Co odejście posłanki Hanny Gill-Piątek do „drużyny Szymona” mówi o lewicy w Polsce?
Między tęczą, młotem, sierpem i kowadłem.

Gdybym znał się na piłce, to użyłbym tu jakiegoś barwnego porównania – Megan Rapinoe za Roberta Lewandowskiego, czy coś w tym stylu. Ale się nie znam, a metafory piłkarskie to i tak publicystyczny odpowiednik keczupu na pizzy. Więc zacznę inaczej.
Klub Lewicy w parlamencie – przy wszystkich swoich wadach i tuzinie błędów – jest największym osiągnięciem polskiej lewicy od lat. Po raz pierwszy od 2011 do Sejmu dostała się jedna progresywna lista z ambicjami reprezentowania całego lewicowego worka wyborców. Zszycie trzech środowisk – postkomunistycznego związku weteranów z SLD, Razemowskiego sowchozu doktorantów socjologii i politycznego start-upu Roberta Biedronia – było szczytowym punktem politycznego realizmu i dojrzałości ich liderów. Jakkolwiek przykry dla sympatyków i sympatyczek lewicy w Polsce nie byłby to obrazek – 12% w wyborach było tylko i aż sumą wszystkich aktywów, jakie lewicy jeszcze zostały.
Dziś lewica ma posłanki i posłów, może coś zrobić dla ludzi – zamiast gnić w pozaparlamentarnym szeolu, gdzie politykę się śledzi i komentuje, ale na pewno się jej nie robi. Co z tego wszystkiego ma wyborca lub sympatyczka lewicy – z tej pięćdziesiątki posłanek i posłów – jest dyskusyjne. Ale ma przynajmniej swoją reprezentację, jakieś projekty ustaw, instytucjonalne zaczepienie.
Fakt, że po niecałym roku klubowi ubywa posłanki uważanej szeroko za jedną z najbardziej rzetelnych, pracowitych i zdolnych do kompromisu, jest znaczący. Odejście Hanny Gill-Piątek do „drużyny Szymona” i powody, jakie je uzasadniają, tylko pogłębiają wizerunkowe problemy, które lewica już ma i nie wie, co z nimi począć. Gill-Piątek dała bowiem do zrozumienia, że swój aktywizm, działalność poselską, stachanowski zapał do pisania interpelacji i załatwiania spraw przenosi tam, gdzie jest miejsce dla takich rzeczy – wzmacniając „społecznikowski” i „ludzki” wymiar Hołowniowego przedsięwzięcia i odbierając lewicy punkty w tej samej konkurencji.
Lewica tymczasem – po fatalnym wyniku Roberta Biedronia i równie fatalnym odbiorze głosowania za podwyżkami dla posłów – boryka się właśnie z wizerunkiem partii niezainteresowanej pracą u podstaw, pochłoniętej zaś uczestnictwem w wojnach kulturowych, wyścigiem do programów publicystycznych na Polsacie i licytacją na symboliczne gesty. Tęczowe sukienki posłanek lewicy wyglądały świetnie i przysporzyły im sporo lajków – jednak Gill-Piątek poza trafnymi wyborami w dziedzinie mody i stylu mogła się też pochwalić niejednym prospołecznym projektem na swoim koncie i udaną poselską interwencją.

Lewica piekli się więc powodu tego niezapowiedzianego transferu, ale jakby tej sprawy nie spinowała – nie wygra. Atakowanie dorosłej kobiety za decyzję, którą podjęła w sprawie swojej własnej politycznej kariery, poselskiego mandatu i działalności publicznej, nie jest po prostu wygodnym stanowiskiem do obrony. Mają jej koledzy mansplainować dlaczego mariaż z brzydkim i konserwatywnym Szymonem jest gorszy od związku partnerskiego z ładnym i postępowym trio Włodka, Adriana i Roberta? To przegrana sprawa, choć głosów goryczy i złorzeczeń na zdradę Gill-Piątek będzie jeszcze sporo.
To zaś, co dla odmiany realnie może jej zaszkodzić, to głosy rozczarowanych wyborców, którzy wybrali ją z list lewicy i nie po to, by wsparła politycznego debiutanta z katolicko-celebryckim backgroundem. Oburzeni jej decyzją koledzy i koleżanki mówią też dziś, że powinna powiedzieć, kiedy i jak niby ograniczano jej możliwość działania i pracy w Klubie Lewicy? Może i powinna. A nie musi. Nawała wywiadów i uwaga medialna – w chwili gdy piszę te słowa, Hołownia na żywo chwali się w każdej telewizji i radio swoim sukcesem – skutecznie przewędrowała już gdzie indziej.
Ale nie o tym jest ten tekst. Odejście Gill-Piątek pokazuje dobrze inny problem. Lewica jest ograbiana i łupiona z każdej strony.
Transfery socjalne, podwyżka płacy minimalnej, stawka godzinowa i ludomańska retoryka PiS-u skutecznie ograbiają lewicę z ludu. Dziś klasa ludowa ma swoją reprezentację w partii władzy, która (co gorsza dla lewicy) zrezygnowała z jakichkolwiek ambicji włączania tegoż ludu w postępową agendę – jak chciały to robić wielkie socjaldemokratyczne projekty XX-wieku, które dawały robotnikom i michę, i kino. PiS daje gotówkę i mszę, czym skutecznie też zabija lewicowe marzenie o ludzie emancypującym się i nabierającym równościowych przekonań oraz wrażliwości w miarę postępów w napełnianiu żołądka. Projekt społeczny Prawa i Sprawiedliwości dokładnie na tym polega, by następstwem pełnego żołądka nie było pragnienie większych politycznych swobód, lecz chęć ograniczenia tych swobód i względnego poczucia bezpieczeństwa innym.
Z drugiej strony lewicę ograbiają z postępowo-liberalnej strony wszystkie inne ruchy sui generis mieszczańskie i niezwiązane pretensjami jakiejkolwiek „odpowiedzialności” i „solidarności” z ludem – Nowoczesna, ruch Hołowni i ruch Trzaskowskiego, a wcześniej Palikot. Każda partia mieszczan, która obiecuje postępowe postulaty, opakowane w lepsze i bardziej spójne sreberko – wsparcie dla mniejszości, realizacje postulatów feministycznych i LGBT, wolności osobiste, dekryminalizację narkotyków, ekologię i niższe podatki – może więc skracać „prawą nogę lewicy”, czyli ten liberalny w gruncie rzeczy blok, który był z polską lewicą sklejony od zarania IIIRP.
Są tacy, którzy nawołują do stworzenia lewicy prawdziwie ludowej – konserwatywnej, narodowej i robotniczej. Są i tacy, którzy żądają lewicy prawdziwie nowoczesnej – intersekcjonalnej, niebinarnej i postkolonialnej. Mylą się jedni i drudzy, bo szczęściem będzie, jeśli będą mieli lewicę nie ludową, nie nowoczesną, ale jakąkolwiek.
Nowe badania, które zrobiła sama Lewica, mówią, że potencjał wyborczy partii leży dziś w dużych miastach, wśród wykształconych i lepiej zarabiających, bardziej popierających LGBT niż PRL. Czyli dokładnie naprzeciw swoich historycznych korzeni, jak najdalej od spawacza z Konina i wiejskiej nauczycielki spod Suwałk, z dala od pracownika MOPS-u w Nowym Sączu i studentki dorabiającej w Żabce na Kaszubach. Zaś tam, gdzie łowią dziś wszyscy – Hołownia, Trzaskowski, Budka, a nawet Bosak.
Kto łowi mniej wykształconych, gorzej zarabiających i pozostających na prowincji, można zgadnąć samemu.
(Fotografie ilustrujące tekst: Hanna Gill-Piątek / Facebook i Lewica / Facebook)
Ten tekst powstał dzięki waszym subskrypcjom 🙏🏻 Jeśli możesz, kliknij w poniższy guzik i zapisz się na płatną opcję – pomoże mi to pisać i udostępniać kolejne teksty. Jeżeli podobał ci się ten materiał, udostępnij go dalej lub forwarduj tego mejla znajomym.