Do ostatniej chwili przed rosyjską inwazja na Ukrainę 24 lutego 2022, każdy miał jeszcze swoje własne złudzenia. Nie brakowało osób, które wierzyły w to, że groźba sankcji odniesie skutek, a Rosja zatrzyma się najdalej na granicach wschodnich obwodów Ukrainy. Mniejsze grono ludzi liczyło na sukces dyplomacji, ale miraż szczytu Biden-Putin dawał nadzieję najwytrwalszym z nich. A po obu stronach Oceanu Atlantyckiego i w wielu stolicach, tysiące ludzi – ekspertów, dziennikarzy i zwykłych obserwatorów – trzymało też kciuki za amerykańską interwencję, taktyczny atak lub choćby groźbę użycia siły ze strony USA, która rozstrzygnie konflikt, zanim te się na dobre zacznie. Słowem: finał jak z ekranizacji komiksu, w którym superbohater, spętany silniejszymi od niego ograniczeniami, wyrywa się w końcu i leci przez świat ukarać oprawców i uratować niewinnych. Ale Joe Biden nie jest dobrym kandydatem do podobnej roli. Ani też wcale się do niej nie palił. Nietrudno jednak zrozumieć, czemu tak wiele osób liczyło i wciąż liczy na to, że USA lub NATO zaangażują się zbrojnie po stronie Ukrainy.
Ostatnie ćwierćwiecze zbudowało w dużej części Zachodu przekonanie o nieuchronności amerykańskich interwencji zbrojnych. Serbia i Kosowo, Afganistan, Irak, Syria, Libia, Somalia i Jemen… – to i tak tylko fragment długiej listy państw, w których USA jawnie angażowały się w wojny. Lista tych, gdzie działo się to w sposób mniej lub bardziej ukryty, jest jeszcze obszerniejsza. Część świata (Rosja czy Chiny) ze złością i sprzeciwem, a część świata (umowny Zachód, NATO z wyjątkiem Francji i oczywiście Polska) z radością przyjęło do wiadomości, że interwencja wojskowa USA jest zjawiskiem równie naturalnym i oczywistym, co zmiany pogody i fazy księżyca. Być może trudno się dziwić, skoro tak istotna część naszego życia – i większość historii III RP – nałożyły się na czas, w którym USA rozwiązywały swoje i cudze problemy zbrojnie. Co więcej, bez liczącego się oporu ze strony wspólnoty międzynarodowej i dotkliwych kosztów dla siebie.
Jednak najpierw zwycięstwo Trumpa, a teraz stanowcze postanowienie nowej administracji, by USA nie angażować w następne wojny, znacząco zmieniło sytuację. Do wielu jednak wciąż nie dotarło, że czas uniwersalnej obecności wojskowej USA na świecie się skończył lub przynajmniej uległ zawieszeniu. Hasło „zakończenia wiecznych wojen” było obecne w kampanii Bidena, a porażka w Kabulu postawiła kropkę nad „i”. W sprawie Ukrainy prezydent Joe Biden – czy nam się to podoba, czy nie – mówi więc jasno, by rozwiać oczekiwania i nadzieje: nie pójdziemy na wojnę.
Co więcej, między administracją Trumpa i Bidena jest w tej kwestii pewna ciągłość. Z punktu widzenia bezpieczeństwa narodowego Ameryki najlepszy ze światów to taki, w którym Europa broni siebie sama i w zjednoczony sposób odpowiada na zagrożenia. Jednocześnie zaś pomaga w globalnym równoważeniu Chin. Słowem, Europa nie tylko płaci coraz więcej za swoją obronę (na co nalegał Trump), ale i jest na tyle silna i asertywna, że podaje Amerykanom pomocną dłoń przy przeciąganiu liny z Chinami. Inwazja Rosji na Ukrainę wywróciła tę (i wiele innych) kalkulacji, nadziei i planów. Ameryka, zamiast odsuwać się od Europy, musi być w niej bardziej obecna. Władimir Putin zrealizował sen polskiej prawicy o większej obecności amerykańskich żołnierzy na wschodniej granicy NATO i zniweczył – przynajmniej na jakiś czas –plany czwartej już z rzędu amerykańskiej administracji w tym stuleciu, by w końcu odsunąć się od Europy.
Nie zmieniło się jedno. Waszyngton i NATO nie chcą iść na wojnę za Kijów.
Nigdy więcej Kabulu
„Dlaczego amerykańscy żołnierze nie przyjdą Ukrainie na ratunek?” to nie czołówka programu Russia Today albo napis na „czerwonym pasku” kremlowskiej telewizji, ale tytuł niedawnej audycji „New York Timesa”. W blisko półgodzinnej rozmowie David E. Sanger, czołowy dziennikarz zajmujący się sprawami bezpieczeństwa narodowego USA w „NYT”, odpowiada obszernie na tytułowe pytanie. Po pierwsze, mówi, amerykańscy żołnierze mają obowiązek bronić „żywotnego interesu bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych”, a dziś nie leży on w Ukrainie. Kto jednak określa, czym ów żywotny interes jest? Nie historia, moralność, powinność czy rzekomo trwałe reguły geopolityki, ale demokratycznie wybrane władze. Amerykanie wybierają prezydenta i Kongres, a ci w ich imieniu określają, gdzie zaczyna się i gdzie kończy bezpieczeństwo USA.
Prezydent Biden – to drugi argument Sangera – widzi je właśnie tak. W tej części świata to wschodnia granica NATO jest też granicą interesu bezpieczeństwa Amerykanów. Biden powiedział bowiem nie tylko, że wyklucza amerykańską interwencję zbrojną w obronie terytorialnej spójności Ukrainy (ta deklaracja padła już w grudniu). Demokratyczny prezydent poszedł dalej i kilkukrotnie zaznaczył, że nie wyśle także żołnierzy, by w razie zagrożenia bronili i organizowali ewakuację amerykańskich obywateli! To wywołało taką konsternację, że rzeczniczka Białego Domu Jen Psaki musiała tłumaczyć dziennikarzom, że wojskowa ewakuacja obywateli USA nie jest i nie powinna nigdy stać się regułą. I przypominała, że obrazki z Kabulu z późnego lata i jesieni 2021 były wyjątkiem.
USA, dokładnie odwrotnie niż Polska czy kraje wschodniej flanki NATO, widzą dla siebie zagrożenie nie w upadku czy rozbiorze Ukrainy, ale jej obronie. Biden mówi przecież, że „gdy tylko Amerykanie i Rosjanie zaczną do siebie strzelać, mamy trzecią wojnę światową”.
A Sanger tłumaczy też, że prowokowanie mocarstwa atomowego jest dla bezpieczeństwa Amerykanów groźniejsza niż humanitarny kryzys i zbrodnie w Ukrainie. Na pytanie dziennikarza, dlaczego zatem USA broniły Kuwejtu, Bośni czy angażowały się w Somalii i wielu innych miejscach, Sanger udziela zaś wypowiedzi tak cynicznej i szczerej, że dużej części słuchaczy – przede wszystkim w Polsce – wciąż nie mieści się ona w głowie. Bo, po pierwsze, przeciwnicy – Irak Saddama czy Serbia Milosevica – byli słabsi, więc nie mogli w przeciwieństwie do Rosji stworzyć w odwecie bezpośredniego zagrożenia dla życia mieszkańców USA. A po drugie, Ukraina nie może USA nic dać, tak jak Kuwejt ropę.
W każdych innych okolicznościach twierdzenie, że USA walczą przede wszystkim o surowce, a bronią słabszych wyłącznie pod warunkiem, że słaby jest również agresor, byłoby uznane za antyamerykańską propagandę. Ale tym razem jest to głos płynący z samego serca amerykańskiego establishmentu. Sanger nie jest przypadkowym publicystą czy oryginalnym myślicielem skłonnym głosić kontrowersyjne poglądy –przeciwnie, od lat można na nim polegać w dziedzinie tego, że wiernie przekaże czytelnikom, co mówią mu służby, Pentagon i aparat polityki zagranicznej USA.
Kto wierzy w strefy wpływu?
W naszej części Europy uznanie istnienia „stref wpływu” i zgoda na to, żeby Rosja mogła oddziaływać i kontrolować niepodległe już państwa z dawnej orbity radzieckiej, jest synonimem kapitulacji wobec Kremla. Ale w amerykańskiej retoryce coraz częściej – wprost lub w domyśle – pojawia się dokładnie to myślenie. W licznych komentarzach do głosu dochodzi przekonanie, że Ukraina tak czy inaczej jest już w rosyjskiej strefie wpływów. Bo to Rosja – a nie Niemcy, Kanada albo Chiny – gotowa jest pójść na wojnę, ryzykować sankcje i wysyłać na śmierć swoich obywateli, by decydować o Ukrainie. Do tego również, podkreślają, Rosja szantażem i groźbą wyrwała dla siebie swoiste prawo weta wobec polityki zagranicznej Kijowa.
Ta myśl również nie wypływa z marginesu amerykańskiej polityki, lecz z jej środka. Ukraina nie leży w centralnym (core) interesie USA, tak jak jest nim dla Rosji – przekonywał prezydent Barack Obama już w 2016 roku w wywiadzie dla pisma „The Atlantic”. „Fakty są takie, że Ukraina, jako państwo spoza NATO, zawsze będzie podatna na rosyjską dominację militarną, niezależnie od tego, co my zrobimy” – mówił wówczas Obama. „To jest przykład sytuacji, gdy musimy bardzo jasno określić, gdzie leżą nasze centralne interesy i za co gotowi jesteśmy pójść na wojnę”, dodawał. Obama mówił jednak wtedy, że zawsze – nawet dla celów taktycznych – należy zostawić sobie pole do niejednoznaczności. Wiele wskazuje na to, że Biden – nawet jeśli nie cała jego partia i stojące za nim media – postanowił z tej niejednoznaczności zrezygnować. Z drugiej strony amerykańskiego mainstreamu coś podobnego mówił w tamtym czasie również guru (neo)konserwatystów, Henry Kissinger.
„Jeśli Ukraina ma przetrwać i rozwijać się, nie może opowiedzieć się po żadnej ze stron przeciwko drugiej – powinna funkcjonować jako most między nimi. Rosja musi przyjąć do wiadomości, że próba uczynienia z Ukrainy państwa satelickiego, a co za tym idzie, ponowne przesunięcie granic Rosji, może ją znów wtrącić w spiralę napięć z udziałem Europy i Stanów Zjednoczonych. Zachód musi zrozumieć, że dla Rosji Ukraina nigdy nie będzie po prostu obcym krajem. Historia Rosji zaczęła się na tzw. Rusi Kijowskiej. Stamtąd promieniowała rosyjska religia. Ukraina była przez wieki częścią Rosji, a historie obu krajów przeplatały się już wcześniej. Traktowanie Ukrainy jako elementu konfrontacji Wschodu i Zachodu na dziesięciolecia pogrzebie szanse na włączenie Rosji i Zachodu – a konkretnie Rosji i Europy – w system międzynarodowej współpracy”.
– pisał na stronach „Washington Post”.
Przy tamtej okazji Kissinger przypomniał też swój postulat, by nie przyłączać Ukrainy do NATO, przed czym przestrzegał od kiedy pojawiła się ta propozycja w 2008 roku.
Keep reading with a 7-day free trial
Subscribe to To nie jest blog. to keep reading this post and get 7 days of free access to the full post archives.