Na czwartek, nie znając oczywiście z góry rozstrzygnięcia, jakie zapadnie w Trybunale Konstytucyjnym, zaplanowałem sobie obejrzeć „Proces siódemki z Chicago” Aarona Sorkina – nowy film Netflixa o rozruchach społecznych w Ameryce lat 60. Nie było na to lepszego czasu. Co może ma jednak wspólnego komercyjna fabuła z Netflixa z kwestią aborcji w Polsce? – zapyta ktoś. Wszystko, jak się okazuje. Wszystko.
I.
„Proces…” opowiada prawdziwą historie ósemki działaczy obywatelskich i antywojennych 1968 roku, których mianowany przez prezydenta Richarda Nixona prokurator generalny postawił przed sądem. Pretekstem do głośnego procesu były wiekowe przepisy zabraniające przekraczania granic między stanami „w celu wzniecania przemocy”. Jednak faktyczny cel działaczy i działaczek studenckich, hippisów, młodych demokratów czy członków Czarnych Panter, był wówczas inny. W Chicago trwała konwencja partii demokratycznej, która miała wyłonić kandydata na wybory prezydenckie. Protestujący chcieli wyrazić swoje zniesmaczenie tym, że choć wciąż trwała wojna z Wietnamem, politycy mieli opinie młodzieży gdzieś – a żadna z partii nie chciała skończyć tego krwawego konfliktu. „Kompromisy” zawiązywali partyjniacy ponad głowami ludzi. A to młodzi ludzie mieli ginąć na tej wojnie i to oni najbardziej chcieli jej zakończenia. Chcieli decydować we własnej sprawie.
Protesty w Chicago faktycznie skończyły się jednak przemocą, doszło do licznych starć z policją, pobić dziennikarzy i uczestników demonstracji przez funkcjonariuszy, dewastacji mienia – obrażenia odniosło kilkaset osób. Na sali sądowej państwo chce udowodnić protestującym, że to oni odpowiadają za to wszystko – choć to w rękach władzy były narzędzia, by eskalacji zapobiec.
Film ma dwie warstwy, pierwsza to opowieść o (nieuczciwym) procesie i wypaczeniach wymiaru sprawiedliwości. Druga jednak jest może nawet ciekawsza. „Proces…” wychodzi bowiem poza samą salę sądową i w kilku planach czasowych pokazuje spory bohaterów – przed, w trakcie i po zamieszkach.
I tak przez dwie godziny aktywiści kłócą się między sobą, kto, jak i po co ma protestować. Czy można przeklinać? Czy policja to nasi sojusznicy czy jednak „świnie” ( czyli po naszemu „psy”)? Czy wypada działać umiarkowanie czy radykalnie? Czy chcemy rewolucji? Akceptujemy państwo prawa czy idziemy z anarchistami? Czy prowokacje służą sprawie? A może zrażają do niej „normalsów” i szkodzą? Jebać sądy czy wygrywać w sądach? Czy można obrażać świętości i ranić mieszczańskie gusta? Lepsza jest metoda non-violence czy może jednak trzeba komuś w końcu przypierdolić? Byliśmy już grzeczni? Nie będziemy już grzeczni… I tak dalej.
Gdzieś to już słyszeliśmy? No właśnie! „Proces…” jest genialnym publicystycznym podsumowaniem atmosfery 2020 roku – z jego pandemiczną gorączką, stłuczonym termometrem politycznych emocji i wojną kulturową, która szaleje w tle. Protesty #BlackLivesMatter, powyborcze przebudzenie Białorusi, polskie protesty tego lata. I oczywiście to, co dzieje się właśnie teraz, po zaostrzeniu prawa aborcyjnego za pomocą zwasalizowanego przez władzę TK. Czyli podczas Ogólnopolskiego Strajku Kobiet.
W „Procesie…” padają wszystkie te argumenty. Legendarny hipis i nihilista, Abbie Hoffman – grany przez znanego z „Borata” Sashę Barona Cohena – przekonuje, że im głupiej, tym lepiej. Trzeba się śmiać, prowokować i robić z siebie pajaca – bo wtedy przyjdą media i się nami zainteresują. Sztywny i pryncypialny działacz pacyfistyczny Dave Dellinger każe nadstawiać drugi policzek i działać pokojowo. Tom Hayden, przyszły polityk, mówi zaś kolegom o konieczności budowania sojuszy i przedkładania skuteczności nad popisy i brawurę. Prawnik William Kunstler – którego gra wybitny aktor teatru szekspirowskiego sir Mark Rylance – tłumaczy zaś im wszystkim, że nic z tego nie będzie, jeśli pójdą do więzienia, a prawicowy rząd przy poparciu opinii publicznej skutecznie ośmieszy ich ideały. Spory między aktywistami – o metody działania, stylówę i język – nie ustają nawet, gdy lądują na tej samej ławie oskarżonych.
Nic prostszego niż wyobrazić sobie ten sam film, tylko z Martą Lempart, Klementyną Suchanow, Stop Bzdurom, Joanną Scheuring-Wielgus w rolach „siódemki”, Adamem Bodnarem albo mecenas Sylwią Gregorczyk-Abram (jako Kunstlerem, oczywiście) i ze Zbigniewem Ziobro jako prokuratorem, a Jarosławem Kaczyńskim jego zwierzchnikiem. Mamy to samo, co na Netflixie, tylko na żywo.
W tym sensie film Sorkina jest rzeczą genialną, bo mówi rzeczywistością 2020 roku, a rzeczywistość 2020 roku mówi nim. Gorzej, że czasami można odnieść wrażenie, jakby wiele spraw faktycznie nie ruszyło od czasów, o których film opowiada – karnawału lat 60 i bolesnej reakcji po nich.
II.
W wakacje tego roku przetoczyła się przez Polskę podobna dyskusja – z tym że po tysiąckroć głupsza. Zaczęła się wraz ze sporem o zawieszenie tęczowych flag na kilku warszawskich pomnikach i trwała z dobry miesiąc. Jedna jej strona próbowała przekonać, że z każdym środkowym palcem i przekleństwem Margot w wywiadzie dla tygodnika „Polityka” prawa osób LGBT+ w Polsce zyskują, społeczeństwo się liberalizuje, a prawicowa hegemonia kruszeje. Druga strona chciała udowodnić coś dokładnie odwrotnego. Jedni bronili wulgaryzmu dla wulgaryzmu, drudzy czystości języka i rączek dla samej czystości. Mylili się rzecz jasna wyznawcy obu tych poglądów.
Tamta rozmowa zafiksowała się na symbolach – krzyż, tęcza, środkowy palec, kościół, pomnik, biało czerwona… W tym akurat obie strony były zaskakująco zgodne: jedna i druga chciała ustalić hierarchię tego, co obraża i co nie obraża. Spór dotyczył też sfery sacrum – prawica broniła świętości pomników i czystych murów, lewica świętości przedrostków i czystości języka. Natychmiast też do głosu doszły szantaże moralne zastępujące argumenty – jedni pisali, że niezgoda z ich programem, to zgoda na przemoc wobec niewinnych. Drudzy odgrażali się, że niesłuchanie ich ojcowskich rad to prosta droga, by na tę samą przemoc zasłużyć – „sami się o to prosiliście”. Nic dziwnego, że tak szybko entuzjazm letnich demonstracji przeciwko przemocy policji w Warszawie przeistoczył się w toksyczny spór pokoleniowy lewicy i liberałów.
Pisałem wtedy w „Newsweeku”, że
może być przecież i tak, że i obecne przesilenie pozostanie wyłącznie kolejnym epizodem w toczącej się wojnie kulturowej, którą sprawnie póki co zarządza z Żoliborza Jarosław Kaczyński (…). Pod powierzchnią dzisiejszej zgody i współdziałania między lewicą i liberałami jest przecież morze gorącej jak lawa nienawiści. Istnieje ryzyko, że niezdolni do wymuszenia natychmiastowych zmian oburzeni zwrócą się przeciwko sobie – a doraźne rozliczenia i poszukiwanie wroga wewnętrznego będą musiały posłużyć za formę zastępczej zemsty. Wystarczy ich tylko trochę podburzyć przeciwko sobie lub zwyczajnie poczekać, aż zewnętrzna iskra – głupia wypowiedź, niefortunny gest, zadawniony konflikt – doprowadzi do pożaru.
I tak się stało. Ten konflikt rzeczywiście doszedł do głosu, a wzajemne pretensje szybko zagłuszyły wołanie o solidarność. Przelewający się później w dziesiątkach prasowych i internetowych polemik kwas budził ekscytację, ale nie przyniósł odpowiedzi na podstawowe pytania. Choćby najprostsze: czego chcemy?
Wiemy już też – z dobrze udokumentowanych relacji prasowych – że tamten spór wywołał Zbigniew Ziobro, by zacementować swoje miejsce w obozie władzy. Dostał, co chciał – aresztowania, represje i obrzydliwa propaganda telewizji przeciwko osobom LGBT+ była zaś ceną, jaką Polacy musieli zapłacić za powodzenie jego planu i miejsce Solidarnej Polski w rządzie.
Tamten epizod zakończył się jednak jako bitwa w wojnie kulturowej – i do tego przegrana – bo nikt nawet nie dobre nie chciał udawać, że czegoś więcej chce. Albo inaczej: nikt nie zalicytował wyżej niż Ziobro, więc to on zgarnął całą pulę.
A skoro już tu jesteś… ten tekst powstał dzięki waszym subskrypcjom 🙏🏻 Jeśli możesz, kliknij w poniższy guzik i zapisz się na płatną opcję – pomoże mi to pisać i udostępniać kolejne teksty. Kosztuje to tyle, ile jedna kawa ☕️ miesięcznie.
Jeżeli podobał ci się ten materiał, udostępnij go dalej lub forwarduj tego mejla znajomym.
III.
Dziś nie brakuje publicystek i publicystów, którzy próbują przekonywać, że to właśnie wulgarności i spontaniczności letnich wydarzeń zawdzięczamy masową mobilizację Polek i Polaków dziś. To bzdura. Nie dlatego szef AgroUnii Michał Kołodziejczak wylewa obornik pod domami posłów PiS, nie dlatego niektóre policjantki i policjanci dołączają do marszów kobiet, i nie dlatego taksówkarze trąbią w rytm ***** ***, bo znak do tego dali im liderzy opinii z Facebooka kilka miesięcy temu za pomocą gniewnych postów.
Prawdziwa jest raczej teza przeciwna: że dzisiejsze protesty są możliwe i tak wielkie właśnie dlatego, że ani nie zarządza nimi, ani nie jest w stanie narzucić czegokolwiek grono internetowego komentariatu. Że masowe marsze, strajki i protesty są tak liczne i naprawdę ludowe, bo nie idą one w rytm publikowanych w „Krytyce Politycznej” felietonów, polemik w „Gazecie Wyborczej”, ani nie kieruje nimi żaden zbiorowy mózg warszawskiej bańki. Bo gdyby tak było, to ludzie by się już dawno pozabijali nawzajem.
Mieliśmy tego doskonałą próbkę po tygodniu protestów. Gdy tylko warszawska inteligencja znalazła chwilę, by usiąść do klawiatur (bo zeszła z ulic), media społecznościowe zalała fala pretensji o to, komu i za co należą się największe honory; kto nie jest godzien wyjścia na ulice; kto ma prawo i kto nie ma prawa mówić publicznie. Wywiązała się dyskusja, czy należy mówić „kobiety i matki” czy „osoby z macicami”. Marginesowe grupki starły się o to, „czyj” jest to protest – kobiet, osób LGBT+, Polek i Polaków, Marty Lempart, Lewicy, Cypisa czy Zbigniewa Stonogi. Wyłoniły się frakcje, które poróżniły się o to, czy „wypierdalać w podskokach” powinien szybciej Duda, Hołownia, Trzaskowski czy może sama Lempart. Są kłótnie – to nie żart! – czy jebany jest PiS dostatecznie mocno, a może właśnie za mocno.
Było to i przerażające, i śmieszne – bo rzeczywistość, jak to często ma w zwyczaju, szła swoim rytmem. W środę na ulicach polskich miast było podobno już 430 tys. ludzi – w środku pandemii, pomimo jesieni, bez żadnych wyborów na horyzoncie. Dla wszystkich trzeźwo myślących było już jasne, że to masowy, ludowy, oddolny ruch –zresztą taki, jakiego ci narzekający na wszystko bańkowicze od dawna chcieli. Postępowe środowiska przez ostatnie lata fantazjowały przecież o zaistnieniu „lewicowego populizmu” – ruchu wściekłego, wulgarnego, ludowego, bardziej discopolowego, łączącego rózne grupy, klasy, tożsamości. Takiego, do którego dołączy i rolnik, i niebieskowłosa queerówa. I go dostali, więc tym śmieszniej brzmiały ich narzekania, że protest nie spełnia ich wyśrubowanych przez lata lektur radykalnych książek standardów.
Co ciekawe też, spory o radykalizm lub brak radykalizmu i metody są tym razem zupełnie bez znaczenia… bo protesty po prostu się dzieją. Nie ma już znaczenia, czy ktoś popiera przeklinanie lub go nie popiera, czy ktoś chce skandować ***** *** lub przeciwnie – sens tej dyskusji wyparował szybciej niż dym z papieroska na październikowym deszczu i okazało się, jak sztuczna była ona od początku.
Ludzie wychodzili na ulice w Myszkowie, Starogardzie, Ząbkowicach Śląskich i Hajnówce niezależnie od tego, co i jak chcieli nakazać im liderzy i liderki opinii, kinderradykałowie z kanapy, domorośli rewolucjoniści uzbrojeni w garść emotikon.
IV.
Wróćmy do „Procesu siódemki z Chicago”.
W jednym z moich ulubionych monologów Tom Hayden tłumaczy – proszę wybaczyć cytat z pamięci – czym jest skuteczność. „Nieważne, co jest na drugim miejscu – prawa mniejszości, wolność, pacyfizm, demokracja – jeśli na pierwszym miejscu nie jest zdobycie władzy. Wszystko, co jest później, to życzenia”.
Dziś wiele osób pisze, że to rewolucja. Z pewnością łatwo dać się ponieść temu wrażeniu – ba, może ono być prawdziwe. Na pewno nie można ignorować ani masowej skali protestów, ani tego w jak niezwykłym czasie się one dzieją i jak różnorodną koalicję stworzyły. Na pewno coś w tym momencie pękło, a mit „wielkiego stratega” przeistoczył się w żart szybciej, niż ktokolwiek zdąży krzyknąć na kibicowską modłę ŻO-LI-BORZ! Czy to jednak musi oznaczać, że rząd poda się do dymisji albo ucieknie przez zieloną granicę w podskokach na Węgry? Nie ma takiej gwarancji. W Polsce mamy tendencję do upajania się wizją odsunięcia władzy na ulicy – nawet jeśli w rzeczywistości chyba nigdy się to nam nie udało. To tradycja piękna i wniosła, ale też źródło wielu narodowych tragedii.
Zaś ci których fascynuje idea „rewolucji” tylko ze względu na zawarte w niej przyzwolenie na przemoc – i obietnicę, że wreszcie to oni będą mogli kogoś spotkać – to gnoje, którzy są nie mniej groźni niż kibolskie bojówki, które zaktywizował Kaczyński. Tych jest na szczęście mniejszość.
Fakty są zaś takie, że choćby obalono rząd Kaczyńskiego tu i teraz, to nic jeszcze nie jest „załatwione”. Chyba, że komuś marzy się taka rewolucja, która w ogóle obali system parlamentarny, z prezydentem, Senatem – w myśl zasady „jebać pały i rząd cały”. Tradycja udanych rewolucji w Polsce każe jednak bardziej myśleć o Okrągłym Stole niż rewolucji październikowej – mimo wszystko. Więc ci którzy jedną ręką polerują dziś ostrze radykalizmu, powinni drugą dłoń szykować do taktycznej zgody. Każda większość zdolna do przejęcia władzy i/lub zdolna do zmiany konstytucji będzie musiała zawierać prawicowy lub konserwatywny element – czy będzie to PO, PSL, Misiek Kamiński, Hołownia czy Gowinowcy albo eks-PiS. Inaczej się nie da i lewica w pojedynkę, choćby miała najpiękniejsze hasła na transparentach, konstytucji nie zmieni. Tym bardziej nie zmienią konstytucji – a o to już idzie, prawda? – same masowe marsze.
Skuteczność tego protestu wymaga jego upolitycznienia w jakiejś perspektywie – a po karnawale musi zaś przyjść nudziarstwo negocjacji.
I tutaj jednak w gruncie rzeczy prosty morał filmu Sorkina przychodzi z pomocą. Bo na tytułowe pytanie – „jaki radykalizm działa?” – odpowiedź, której udziela brzmi: każdy. Trzeba żartownisiów i prawników, polityczek i związkowców, pisania przemówień i chodzenia do sądów, brania udziału w wyborach i pracy u podstaw. Ani sam śmieszkujący Abbie Hoffman by nic nie zdziałał – ale nie udałoby się to też wielbiącemu bożka parlamentarnej polityki Haydenowi, ani samym Czarnym Panterom.
W tym sensie „Proces siódemki z Chicago” jest również odtrutką na ten kinderradykalizm – on mówi, że nie wystarczy napisać posta na Facebooku, nie wystarczy rzucić kamieniem, nie wystarczy napisać płomiennej odezwy, nie wystarczy podać sobie ręki z wczorajszym przeciwnikiem, nie wystarczy wesoło bluzgać, nie wystarczy zebrać podpisów i nie wystarczy dać świadectwo. Trzeba zrobić to wszystko naraz i jeszcze trochę. Zmiana społeczna to nie konkurs w kolekcjonowaniu głasków na Instagramie.
Sorkin – może dlatego, że to zgniły liberał – daje nam tu korepetycje z maksymy, w którą i ja głęboko wierzę. Polityka to nie sztuka posiadania racji, a bycia skutecznym. Niewykluczone, że protestującym przyjdzie niebawem przetestować jej prawdziwość w realu.
Zdjęcia wykorzystane w tekście: (1, w kolażu, 3 – Michał „Wes” Wesołek /IG: WES.MW, FB: Michał „Wes” Wesołek, (2) David Wilson (CC-BY 2.0) @ WikiMedia Commons (4) Tomasz Michalski, Tomasz Mielnik @ Tygodnik Przegląd.
Dziękuję za lekturę. Ten tekst jest dostępny dla wszystkich dzięki wpłatom osób subskrybujących ten newsletter 👉🏻 Jeśli możesz, kliknij w poniższy guzik i zapisz się na płatną opcję – pomoże mi to pisać i udostępniać kolejne teksty 🙏🏻