W 1950 roku młody senator ze stanu Wisconsin – znany ze swojej bokserskiej postury, ale nie z politycznych osiągnięć – znalazł swoją życiową misję. Wyszukiwanie, piętnowanie i karanie podejrzanych o komunizm i sowiecką dywersję w Stanach Zjednoczonych. Joseph McCarthy nie był pierwszy, bo fale „czerwonej paniki” nawiedzały USA regularnie. Ale to jego nazwisko i wprowadzone przez niego metody stały się synonimem epoki początku Zimnej Wojny: makkartyzmu.
Kariera McCarthy’ego zaczęła się od gestu „czarnej teczki” – wielokrotnie później powtarzanego w polityce w czasach innych panik moralnych. W lutym 1950 roku, przemawiając na spotkaniu kobiecego stowarzyszenia wspierającego partię republikańską, McCarthy wyciągnął tajemniczą kartkę. Na niej, według jego słów, znajdowały się nazwiska 205 komunistów w Departamencie Stanu – choć wersje tego, co naprawdę powiedział i jakimi liczbami rzucał McCarthy, się różnią.
„Choć nie mam dość czasu, by wymienić wszystkich członków Partii Komunistycznej zatrudnionych obecnie w Departamencie Stanu, mam tu ich listę!”, mówił zebranym. Co więcej, rząd o tym wie, ale nic z tym nie robi – przekonywał dalej senator.
W rzeczywistości nie było żadnej listy, ani podobnych informacji znajdujących się w rękach rządu – McCarthy je wymyślił. To wystąpienie, którego popularność zaskoczyła nawet samego McCarthy’ego, dało początek okresowi najgłośniejszych antykomunistycznych procesów, komisji śledczych, medialnych oskarżeń i pomówień w powojennej Ameryce.
O ile zagrożenie dla demokracji ze strony Związku Radzieckiego było prawdziwe, tak zagrożenie infiltracją amerykańskiego rządu przez komunistycznych szpiegów i dywersantów służyło przede wszystkim za wehikuł popularności samego McCarthy’ego, gazet i środowisk politycznych, które podłączyły się pod „czerwoną panikę”. W Ameryce oczywiście działali czynni sowieccy szpiedzy, ale do ich wykrycia i skazania doprowadziły śledztwa FBI, działalność kontrwywiadu i procesy w sądach. Zaś polityczne przesłuchania McCarthy’ego i donosy publikowane w prasie przez jego zwolenników posłużyły do czegoś innego – szantażowania nawet najpotężniejszych osób w państwie, z prezydentami i dowódcami sił zbrojnych włącznie, groźbą fałszywego zarzutu, który może zniszczyć im kariery albo znacznie utrudnić życie. Dziś z tą krytyczną wobec makkartyzmu interpretacją zgadzają się nawet agencje wywiadu USA w swoich oficjalnych dokumentach.
Szacunki dotyczące liczby osób fałszywie pomówionych lub w sprawie których złożono bezpodstawne donosy nie są precyzyjne – bo nikt też nie rejestrował na bieżąco każdego podobnego przypadku. Ale historycy zgadzają się, że w ciągu ośmiu lat pracę straciło kilkanaście tysięcy osób, kilkaset trafiło do aresztu lub więzienia, a między sto a dwieście deportowano. Zdecydowana mniejszość z nich kiedykolwiek zagrażała bezpieczeństwu USA, jeszcze skromniejszemu odsetkowi udało się w ogóle postawić zarzuty lub udowodnić winę.
„W wolnym kraju karzemy ludzi za przestępstwa, które popełnią, ale nigdy za opinie, jakie głoszą” – przekonywał, bezskutecznie, prezydent Truman.
Czy zakazać Sołżenicyna i Aleksiejewicz?
1 marca, tydzień po inwazji Rosji na Ukrainę, jedno z polskich wydawnictw oświadczyło, że nie będzie publikować przekładów żadnych rosyjskich autorów. W tym, co w komunikacie wydawnictwa nawet ciekawsze, wstrzyma ono premiery książek krytycznych wobec Władimira Putina, a także autorów sprzeciwiających się putinowskiej wojnie w Ukrainie. Wydawca obiecuje, że powróci do publikowania antyputinowskiej literatury dopiero po zakończeniu konfliktu, którego rychłego końca życzy sobie i czytelnikom. Oczywista sprzeczność – jak cenzura lub pozbawianie dochodów rosyjskojęzycznych (czyli więcej niż tylko rosyjskich) twórców przeciwnych wojnie Putina ma zaszkodzić samemu Putinowi – nie została w oświadczeniu rozwikłana. Nikt zdaje się nie zadał sobie również pytania, czy za równie sensowny uznaliśmy kompletny bojkot literatury radzieckiej – uwzględniający zatem i wszystkich Sołżenicynów i Sacharowów – na podstawie kryterium języka i narodowości autorów. Oświadczenie wydawnictwa zebrało tysiące, w większości pozytywnych, komentarzy w mediach społecznościowych.
W tym samym czasie na Twitterze zaczął krążyć list, z którego wynika, że studenci Uniwersytetu Chicago domagają się od władz uczelni potępienia profesora Johna Mearsheimera. Mearsheimer od lat promuje teorię relacji międzynarodowych zwaną realizmem ofensywnym. Teoria ta mówi o racjonalnym dążeniu wszystkich państw do maksymalizacji swojej siły. Profesor chicagowskiego uniwersytetu w artykule i wykładzie z 2014 roku – który dopiero media społecznościowe uczyniły sławnym – w tym właśnie duchu surowej realpolitik przekonywał, że „Zachód i jego ambicje rozszerzania granic liberalnej demokracji oraz NATO winien jest temu, co dzieje się w Ukrainie”. „Powodem, dla którego Moskwa na poważnie nie myśli o powstrzymaniu Chińczyków i nie sprzymierzyła się w tej sprawie z USA, jest kryzys ukraiński. (...). Moim zdaniem główną przyczyną konfliktu było rozszerzenie NATO i Unii Europejskiej oraz kolorowe rewolucje, których zamysł sprowadzał się do przemienienia Ukrainy i Gruzji w demokracje, bastiony Zachodu na granicy z Federacją Rosyjską” – tłumaczył swoją teorię na łamach „Dziennika Gazety Prawnej”, w 2020 roku Mearsheimer.
Autorzy listu do władz Uniwersytetu w Chicago żądają wyjaśnienia, czy i ile pieniędzy od Rosji dostał Mearsheimer i domagają się stanowiska uniwersytetu, w którym potępiona zostanie „obecność antyukraińskich ideologii na kampusie”. Kłopoty Mearsheimera nie byłyby może tak głośne, gdyby o tekście profesora nie napisała do swojego półmilionowego grona odbiorców na Twitterze historyczka i publicystka Anne Applebaum. W serii czterech tweetów Applebaum przekonuje, że być może to właśnie tacy akademicy jak Mearsheimer dostarczyli Rosji uzasadnienia dla tej wojny i wszystkich poprzednich. Applebaum nie tłumaczy jednak, jak artykuł amerykańskiego profesora napisany w 2014 roku mógł być źródłem obaw, pretensji, gróźb i roszczeń, jakie Moskwa zgłasza przynajmniej od 1995 roku.
W burzy wokół Mearshemiera zabrakło też miejsca na przypomnienie, że gdy kontrowersyjny profesor Uniwersytetu w Chicago wygłaszał swój wykład w 2015 roku, największym przeciwnikiem dozbrajania Ukrainy był inny znany mieszkaniec tego miasta… prezydent USA Barack Obama.
Cancel, cancel, cancel, cancel…?
Tak jak jednak Mearsheimer znalazł się pod ostrzałem po liberalno-konserwatywnej stronie sporu, tak nie brakowało identycznych emocji i na drugim, lewicowo-progresywnym, biegunie. Gdy w kuriozalnym fragmencie przemówienia z marca Władimir Putin przywołał na swoją obronę przypadek autorki „Harry’ego Pottera” J.K Rowling – amerykański postępowy Twitter szybko orzekł, że to ostateczny dowód nie tylko na uprzedzenia pisarki, o które od dawna ją podejrzewano, ale także jej ideowe pokrewieństwo z reżimem na Kremlu. Putin powiedział bowiem, że tak jak zachodnia opinia publiczna chce „anulować” Rowling za jej wypowiedzi o gender i transpłciowowści, tak i Rosja jest dziś nieuczciwie atakowana przez te same środowiska. Niektórzy, jak się okazuje, wzięli zaproponowane przez Putina porównanie całkiem na serio. Jeden z największych na świecie magazynów LGBTQ nazwał Putina „najwierniejszym fanem J.K Rowling”, który „nie zostawi jej w potrzebie” i orzekł, że prezydent Rosji i angielska pisarka reprezentują tylko dwa odcienie tego samego szowinizmu.
W ciągu dwóch tygodni od rosyjskiej inwazji w polskiej prasie o putinizm i „pożyteczny idiotyzm” udało oskarżyć się osoby z tak różnych środowisk i tradycji, jak wykładowca uniwersytetu Columbia i współtwórca planu Balcerowicza Jeffrey Sachs, były radykalnie lewicowy minister finansów Grecji Janis Warufakis, dziennikarz i współtwórca popularnego ostatnio w Polsce filmu „Don’t look up” David Sirota i węgierska skrajnie prawicowa partia Jobbik. W niektórych przypadkach nie brakowało sprzeczności. Działaczki partii Razem wystosowały przetłumaczony na kilka języków list otwarty, w którym piszą, że „Partia Razem nie popiera sojuszu NATO w jego obecnej formie”, ale jednocześnie zarzucają krytykom NATO… wspieranie Putina. A liberalnym mediom, prezydentowi Bidenowi i Departamentowi Stanu USA wytykają nakręcanie histerii, prowokowanie zaostrzenia konfliktu zbrojnego i utrudnianie ewentualnych negocjacji pokojowych.
W Brukseli wyjątkowo nieudolne na co dzień europejskie organizacje zajmujące się walką z rosyjską dezinformacją poczuły krew i zaczęły zalewać internet infografikami, z których wynikać może, że każda krytyka Europy i Zachodu – czy za politykę walki z pandemią, pobłażliwość dla innych niż Putin dyktatorów, interwencję w Iraku albo kryzys uchodźczy – jest tak albo inaczej umoczona w rosyjskiej propagandzie. A krajowi publicyści dwoili się i troili, by udowodnić, że choćby wspomnienie o innych toczących się na świecie wojnach, o losach uchodźców odbijających się od europejskich drzwi albo hipokryzji Zachodu musi być inspirowane z Kremla.
Na scenie politycznej w Polsce oskarżenia o Putinizm i prorosyjskość zaczęły fruwać z niespotykaną wcześniej częstotliwością. W obliczu wojny politycy powstrzymali się z wzajemnymi zarzutami o rzekome działanie na rozkaz Moskwy zaledwie kilka dni. Rządzący nie zwlekali też, by zakomunikować, że będą używać podobnych podejrzeń i szantaży często i świadomie. 8 marca na sali sejmowej Wiceprezes PiS Henryk Kowalczyk zapytał, czy wypowiedzi posłanki opozycyjnych Zielonych są „sterowane z Moskwy”. Już pod koniec marca Jarosław Kaczyński mówił wprost, że kto nie poprze proponowanych przez rządzących zmian w Konstytucji „ten dokłada się do zbrodni wojennych Putina”. 4 kwietnia Michał Karnowski z tygodnika „wSieci” orzekł, że masakra w Buczy jest „finałem polityki Donalda Tuska”. TVP Info pisze, że działaczka humanitarna i europosłanka Janina Ochojska jest sojuszniczką Łukaszenki i Putina, „powinno aresztować ją ABW” i postawić „zarzut zdrady dyplomatycznej” (zagrożonej w kodeksie karnym karą od roku do dziesięciu lat pozbawienia wolności).
Podejrzenie o „putinizm” zaczęło rozlewać się na tuziny czasami skrajnie odmiennych i wzajemnie sprzecznych postaw – lewicowy pacyfizm i prawicową realpolitik, poparcie dla węgla, ale i „finansowany z Moskwy ekologizm” oraz OZE, podejrzana stała się zbytnia proeuropejskość (bo Niemcy zbudowały Putina), ale i antyeuropejskość (bo rozbijanie jedności kontynentu również służy Putinowi).
Nowa Zimna Wojna musiała przynieść ze sobą nowy makkartyzm. Nawet jeśli – w zgodzie ze znanym cytatem – powtarza się on jako farsa.
Widmo komunizmu, marksizm kulturowy i tęczowe zagrożenie
Mniej znanym aspektem makkartyzmu (tego prawdziwego, z lat 50-tych) jest to, że nie był wymierzony wyłącznie w podejrzanych o komunizm. Makkartyzm był elementem szerszej – nie tylko „czerwonej” – paniki moralnej wśród amerykańskich elit i amerykańskiego społeczeństwa, które po wojnie tym bardziej podejrzliwie spoglądało na różne radykalizmy i mniejszości. Równolegle swoje żniwo zbierała bowiem także „lawendowa panika”: obsesja na punkcie rzekomego zagrożenia ze strony homoseksualistów. Powstawały komisje i raporty mające na celu zbadać „kwestie zatrudnienia homoseksualistów i innych dewiantów seksualnych przez rząd federalny”. Szpiegostwo na rzecz ZSRR było trudno udowodnić przed sądem, ale do podejrzenia o „seksualne perwersje” wystarczyły plotki lub niepokojąco długo utrzymujący się stan kawalerski.
Keep reading with a 7-day free trial
Subscribe to To nie jest blog. to keep reading this post and get 7 days of free access to the full post archives.