzi do jednego wniosku. Uczynienie z Ukrainy „drugiego Afganistanu” wydawać się może dla części elit politycznych w Waszyngtonie naprawdę błyskotliwym pomysłem. I część z nich naprawdę – jak pisałem także poprzednio – „rozgościła się już w wizji wykrwawiania Rosji bez konieczności poświęcenia ani jednego NATO-wskiego żołnierza”. Win-win, prawda? Rosja cierpi sankcje, my zwiększamy naszą własną podaż energii dla świata, popyt na broń rośnie, a jednocześnie – jeśli dobrze to rozegramy – to nic nam nie grozi, a jednocześnie wysyłamy Chińczykom sygnał ostrzegawczy.
***
Ale dla Ukrainy to fatalny scenariusz. Ukraińcy obawiają się też, że bez dostaw sprzętu, jakiego akurat Zachód nie chce dziś dać, wojna przerodzi się w krwawy festiwal bezsensownego niszczenia miast, ukraińskiej gospodarki i mordowania cywilów. Rosja takiej wojny nie „wygra” w tym sensie, że nie zajmie Kijowa i nie zainstaluje tam marionetkowego rządu. Ale też na pewno nie „wygra” jej Ukraina, zdewastowana przez konflikt i niezdolna do choćby eksportu swojego zboża czy wznowienia działalności gospodarczej na dużych obszarach kraju. Tak długo też jak Ukraina będzie okupowana, tak długo też nie będzie mowy o jej wstąpieniu do żadnego NATO – z czym Zełeński się pogodził – ale i do UE, ani w ogóle normalnego funkcjonowania w wielu innych obszarach i na arenie międzynarodowej. Bez dostępu do portów – co pisałem tutaj – Ukraina będzie tracić miliardy w eksporcie, a cały świat zapłaci za rosnące ceny żywności i głód.
Przedłużanie wojny nie tylko grozi śmiercią dziesiątków tysięcy Ukraińców i wypędzeniem z domów kolejnych milionów, ale także pozwoli Putinowi w końcu osiągnąć coś, co sprzeda jako swoje zwycięstwo. Liczenie na [antyputinowską] rewolucję w Rosji to zakładanie powtórki niezwykle rzadkiego historycznego wydarzenia, nawet w przypadku miliatrnego niepowodzenia Putina. A jeśli wojna zacznie iść po jego myśli, nie będzie żadnego przewrotu pałacowego. Jeśli chodzi zaś o Chiny, to sądzę, ze administracja Bidena bardzo błądzi, jeśli uważa, że groźba wtórnych sankcji na chińskie firmy zniechęci prezydenta Xi Jingpinga do udzielania Rosji pomocy gospodarczej. (…) Moim zdaniem – i bardzo chciałbym się mylić – administracja Bidena popełnia olbrzymi błąd myśląc, że może przedłużać wojnę w Ukrainie, wykrwawiać Rosję, obalić Putina i zakomunikować Chinom, by trzymały łapy precz od Tajwanu. (…) Każdy element tej strategii jest oparty na wątpliwych historycznych analogiach. Ukraina nie jest Afganistanem z lat 80-tych – a nawet gdyby była, wojna potrwa raczej 10 tygodni niż 10 lat. Pomysł, by pozwolić Putinowi bombardować ten kraj, aż obróci się w gruzy, nie należy do najmądrzejszych. Dzięki temu zrealizuje się przecież jego cel uniemożliwienia Ukrainie niepodległego istnienia – konkluduje swój tekst Ferguson.
Szkot i tak jest łagodny w słowach. Lata 1980-te w Afganistanie nie skończyły się „śmiercią dziesiątków”, ale raczej setek tysięcy i milionów niewinnych ludzi. Koszmar, jaki rozpoczęły wojny domowe w Afganistanie wyjściu stamtąd ZSRR w 1989 był tak potworny, że wielu Afgańczyków (a nawet do pewnego czasu zachodnia opinia publiczna) z ulgą przywitały rządy Talibów w połowie lat 90-tych. Przez kolejne lata miny i niewybuchy tysiącami okaleczały dzieci i dorosłych, a odsetek młodocianych wojennych inwalidów był zatrważający. W kraju rozkwitła produkcja i przemyt narkotyków, a także – co doskonale wiemy – wsparcie dla terroryzmu. W swoim czasie Afganistan doprowadził do też największej na świecie ucieczki ludzi i utraty całego pokolenia wykształconych obywateli. Nie wiem, czy ktokolwiek powinien życzyć podobnego losu Ukrainie.
Pytanie, jakie powinna zadawać sobie Polska i inne kraje regionu, dotyczy również tego, czy tworzenie wokół siebie państw upadłych – na wzór Afganistanu czy Libii – ma nam się podobać tylko dlatego, że pomaga w średnim i długim terminie zaszkodzić Rosji. Niestety, jeżeli planem jest wykrwawić Putina, to siłą rzeczy wojna powinna się ciągnąć. Zakończenie jej teraz powoduje bowiem, że sankcje energetyczne nawet nie zdążą wejść w życie, a Putin po dowolnym porozumieniu pokojowym, dalej pozostanie u władzy. Tak wygląda rachunek brutalnej Realpolitik, o jakim pisze Ferguson. Wspieranie Ukrainy, ale „tylko na tyle” aby w międzyczasie Zachód osiągnął zupełnie odrębne, własne cele, ma w sobie niemało sadyzmu.
Ale coraz więcej osób zaczyna domagać się nie tylko pokonania rosyjskich wojsk, ale eskalowania wojny w dalszym stopniu – aby ostatecznym jej skutkiem było nie uratowanie państwa ukraińskiego i powstrzymanie rzezi cywilów, ale rosyjska, a może nawet światowa demokratyczna rewolucja. Lub by – w mniej więcej tym samym celu – zastraszyć i zdyscyplinować komunistyczne Chiny. Dla osiągnięcia tego celu Ukraina staje się jednak tylko półśrodkiem. Anne Applebaum snuje w „The Atlantic” wizję, w której zwycięstwo Ukrainy nad Putinem „ośmiela” antyreżimowe siły „w Rosji, na Kubie, Białorusi i Hong-Kongu”. „Zwycięstwo Ukrainy będzie zwycięstwem wszystkich wierzących w demokrację i praworządność”, pisze dalej. Za cenę bycia nazwanym cynikiem i symetrystą powiem, że mniej mnie obchodzi, co dla demokracji w Portugalii, Hong-Kongu, Brazylii i Kanadzie oznacza zwycięstwo Ukrainy, bardziej mnie interesuje, jak uniemożliwić mordowanie tam ludzi. Obawiam się też, że demokratyczną opozycję w Hong-Kongu tyle obchodzi dziś Ukraina, co Ukraińców na Majdanie obchodził w 2013 roku Hong-Kong i Tajwan.
Ludzie w Ukrainie (i wszędzie indziej) walczą o własną wolność, własne życie i życie swoich dzieci, a nie o tryumf praworządności w stolicach oddalonych o tysiące kilometrów. Amerykańscy neokonserwatyści, jak się zdaje, nie przestali jednak –nawet pomimo porażek od Mińska i Moskwy po Bagdad i Aleppo – cały czas domagać się cudzej walki i cudzych poświęceń w imię uniwersalnej idei demokratycznej. Znany z różnych prognoz Francis Fukuyama pisze, że Putin nie tylko lada dzień poniesie sromotną klęskę militarną w Ukrainie, ale „rosyjska porażka umożliwi nowe narodziny wolności i rozwiąże naszą zagwostkę z pogarszającym się na świecie stanem demokracji. Duch 1989 roku ożyje dzięki garstce dzielnych Ukraińców”. Niektórzy, jak widać, nie potrzebują Zimnej Wojny 2.0 – bo nigdy nie skończyli prowadzić tej pierwszej.
Dlatego słowa prezydenta Bidena w Warszawie – te o tym, że czeka nas długa walka o tryumf demokracji i że „ten człowiek nie może dalej rządzić” o Putinie – nie wywołały na świecie powszechnego entuzjazmu, ale obudziły więcej obaw. Albo chcemy jak najszybciej wygnać rosyjskich żołnierzy z Ukrainy, albo szykujemy się na długą walkę, która ma zupełnie inne cele: zmierza do przebudowania ładu światowego, globalnej demokratyzacji, obalenia reżimu w Moskwie, zaszachowania Chin i tak dalej…
Wojna o powstrzymanie rosyjskiej agresji w Ukrainie i wielka wojna ze wszystkimi autorytaryzmami i putinizmami świata o demokrację to nie są te same wojny. Próba wykorzystania jednej do prowadzenia drugiej powinna napawać nas nie zachwytem, ale autentyczną grozą. Tym bardziej, że szczególnie z naszego zakątka świata bliżej mamy do Kijowa niż Kabulu.