Czemu zamarzł Teksas? 🥶
Trwający od ponad dwudziestu lat eksperyment z prywatyzacją i deregulacją energetyki boleśnie się zemścił na mieszkańcach Teksasu. Ale to historia o czymś więcej niż tylko nieszczęściu jednego stanu.
„Bóg dał wam dwie ręce do pracy i głowę, żeby sobie radzić! Ani rząd, ani władze lokalne nic wam nie są winne. Kto nie pracuje, ten nie je. Mam po dziurki w nosie leserów, wyciągających łapy po zasiłki. Ruszcie dupsko z kanapy i zajmijcie się swoimi rodzinami, zamiast ciągle czekać na socjal!” – tak mniej więcej wyglądała niedawna wiadomość burmistrza miasteczka Colorado City w stanie Teksas do jego mieszkańców, którą zostawił na Facebooku. W zwyczajnych okolicznościach skandal byłby z pewnością dużo mniejszy. O ile słowa burmistrza w ogóle by kogoś oburzyły. W końcu Tim Boyd – bo tak się nazywał – zaprezentował po prostu nienajgorszą próbkę tradycyjnej teksańskiej ideologii. Według niej grit, czyli połączenie zaradności i upartości, oraz dwie sprawne ręce i chęć pracy to wszystko, czego potrzeba, by sobie poradzić.
Tyle tylko, że Boyd postanowił się popisać swoją twardą retoryką, gdy 3 miliony gospodarstw domowych i firm było odciętych od prądu, w wielu miejscach stanu nie było dostępu do wody, władze nakazały mieszkańcom unikać niebezpiecznych i oblodzonych dróg. W stan uderzyła katastrofa klimatyczna: największa od dekad fala mrozów, która odcięła mieszkańców większego od Polski stanu od podstawowych usług i ściągnęła na nich małą, zimową apokalipsę.
Wielu Teksańczyków rzeczywiście ma niechętny stosunek do władzy, każdej władzy, a lokalna historia i mitologia podkreśla tradycyjną niezależność stanu. O Teksasie często mówi się o jako o odrębnej „republice” czy “państwie” i chyba częściej niż gdziekolwiek sugeruje secesję od Stanów Zjednoczonych. Lokalni politycy – przede wszystkim oczywiście republikanie – mówią podobnie do Boyda. Jak gdyby czasy kowbojów, kolonizacji, wojen granicznych i samowystarczalności z XVIII-XIX wieku nigdy się nie skończyły.
Jednak Boyd jest już eks-burmistrzem, a zimowa katastrofa pokazała, jak boleśnie ta fantazja na temat niezależności przegrywa z twardą rzeczywistością. A trwający od z górą dwudziestu lat trend prywatyzowania wszystkiego i deregulacji mści się dziś na Teksańczykach w bardzo bolesny sposób. To jednak jest historia o czymś więcej niż tylko o lokalnej katastrofie, z którą nie poradził sobie jeden amerykański stan.
Bezradność kowbojów
Gdy dziennikarz „New York Timesa” zadzwonił do swojego kolegi w Teksasie, by nagrać rozmowę o sytuacji na miejscu, jego rozmówca na południu siedział w samochodzie w dwóch parach ciepłych dresów i polarnej kurtce. Okazało się, że w samochodzie jest i cieplej niż w domu, i jest to też jedyne miejsce, gdzie można było naładować baterię telefonu. W połowie lutego, w okolicy walentynkowego weekendu, nad tradycyjnie ciepły stan Teksas napłynęły burzowe chmury. Śnieżne zamiecie i arktyczne powietrze znad bieguna północnego oraz srogie mrozy doprowadziły do poważnej, wielowymiarowej katastrofy w „stanie samotnej gwiazdy”.
Bo surowa pogoda to jedno. Spodziewanym i tragicznym rezultatem ataku zimy były zamarznięcia i przypadki skrajnego wychłodzenia organizmu u ofiar niskich temperatur, wypadki samochodowe na oblodzonych drogach, awarie i opóźnienia w dostawach wynikające z wiatru, mrozu i małej widoczności. Już dziś gazeta „Texas Tribune” szacuje, że pod względem samych kosztów gospodarczych atak zimy z 2021 roku może być najbardziej dotkliwą w skutkach katastrofą naturalną w stanie. To znaczy też, że będzie bardziej kosztowna niż huragan Harvey z 2017 roku, gdy straty wyceniono na 125 miliardów dolarów. „Skutki odczuje każde z 254 hrabstw stanu Teksas. To sytuacja bez precedensu w historii” – tłumaczył gazecie przedstawiciel jednej z lokalnych firm ubezpieczeniowych.
Jednak za samym atakiem mrozu na obywateli i gospodarkę Teksasu przyszło coś gorszego. Sieć energetyczna stanu, który ma tak wielki potencjał przemysłowy, że w pojedynkę byłby jedną z ekonomicznych potęg świata, padła jak gdyby wróg zbombardował Teksas w serii śmiercionośnych nalotów. W stanie, który od ponad stulecia cały dosłownie „stoi” na przemyśle energetycznym – ropę odkryto tu na początku XX wieku – zabrakło prądu.
Pomimo tego, że Teksańczycy czerpią energię z gazu, wiatru, węgla, atomu i słońca – a fachowo mówiąc, cieszą się przywilejem dywersyfikacji źródeł energii – w połowie lutego zamarzali we własnych domach, nie mogli dodzwonić się na pogotowie, internet i zasięg telefonii komórkowej stały się zawodne, a z kranów przestała płynąć woda. Ludzie dusili się próbując ogrzewać dom przy pomocy odpalonego samochodu, albo truli się wodą – nieświadomi, że z powodu braku elektryczności padły baterie do jej uzdatniania. Jak to możliwe?
Nieroztropna niezależność
Zimy w Teksasie rzadko są surowe. A już temperatura grubo poniżej zera i ataki siarczystych mrozów należy nazwać wprost klimatyczną anomalią. Z tym jednak mieliśmy do czynienia w połowie lutego. Gdy uderzyła zima, przestały pracować elektrownie gazowe i wstrzymany został przesył. Padła również część wiatraków, a przez chwilę (w nocy z piętnastego na szesnastego lutego) ich udział w produkcji energii w stanie spadł niemal do zera. Wyłączono część mocy elektrowni jądrowych, a i elektrownie węglowe zanotowały zakłócenia. W związku atakiem mrozu zapotrzebowanie na energię wzrosło – bo trzeba było się ogrzać – dokładnie wtedy, gdy zdolność systemu do jej wytworzenia i dostarczenia spadła.
Doszło do „zdarzenia nadprojektowego" [...] sytuacji, która wykracza poza możliwości techniczne jakiegoś urządzenia. W Teksasie, gdzie w zimie rzadko jest poniżej zera, uderzyła fala mrozów, odczuwalna temperatura wynosiła nawet minus dwadzieścia. Paliwo gazowe zostało przekierowywane do ogrzewania domów, zaczęło go brakować, elektrownie gazowe musiały się wyłączać, w elektrowniach węglowych zamarzały systemy chłodzenia, trzeba też było wyłączyć jeden reaktor jądrowy, bo zamarzła część czujników w obiegu wody. I faktycznie mieliśmy do czynienia z potężnym niedoborem energii, wyłączenia objęły dwa miliony gospodarstw domowych, wystąpił szeroki blackout.
– tłumaczył przyczyny problemu na stronach Gazeta.pl Jakub Wiech, dziennikarz zajmujący się energetyką i autor książek o transformacji energetycznej.
To jednak tylko połowa wyjaśnienia. Drugie pół dotyczy tyle klimatu, co polityki. Tragiczną ironią sytuacji w Teksasie jest to, że właśnie duma i legenda tego stanu – jego niezależność – doprowadziła do tak koszmarnej w skutkach eskalacji problemu. „Przynajmniej część odpowiedzialności za niemalże kompletny kolaps sieci przesyłowej w stanie leży po stronie najambitniejszego w skali kraju eksperymentu z deregulacją energetyki” – piszą w swojej analizie problemu reporterzy nowojorskiego „Timesa”. I żeby nie było, że pisze tak tylko liberalny nowojorski dziennik. Podobne teksty – jak np. „Deregulacja energetyki pogłębiła teksański kryzys” w „Washington Post” – piszą także bardziej konserwatywne gazety, a mówi tak nawet momentami stacja Fox Business.
Bo w Teksasie na progu XXI wieku zdecydowano się przekazać kontrolę nad elektrycznością w stanie pajęczynie najróżniejszych spółek i firm zajmujących się produkcją, dystrybucją i sprzedażą energii. Dziś Teksańczycy mogą wybrać, od kogo kupują energię, jak się rozliczają i komu płacą miesięczny rachunek za zużycie energii – Teksas stał się światowym liderem w jeszcze jednej dziedzinie. Ilości dostarczycieli, pośredników i sprzedawców w sektorze energetycznym. „Branża energetyczna tego chciała. Ludzie tego chcieli. Chciały tego też obydwie partie” – przypominają w swoim tekście autorzy „NYT”. Ale zarazem pokazują, do czego prowadzi prywatyzacja i deregulacja podstawowych zasobów w sytuacji kryzysu. Nikt nad niczym nie panuje i nie ma się do kogo zwrócić o pomoc.
Cuda deregulacji
Bo Teksas poszedł jeszcze dalej. Nie tylko oddał sektor energetyczny w prywatne ręce, ale i rozwijał niezależność energetyczną w jeszcze jednym wymiarze. Sieć przesyłowa w stanie samotnej gwiazdy nie jest częścią ogólnokrajowej infrastruktury pod federalnym nadzorem, ale w zdecydowanej większości funkcjonuje osobno i wyłącznie w ramach stanu. Od blisko stu lat Teksas rozwijał swoją energetykę niezależnie i choć kilka katastrof na przestrzeni wieku dało pretekst, by podłączyć się do reszty kraju, nigdy tego nie zrobiono.
Dlaczego Teksas jest osobno? Tłumaczy na stronach „Dziennika Gazety Prawnej” Eliza Sarnacka–Mahoney:
Po pierwsze, bo jako największy producent energii w kraju (dziś odpowiednio 41 proc. i 25 proc. amerykańskiego wydobycia ropy i gazu) założył, że bez problemu pokryje własne zapotrzebowanie i nigdy nie będzie potrzebował pomocy. Po drugie, nie miał zamiaru oddawać nikomu nic za darmo, choćby w ramach transferów rezerw w przypadku awarii. Po trzecie, najważniejsze, nie chciał przyjmować federalnych regulacji, co musiałby zrobić, gdyby włączył się do krajowej sieci.
Zamiast wymieniać się energią z sąsiadami, Teksas po prostu produkował jej jeszcze więcej i z jeszcze większej ilości źródeł – w przekonaniu, że nigdy jej nie zabraknie. Także i to pomogło wybrukować drogę do katastrofy tak dotkliwej, jak ta z lutego.
Prywatni operatorzy konkurowali ceną, więc oszczędzali choćby na przygotowaniu swoich elektrowni i sieci na surowe warunki pogodowe. To nie było zresztą aż tak zaskakujące, bo mrozy w Teksasie należą do rzadkości. W takiej na przykład Północnej Dakocie wiatraki i rury służące do przesyłu gazu od razu montuje się tak, by nie przestały pracować w przypadku oblodzenia. W Teksasie trzeba było je odśnieżać w kosztowny i czasochłonny sposób z użyciem helikopterów. Nieprzystosowane do niskich temperatur rury albo instalacje zamarzały lub pękały. Jak już wspomnieliśmy, w wielu miejscach padły stacje uzdatniania wody lub zawiodły instalacje, więc pojawił się problem z dostępem do najbardziej podstawowego artykułu – wody pitnej.
Jak piszą reporterzy „Timesa” w swojej analizie, konieczność konkurencji cenowej i brak sztywnych regulacji skutkuje także tym, że nikt nie rozwija rezerw mocy (przydatnych w sytuacji większego zapotrzebowania właśnie z powodu mrozów) ani zapasowych środków bezpieczeństwa. Tam gdzie energię dostarcza państwowy czy lokalny monopol, a infrastruktura krytyczna znajduje się w rękach publicznych, częściej też podejmuje się kosztowne inwestycje w stabilność sieci i jej rozwój. W warunkach prywatnej konkurencji o klienta buduje się tak, by dostarczyć energię z jak największym zyskiem. Za cenę ryzyka, że może jej kiedyś zabraknąć lub nie będzie jej jak dostarczyć potrzebującym. I do tego właśnie doszło.
Ale błędem byłoby sądzić, że prywatyzacja i deregulacja sieci energetycznej była świetnym rozwiązaniem dla indywidualnych klientów. Niektórzy klienci – w tym seniorzy – otrzymali rachunki za prąd (o ile go mieli w ten feralny weekend lutego) idące w tysiące dolarów za dzień! Było to możliwe dzięki kontraktom na „płynne” ceny prądu, uzależnione od zapotrzebowania – i tak niektórym w czasie awarii z tego względu naliczono niebotyczne kwoty. Teraz władze stanu same muszą naruszyć pryncypia deregulacji i wolnego rynku, zmuszając firmy do uwolnienia środków z kont klientów, których nie można jeszcze dodatkowo zagłodzić i zbankrutować w środku katastrofy naturalnej. Według wyliczeń „Wall Street Journal” (raczej wolnorynkowej gazety, nieskłonnej do walenia na odlew w kapitalizm) skutkiem deregulacji i prywatyzacji energetyki w stanie Teksas były rachunki wyższe dla zwykłych mieszkańców o… 28 miliardów dolarów od 2014 roku do dziś względem cen inkasowanych przez publicznych dostawców.
Wytykanie wiatraków palcami
Trzeba uczciwie powiedzieć, że nawet najlepsze prawo nie uchroniłoby części instalacji przed awarią. Ale to złe prawo, chciwość, brak centralnego nadzoru, procedur, środków bezpieczeństwa i połączeń sieci z resztą kraju ściągnął na Teksas największe nieszczęście. Z ofiarami śmiertelnymi włącznie.
Właściwie od razu wybuchł spór o to, czy to wina odnawialnej, czy tradycyjnej energetyki. Konserwatywni politycy i gubernator stanu Teksas, Greg Abbott, jako pierwsi rzucili się do obwiniania „zielonej energii”. Na antenie prawicowej telewizji Fox News prześcigali się w potępianiu planów „Zielonego nowego ładu” partii demokratycznej, choć ten póki co istnieje wyłącznie na papierze. W tuzinach wypowiedzi medialnych i tweetów podkreślali, jak nieprzewidywalna i niestabilna jest ekologiczna energetyka, a jak dobre i bezpieczne są paliwa kopalne. Z polemiczną ofensywą ruszyła amerykańska lewica i duża część mediów głównego nurtu, które dla odmiany zaczęły bronić wiatraków przed krytyką. Popularna kongresmenka Alexandria Ocasio-Cortez kazała Abbottowi „wziąć się do roboty na rzecz poszkodowanych przez katastrofę obywateli” i „potem przeczytać jakąś książkę o tym, jak działa przemysł energetyczny w jego własnym stanie”.
Jednak oba te ujęcia mijają sedna problemu. Odnawialna energia nie doprowadziła do katastrofy – bo zawiodły wszystkie źródła. Ale też to nie wiatraki i panele słoneczne uratowałyby Teksas – jest ich za mało, a i one mocno ucierpiały. Inwestycja w zieloną energetykę na pewno nie zaszkodzi na przyszłość, ale by zabezpieczyć Teksas przed podobną katastrofą, potrzebna będzie wielka i strukturalna zmiana. Paradoksalnie, być może przejście na bardziej bezpieczny i dla mieszkańców, i środowiska model będzie wymagał jeszcze większych mocy pozyskiwanych z gazu i węgla przynajmniej przez jakiś czas. A może więcej atomu?
To jednak nie z powodu braku energii Teksas dziś cierpi – mocy starczy na przyszłość. Problem polega na tym, że przez ostatnie dwadzieścia lat wszystkich interesowało to, czy będzie ona tania lub droga i jak najwięcej na niej zarobić. O resztę miał się zatroszczyć wolny rynek i tradycyjny teksański grit. Jak się okazało, nie wystarczył. Teraz za tę niezależność i swój pomysł na energetyczną secesję Teksas zapłaci bardzo wysoką cenę.
Ale, jak powiedzieliśmy na wstępie, to nie jest historia o jednym amerykańskim stanie i dotkliwych skutkach zmian klimatycznych. Brak regulacji infrastruktury krytycznej czyni ją słabszą w każdym możliwym sensie – dosłownie i metaforycznie. Zysk jako jedyny cel fukcjonowania kluczowych sektorów – bezpieczeństwa, informacji, energetyki – prowadzi do patologii. A choć wszechwładza państwa nie jest rozwiązaniem na wszystko, to jego wycofanie się i kapitulacja wobec najważniejszych wyzwań tym bardziej nie pomaga. Sieć energetyczna jest infrastrukturą krytyczną w jak najbardziej dosłownym wymiarze. Po prostu bez prądu nie ma gospodarki, życia obywatelskiego i elementarnego bezpieczeństwa – koniec.
Ale można teksańską katastrofę potraktować również jako zachętę do pomyślenia o skutkach oddania władzy nad innymi kluczowymi sektorami i zasobami w ręce prywatnego oligopolu. Na przykład informacji, debaty publicznej i naszych danych. Ta katastrofa służy także za przestrogę i metaforę. Bo jeżeli, jak twierdzą niektórzy, informacja jest węglem i ropą XXI w., to jako społeczeństwo i cywilizacja, które oddało pełną kontrolę i możliwość czerpania nieograniczonych niczym zysków informacyjnych oligopolom cyfrowych, jesteśmy jak ten Teksas po sprywatyzowaniu ostatniego metra kabla elektrycznego. W połowie drogi do katastrofy.
Tekst jest zaktualizowaną i rozszerzoną wersją artykułu, który ukazał się w tygodniku „Przegląd” nr 10/2021 z 1.03.2021 do kupienia na stronach sklep.tygodnikprzeglad.pl