Debata o szczepionkach stoi na głowie
To nie prawicowy szur ani sołtys z Podkarpacia sabotują system szczepień w Polsce.
Polska znajduje się dziś wyraźnie poniżej unijnej średniej pod względem odsetka zaszczepionych. Gorzej niż u nas jest tylko w sześciu państwach wspólnoty – wszystkich ze wschodu i południa. U Słowaków, Słoweńców, Litwinów, Estończyków, Rumunów i Bułgarów. W jakimś dziwacznym sensie jest więc lepiej niż być mogło, bo pod względem niechęci do szczepień byliśmy w zeszłym roku – czyli zanim pojawiła się szczepionka na COVID-19 – na ścisłym podium, obok Francji i Węgier. Ale to oczywiście żadne pocieszenie, bo widząc słabe postępy w szczepieniu, jak i kolejne bulwersujące ataki na punkty szczepień i przychodnie oraz błazenadę części polityków, chce się tylko schować twarz w dłoniach.
Gdy więc prezydent Macron zabrał się za walkę z antyszepionkowcami we Francji – którzy zresztą, o czym pisze się trochę mniej, ostro protestują – i w Polsce zaczęło się szukanie winnych. A publicystyka szybko zaczęła produkować wyjaśnienia, dlaczego Polacy szczepić się nie chcą. I to z tą narracją, która coraz mocniej wkracza w komentatorski obieg, mam problem. Szybko wytypowano jako winnych kilka archetypów: głupią babę z prowincji, prawicowego szura, wyborców PiS-u jako masę albo grupy zawodowe, które rzekomo chcą walczyć z przymusem szczepień, jak nauczyciele. Nie mam specjalnej sympatii dla antynaukowego wariactwa, ale ta opowieść – jak i cała debata wokół chęci i niechęci do szczepień – to piramida postawiona na głowie. Nie dlatego, że jakaś przypadkowa baba z Podkarpacia nie chce się szczepić, mamy z tym w Polsce problem.
Badania pokazują, że więcej niechęci jest u młodych niż starych. Więcej sceptyków szczepionkowych znajdziemy wśród wyborców Hołowni, niż PiS-u. Widać, że mapa szczepionkowej klęski trochę pokrywa się z mapą zwycięstwa wyborczego Andrzeja Dudy, ale też nie na tyle, żeby stwierdzić jasną korelację. Gorzej jest na wsi, ale z kolei chęć do szczepień rośnie z wiekiem i wykształceniem we wszystkich elektoratach (z wyjątkiem Konfederacji). Ten obraz jest – nie tylko zresztą w Polsce – złożony. Badacze niechęci do szczepień nie są nawet w stanie dojść do konsensusu, czy bardziej antyszczepionkowe są kobiety, czy mężczyźni.
Spychanie odpowiedzialności i winy na wyobrażony ciemnogród i przypadkowych ludzi jest za to doskonałą formą uniknięcia rozmowy o faktycznych winowajcach i tym, jak rozchodzi się dziś dezinformacja oraz czemu jest tak skuteczna. W największym skrócie, gdy ktoś chce dziś wskazać palcem winnych, nie musi szukać długo – największe platformy społecznościowe żyją właśnie z tego, że stanowią schronienie dla wszystkich narracji, które wypychane są głównego nurtu. Dziś największą z nich jest właśnie koronasceptycyzm. Pretensje o to, że ludzie nie chcą się szczepić, należy w pierwszym skierować do panów Zuckerberga (Facebook), Dorseya (Twitter) i Pichaia (Google). Tak zresztą właśnie zrobił prezydent Biden. Nigdy wcześniej w historii nikt nie stworzył tak skutecznego, sprawnego i zyskownego narzędzia zarabiania na nieufności, panice, oburzeniu i osamotnieniu jak współczesne koncerny social-mediowe.
Nie chodzi tylko o to, że te platformy nie usuwają i nie blokują szkodliwych i naukowych treści wystarczająco szybko (choć to oczywiście również problem). Chodzi o to, że ich model biznesowy wynagradza tworzenie kontrowersji i podziałów – im dłużej ktoś będzie siedział na Facebooku czy YouTube, tym więcej reklam po drodze obejrzy, tym lepiej dla zysków. W sytuacji, w której zdecydowana większość mediów i dziennikarzy powtarza o COVID-19 i szczepionkach to samo, wąskie grono tych influencerów, którzy pójdą wbrew wszystkim oficjalnym narracjom przyciąga nieproporcjonalnie dużo uwagi. Więc są za to wynagradzani. Gdy zdobędą uwagę (i gratyfikację w postaci lajków, udostępnień, obejrzeń i pieniędzy), mają tym większą motywację, by dalej iść tą drogą – tylko jeszcze bardziej kontrowersyjnie i radykalnie. Jedna teoria i szokująca wiadomość musi gonić następną, by publiczność dalej klikała. Im więcej ludzi to ogląda, tym większy zasięg i pokusa, by uderzać jeszcze mocniej. Pętla się zamyka.
Powtórzmy to jeszcze raz: w jakimś sensie to nie twórcy dezinformacji zainfekowali media społecznościowe, ale to media społecznościowe stworzyły twórców dezinformacji i dały im do ręki gotowy mechanizm zarabiania na ogłupianiu ludzi, którzy to mechanizm influencerzy skutecznie wykorzystują.
Niedawne głośne badanie CCDH – powoływał się na nie Biały Dom – dowodzi, że zaledwie dwunastka antyszczepionkowych influencerów w anglojęzycznym internecie zgromadziła publiczność liczącą 59 milionów ludzi. Dla porównania program popularnego prawicowego publicysty Tuckera Carlsona – również oskarżanego o szerzenie deziformacji – ogląda 3-4 miliony Amerykanów. Rachunek jest jasny: nawet najbardziej toksyczne czy kontrowersyjne figury tradycyjnych mediów, nawet gdyby szerzyły najgorsze brednie, nie mogą się równać z siłą, jaką social-media dały patoinfluencerom. To samo stosuje się do Polski, gdzie choćby tygodnik „Do Rzeczy” dwoił się i troił, by podważyć „ideologię sanitaryzmu”, to w skali roku dotrze do maksymalnie kilkuset tysięcy czytelników. To śmieszne liczby, biorąc pod uwagę zasięgi jednej modelki albo rapera na instagramie.
Do podobnych wniosków prowadzi badanie Reuters Institute. W próbce zmanipulowanych lub fałszywych informacji, jaką analizowano, 69% procent ruchu w social-mediach wygenerowały posty 20% polityków, celebrytów i influencerek. Badacze piszą, że choć zdecydowana większość (pod względem ilości) fałszywych treści pochodzi od zwykłych ludzi, to mają one z oczywistych powodów dużo mniejszą siłę oddziaływania niż te, które pochodzą z popularnych kont.
Nie można bagatelizować tego, że wciąż olbrzymi wpływ na postawy niechętne szczepieniom mają nieformalne obiegi informacji. W Polsce analizując podejście do państwa, zdrowia publicznego i szczepionek, zawsze osobny rozdział należy poświęcić roli kleru i rodziny. Na oddolnym poziomie – choć niestety na razie dysponujemy wyłącznie dowodami anegdotycznymi – rola Kościoła i lokalnych figur autorytetu (ojca, męża, lekarza, krewnych zza granicy) odgrywa wielką rolę. Chętnie przeczytałbym na ten temat – roli tych obiegów informacji i postaw wobec szczepionek – dobre badania. Ale między bezmyślnym księdzem albo kuzynem-oszołomem, którzy opowiadają brednie o chipach i jaszczurach, a usieciowioną dezinformacją jest zasadnicza różnica.
Facet, który zaczepił mnie na peronie dworca PKP w Kuźnicy Białostockiej i opowiadał o tym, że nienawidzi Billa Gatesa, a szczepionki to spisek NWO, prawdopodobnie nie czerpał z tego nic poza satysfakcją z dominacji nad przypadkowymi współpasażerami czekającymi na pociąg. I nawet tego mu się do końca nie udało osiągnąć, bo zaraz zarówno stojąca obok pani po 50-tce, jak i jakiś student farmacji srogo go wyśmiali. Gdyby jednak założył kanał w social-mediach i zaczął uderzać szerzej niż tylko do klientów podlaskiej kolei regionalnej, znalazłby prędzej czy później fanów, a może i pieniądze. Wielki globalny megafon dla wszystkich, nawet najbardziej destrukcyjnych poglądów, to cena jaką płacimy za wielkie dzieło zniszczenia pośredników w dostępie do informacji – misji, której podjęła się Dolina Krzemowa blisko dwie dekady temu i której przez lata wszyscy klaskali. Dominująca przez grubo ponad dziesięć lat opowieść mówiła przecież, że to dobrze, że nikt nie będzie ludzi cenzurował, „marginalizowane głosy” uzyskają przestrzeń do wypowiedzi, rzekomo nieuczciwe i elitarne instytucje wiedzy w rodzaju uniwersytetu czy prasy, stracą swój monopol. Pandemia COVID pozwala przetestować ten pogląd w praktyce.
Gdy prezydent Biden zaatakował Facebooka, rzecznik firmy odpowiedział, że „nie będzie zawracał sobie głowy tezami, które nie mają oparcia w faktach. (…) Dzięki nam dwa miliardy ludzi sięgnęło po potwierdzone informacje na temat COVID-19 i szczepionek. Fakty pokazują, że Facebook pomaga ratować ludzkie życie. Kropka” – mówił, cytowany przez media, w swojej odpowiedzi do prezydenta Bidena rzecznik giganta z Doliny Krzemowej. Ale informacje, jakie ujawnił niedawno „New York Times”, pokazują, że sam Facebook odmówił zbierania i analizy danych na temat tego, jak wiele osób (i jak wiele razy) wystawiono na zgoła przeciwne, szkodliwe poglądy.
Prawda jest jednak taka, że problem nie dotyczy wyłącznie Facebooka, ani nie rozwiąże go cenzura post-factum – nawet gdyby w jakiś magiczny sposób udało się za jednym zamachem usunąć wszystkie nieprawdziwe, zmanipulowane treści. Proszenie dziś korporacji cyfrowych o pomoc w rozwiązaniu epidemii dezinformacji jest jak proszenie dilerów narkotykowych z Baltimore o rozwiązanie problemu uzależnienia mieszkańcow od cracku. (Tak, to metafora dla fanów serialu „The Wire”). Nie chodzi o skutki i redukcję szkód, ale o to, że istnieje cały przemysł handlu tą trucizną.
W tym samym czasie moje ulubione radio informacyjne co rano produkuje nową teorię spiskową o tym, kto w Polsce rzuca systemowi szczepień kłody pod nogi. Może to sam PiS? Może Ziobryści? A może działa jakaś szajka podpalaczy punktów szczepień i to zorganizowana akcja? Może kazali im to robić Rosjanie? A może wściekła baba z Podkarpacia do spółki z sołtysem?