Człowiek zmarł w pracy? „Trzeba było pójść na chorobowe”...
Czas na toaletę liczony ze stoperem w ręku, zwolnienia związkowców i rewizje kanapek – jak wygląda praca dla globalnych korporacji w Polsce opowiada mi autorka książki „Korpo”, Katarzyna Duda
„Korpo” Katarzyny Dudy to opowieść o mroczniejszej i mniej reprezentacyjnej stronie zagranicznych inwestycji w Polsce. Takiej, której nie ma w folderach o sukcesach polskiej przedsiębiorczości i okolicznościowych laurkach na każdą rocznicę planu Balcerowicza. Tak, wszyscy wiedzą, że zagraniczne firmy „tworzą miejsca pracy” i wszyscy cieszą się, że gdzieś w kraju – pod Wałbrzychem, w Łodzi albo na przedmieściach Krakowa – powstał nowy magazyn, centrum logistyczne albo call center. Duda opisuje w swojej książce rewers tego medalu: pracę w magazynie lub call center bez prawa do prywatności, obelgi i poniżanie ze strony zagranicznych klientów, psychiczną udrękę pracujących w Polsce „czyścicieli internetu” zmuszonych do oglądania (i blokowania) najokropniejszych nagrań trafiających do sieci.
Owszem, Polska jest atrakcyjnym miejscem do inwestowania, ale ma to swoją cenę. Począwszy od milczenia o wadach i słabościach rozwoju kraju w oparciu o tanie miejsca pracy, przez serwilizm polityków i samorządowców wobec zagranicznego kapitału, a skończywszy na rosnących słupkach poparcia Le Pen, Trumpa czy Brexitowców. Bo przecież obywatele tamtych krajów wściekli są, że ich fabryki i miejsca pracy zabrał jakiś fucking Polack. I dziś te fabryki są nie w sąsiedztwie, ale mieście, którego nazwy nie sposób zapamiętać, ani wymówić. A właśnie dlatego, że te miejsca tak łatwo było do Polski przenieść, to – przypomina Duda – równie łatwo, gdy pojawi się tańszy i bardziej atrakcyjny kraj, będzie je wynieść.
Rozmawiamy też o tym, czy śmierć zatrudnionego w magazynie Amazona pod Poznaniem 49-letniego Dariusza Dziamskiego zmieniła coś w debacie publicznej w Polsce i czy można jej było zapobiec.
Rozmowa ukazała się w tygodniku „PRZEGLĄD” nr 20/2022 z 09.V.2022, do kupienia na stronach sklep.tygodnikprzeglad.pl
Jakub Dymek: Dlaczego na okładce książki o pracy w Polsce – w magazynach na Dolnym Śląsku, call center w Krakowie albo montowniach pod Poznaniem – widnieje sylwetka człowieka łudząco podobnego do miliardera Jeffa Bezosa? Założyciel Amazona, giganta handlu internetowego, może tu nigdy nawet nie był.
Katarzyna Duda*: Amazon jest największym amerykańską inwestycją w Polsce jeśli chodzi o miejsca pracy – w magazynach, w obsłudze klienta, logistyce. Ale Jeff Bezos, poza byciem jednym z najbogatszych ludzi na świecie, jest rekordzistą w jeszcze innej dziedzinie. W 2014 roku został uznany najgorszym pracodawcą świata według ITUC, największego światowego zrzeszenia związków zawodowych. Jeśli firmy takie jak Amazon wyznaczają standardy pracy w coraz większej ilości miejsc na świecie, to powinniśmy patrzeć im na ręce – bo to są decyzje, które może zapadają w Dolinie Krzemowej, ale ich skutki są bardzo widoczne na przykład właśnie w Polsce.
A o co w tym modelu pracy chodzi?
Bezos chwali się, że jego postawienie na klienta na pierwszym miejscu uczyniło sukces Amazona możliwym. I to prawda, że klient jest na pierwszym miejscu. Konsument kupuje towar w internetowym sklepie Amazona najszybciej jak się ta, jednym kliknięciem, i również najszybciej jak się da i nierzadko bezpłatnie dostarcza mu się ten towar pod same drzwi. Ale co to oznacza w praktyce? Że pracownicy magazynów muszą być bezbłędni, pracować na najwyższych obrotach, realizować zamówienia i zadania bez żadnej zwłoki. To, jak egzekwuje się ten najwyższy standard – ograniczając czas na toaletę i możliwość zjedzenia kanapki w pracy albo ściśle kontrolując pracowników przy użyciu technologii – jest podporządkowane tej naczelnej idei: sprawniej, szybciej, taniej, więcej. Każda minuta pracy pracownika jest ważna. Wyjście na przerwę o trzy minuty za wcześnie to koszmarne naruszenie tego systemu!
Dlaczego?
No bo kiedyś, gdy w firmie pracowało 20 albo nawet i 100 osób, to kilka minut spóźnienia czy zrozumiałe, niezawinione pomyłki przy pracy, to coś z czym można było sobie poradzić. Ale jeśli w firmie globalnie pracuje milion osób i obsługuje miliardy zamówień... to suma pojedynczych minut i pomyłek staje się wielkim problemem. Trzeba więc wyeliminować najmniejsze błędy.
No dobrze, ale plany, cele produkcyjne, taśmowa organizacja pracy – to się nie pojawiło dopiero teraz. W systemie socjalistycznym też wynagradzano ludzi za wyrobienie normy i jej przekroczenie, też była propaganda współzawodnictwa pracy.
Ale nie było stania ze stoperem nad głową człowieka przy biurku. Możemy sobie zadawać pytanie, czy gdyby technologia do nadzoru i kontroli pracowników była wówczas podobna do dzisiejszej – to czy byłoby tak samo, czy inaczej. We współczesnych call center jednak naprawdę liczy się czas spędzony w toalecie przez pracownika. Zabrania się korzystania z własnych telefonów czy czytania książek, żeby człowiek się nie odrywał od pracy – nawet jeśli tej pracy nie ma, bo klienci nie dzwonią. To ma nawet technokratyczną nazwę: „polityka czystego biurka".
A skoro przy biurkach jesteśmy. Praca dla zagranicznej korporacji kojarzy się w Polsce przede wszystkim z biurem i szklanym wieżowcem – przy warszawskim rondzie ONZ albo w równie stereotypowym już „Mordorze". We wnętrzach jak z serialu. Na ile ten wizerunek pracy w korporacji odpowiada rzeczywistości?
Może wydawać się, że praca dla korporacji w dużym polskim mieście to przechadzanie się po korytarzach ładnych biurowców, ale rzeczywistość bywa dużo mroczniejsza. Prawdziwe oblicze pracy dla wielkiej platformy internetowej, to na przykład robota „czyściciela internetu". Powiedzieć, na czym ona polega?
Tak.
Chłopak siedzi przed ekranem komputera i ogląda najgorsze okrucieństwo: wojny gangów w Meksyku, sceny z okaleczania kobiet w Afryce czy gwałty w brazylijskich slumsach, nagrania pedofilskie. Mówi mi w książce, że widział filmik, na którym ktoś nakręcił, jak odcina maczetą rękę dziesięcioletniemu dziecku gdzieś w Indiach. Te wszystkie treści ludzie wrzucają do internetu. To najmroczniejsza strona ludzkiej natury. A więc ktoś – na przykład mój rozmówca w Polsce – na zlecenie wielkiej platformy cyfrowej, z której korzystamy wszyscy, ogląda cały podejrzany materiał i blokuje okrutne, sadystyczne, pornograficzne lub zwyczajnie niezgodne z regulaminem treści.
I co się z tym dzieje dalej?
Dzieki niemu my tego nie musimy oglądać – ryzyko, że natkniemy się na takie materiały, przeglądając popularną stronę wideo, jest mniejsze. Taka praca jest potrzebna wszędzie, bo platformy cyfrowe działają globalnie, ale taniej jest ją zlecać podwykonawcom w Bangladeszu, na Filipinach lub w naszym kraju. I działa to też tak, że Duńczykom opłaca się sprzątać swój internet taniej w Polsce, bo tutaj nawet pracownik znający język i tak będzie tańszy niż ktoś wykonujący to samo zadanie w Kopenhadze.
To wszystko brzmi niewinnie – praca zdalna albo tylko przed komputerem, oglądanie filmików, klikanie. Bardzo „korpo". Ale przez kilka godzin dziennie oglądasz najmroczniejszą stronę ludzkiej natury, a umowa z firmą nawet zabrania ci mówić o tym w domu, a tym bardziej dzielić się swoimi doświadczeniami publicznie. To może prowadzić do poważnych obciążeń psychicznych.
Taka praca w zagranicznych korporacjach to jest częściej norma czy wyjątek?
Musimy zwrócić uwagę na jedną rzecz, która charakteryzuje zagraniczne inwestycje w naszym kraju. Miejsca pracy w korporacjach, jakie trafiają do Polski, to jest bardzo często outsourcing – czyli przenoszenie zadań, całych zespołów albo firm do krajów, gdzie są niższe koszty pracy. Gdzie lokalny pracownik zrobi, mówiąc bardzo wprost, to samo za mniej. Dla firm z Wielkiej Brytanii, Norwegii czy nawet Hiszpanii takim miejscem stała się w XXI wieku Polska.
Bohaterkami i bohaterami mojej książki są w dużej mierze ludzie, którzy pracując w naszym kraju wykonują pracę, jaka jest integralną częścią firmy gdzieś na przykład w Wielkiej Brytanii – prowadzą jej księgowość, sprawy kadrowe, obsługują reklamacje i zamówienia klientów. Tego jest naprawdę dużo – centra obsługi klienta, praca na słuchawce, załatwianie jakiś spraw dotyczących zamówień, jakie kiedyś wszystkie robił ktoś na miejscu w Londynie, Manchesterze czy Leeds. A dziś robi to ktoś w Łodzi. Dzwoni klient i mówi „Chce rozmawiać z biurem w Londynie". A Polak do niego: „Panie Smith, nie ma żadnego biura w Londynie. Jest biuro w Łodzi, Łódź-Poland".
I pojawia się też niezadowolenie?
Oczywiście. Często pojawiają się obelgi i rasistowskie uwagi, bo ktoś po drugiej stronie nie chce rozmawiać z Polakiem. Lub na odwrót: cieszy się, że rozmawia z Polakiem, a nie jakąś Hinduską czy informatykiem z Bangladeszu. Bo musimy jedną kluczową rzecz, o działalności tych firm w Polsce zrozumieć. One w jakimś sensie nie stworzyły żadnych miejsc pracy – tylko je przeniosły. Powtórzę się, ale to ważne. Praca pani Halinki z księgowości w Polsce była jeszcze kilka albo kilkanaście lat temu pracą innej pani Helen z Anglii.
A jaki jest stosunek polityków w Polsce do outsourcingu?
Stosunek polityków wszystkich chyba opcji w Polsce do inwestycji zagranicznych opierał się na przekonaniu, że to jest coś, o co my musimy zabiegać, walczyć, prosić. Że jak nie włożymy w to wysiłku i starań, to miejsca pracy nigdy się nie pojawią. A jak już się pojawią, to że Polskę i zagraniczną firmę powinna spajać jakaś więź wdzięczności: my im daliśmy miejsce i ludzi, oni nam pracę dla rodaków. Że powstaje jakieś wielkie zobowiązanie: tyle im daliśmy zarobić! A w rzeczywistości oczywiście nie ma żadnej lojalności, tylko kalkulacja.
Gdy w 2009 roku Fiat chciał wycofać produkcję jednego modelu z fabryki w Tychach, było wielkie oburzenie. Włoska firma – nie bez nacisków politycznych po kryzysie ekonomicznym – postanowiła przenieść produkcję do ojczyzny. Ależ było protestów! Politycy robili sobie kampanię pod bramami zakładu w Tychach, obiecując że będą z tym walczyć i przekonując, że ich ekipa – jak mówił na przykład Jarosław Kaczyński – powstrzymałaby podobne ruchy. Pojawiło się poczucie zdrady wręcz.
Ale to źle, że ci politycy protestowali?
A czy to źle, że protestowali robotnicy we Włoszech, bo Fiat przeniósł produkcję gdzieś indziej? Ja nie będę mówić, co jest słuszne, a co nie. Czy lepiej, że pracy nie ma w Polsce z powodu tej decyzji, czy że nie ma jej we Włoszech? Ja chcę pokazać, jak bardzo kurczowo klasa polityczna w Polsce broni tych miejsc pracy, nie rozumiejąc jednej podstawowej rzeczy. One właśnie dlatego są w Polsce, że można je było tu przenieść. A skoro można było je przenieść, to można je też wynieść. Przecież oni chyba rozumieli, czemu te fabryki trafiły do Polski? Bo tu jest taniej. A jeśli nie będzie taniej, to można przenieść się gdzieś indziej. Walczą też egoizmy narodowe. W interesie polskiej klasy politycznej jest, by te miejsca pracy powstawały w Polsce. Ale z oczywistych powodów politycy we Francji, Wielkiej Brytanii czy Włoszech, też mogą żądać i postulować, żeby największe marki z tych krajów produkowały w swojej ojczyźnie.
Miejsca pracy są jednak ważne. Sama piszesz, że motorem napędowym wszystkich decyzji polityków w sprawie zagranicznych korporacji jest strach przed bezrobociem.
Tak, dlatego tak mocno polscy politycy podkreślają, że jesteśmy bezpiecznym krajem, przyjaznym dla biznesu, przewidywalnym. I ten aspekt „bezpiecznego" kraju wciąż działa na naszą korzyść w tej logice. Bo te miejsca pracy wczoraj były w Londynie, dziś są w Lublinie czy Łodzi, ale już jutro mogłyby być we Lwowie. Teraz z powodu wojny ta perspektywa się odsunęła – za duże ryzyko. Ale może, gdyby nie inwazja na Ukrainę, już teraz byśmy o tym rozmawiali. Stabilność jest ważna dla korporacji, ale zawsze jest pokusa, by iść tam, gdzie jest tanio, coraz taniej. Nikt nam nie obiecywał, że te firmy będą w Polsce na zawsze, ani tym bardziej, że będą nam wdzięczne. A dokładnie taka atmosfera towarzyszyła decyzji o wyniesieniu części produkcji Fiata z Polski.
W magazynie Amazona we wrześniu 2021 roku zmarł człowiek, pan Dariusz, któremu ty dedykujesz swoją książkę. Wdowa po nim, pani Beata Dziamska, mówi w jednym z pierwszych rozdziałów twojej książki „Chcę, by winni śmierci Darka ponieśli konsekwencje. I chcę oszczędzić innym żonom, matkom i córkom tego, przez co ja przeszłam. To nie był pierwszy przypadek śmierci w Amazonie, ale niech nagłośnienie tej sprawy sprawi, że będzie ostatni". Czy ta sprawa coś zmieniła?
W debacie publicznej? Nie wydaje mi się. Powstały reportaże i prasa opisywała śmierć pana Darka, podobnie jak opisywała zwolnienie działaczki związkowej z Amazona, Magdaleny Malinowskiej, której zarzucono „filmowanie zwłok". Ale w internecie pod tymi reportażami pojawiały się liczne komentarze, które sugerowały, że człowiek, który zmarł w pracy musi być sam sobie winny. „Czemu nie wziął chorobowego?", „Czemu się nie skarżył?", „Po co tam się zatrudniał?". Mieliśmy do czynienia z typowym przeniesieniem odpowiedzialności: winny czy współwinny własnej śmierci jest człowiek, który zmarł w pracy, a nie zaniedbania przełożonych, organizacji tej pracy czy innych powodach tej śmierci, którym można było zapobiec!
Ale gdyby ludzie przemęczeni czy przepracowani mogli po prostu wziąć wolne albo pracować na nieco wolniejszych obrotach, to by chyba to robili? Ale, jeśli jak piszesz, kontrolowany jest nawet czas pójścia do toalety i stopień wyrobienia normy na minutę pracy...
...to nie jest możliwe, dokładnie. Mną ta sprawa wstrząsnęła. Było tak wiele etapów, na którym można było zapobiec tej śmierci. Lider działu Darka był tym liderem po tym, jak już po skargach i konfliktu z innymi pracownikami przeniesiono go na inny dział. Oni go nie chcieli po prostu! Pracownicy mówili, że są wykończeni po pracy z tym liderem, że on źle rozdziela obowiązki. I im się udało doprowadzić do jego przeniesienia. Ale ten człowiek nie został ukarany ani zwolniony. Można powiedzieć, że „zesłano go do innej parafii".
Dariusz mówił swojemu liderowi, że wprowadzane przez niego zmiany, ograniczanie liczby pracowników delegowanych na magazyn do jednego zadania nie spowoduje, że tych obowiązków będzie mniej. Po prostu mniej ludzi będzie musiało wykonać tak samo dużo obciążającej fizycznie pracy. Dariusz cierpiał. Przez miesiąc sygnalizował, że ten nakład pracy jest za duży na jednego człowieka. Jego żona napisała dziewięć mejli do Państwowej Inspekcji Pracy? W tym czasie mógł wkroczyć Amazon, mogła wkroczyć Państwowa Inspekcja Pracy, a sam lider mógł wycofać się ze swoich pomysłów. Ale to się nie stało, a 9 września 2021 roku Dariusz zmarł. To nie musiało się stać.
To dlaczego się jednak nie zwolnił?
To jest bardzo ciekawe. Pan Dariusz pracował w tym momencie na utrzymanie rodziny. A dlaczego w tamtym momencie jego żona, pani Beata, nie pracowała? Bo uległa wypadkowi w pracy w Amazonie rok wcześniej! Jej grozi w tym momencie, że przestanie chodzić. Dariusz czuł się odpowiedzialny za całą rodzinę. Pracował i nie chciał sie zwolnić właśnie dlatego. To jest tragedia: kobieta traci zdrowie po wypadku, a potem traci męża, który ciężko pracował, żeby po tym wypadku utrzymać rodzinę.
Dlaczego zatem używasz do opisania korporacji metafory Wielkiego Brata?
Uderzyło mnie podczas pracy nad książką, że to właśnie w Bielanach Wrocławskich, gdzie dziś mieszczą się fabryki i zakłady wielkich globalnych koncernów, kręcono słynny reality-show. Przypomnijmy, że chodziło o to, że ludzie dają się dobrowolnie zamknąć w filmowanym więzieniu, gdzie tytułowy Orwellowski Wielki Brat, nadzorował ich i mówił co mają robić. Kontrolował ich życie. A co innego robią dziś te firmy?
*Katarzyna Duda – specjalistka ds. Polityki społecznej i rynku pracy w OPZZ, autorka książek „Kiedyś tu było życie, teraz jest tylko bieda” o losach robotników przemysłowych po 1989 roku w Polsce i „Korpo” o pracy w zagranicznych korporacjach w Polsce, absolwentka prawa i politologii na Uniwersytecie Opolskim.