Biedny, dziki zachód
Patologie społeczne i bieda mordują więcej Amerykanów niż Afganistan i Irak – mówi mi Nicolas Kristof, laureat Pulitzera i współautor „Biednych w bogatym kraju"
Co gdyby zrobić pewien bezduszny eksperyment i stworzyć państwo, w którym biedni są dodatkowo karani za swoją nędzę? Gdzie ofiary przemocy seksualnej w dzieciństwie wpadają w ciąg narkotyczno-alkoholowych relacji, a za długi i przestępstwa ich przemocowych partnerów ścigają ich banki i policja? Gdzie permanentnie uzależnieni dostają wyroki, odbiera się im kolejne prawa obywatelskie – w tym prawo jazdy, do zasiłków i do edukacji – a w końcu dożywotnio uniemożliwia powrót na rynek pracy? Więc sami zaczynają w garażach i na działkach produkować narkotyki dla innych podobnych sobie nieszczęśników? Gdzie lekarze zamiast terapii przepiszą pół tuzina opioidowych leków przeciwbólowych i psychotropów wracającym z kolejnych wojen żołnierzom, bo dostaną za to bonus od korporacji farmaceutycznej – a gdy ci wylądują na ulicy, umyją ręce? Gdzie samorządy reperują swój budżet trzymając w aresztach ludzi za zmyślone długi i zmyślone kaucje od zmyślonych odsetek za te długi?
Oczywiście, nie musimy sobie tego wyobrażać, bo Stany Zjednoczone Ameryki istnieją. „Biedni w bogatym kraju” Nicolasa Kristofa to opowieść o koszmarnych zaniedbaniach i systemowym sadyzmie, na który istnieją proste i sprawdzone recepty, jakich nikt nie chce stosować. Programy dla uzależnionych, reforma polityki karnej, likwidacja prywatnych korporacji więzienniczych, urlopy macierzyńskie i przedszkola – te normalne narzędzia polityki państwowej wciąż są czymś w rodzaju science ficton w większości amerykańskich stanów. Kristof wychował się w rolniczym regionie Oregonu, ale był prymusem i dzieckiem zamożnych i wykształconych ludzi. Osiągnął najwyższych zaszczytów – wielu dziennikarskich nagród i sławy – dzięki merytokracji i ścieżkom awansu otwartych dla takich jak on dzieci białej klasy średniej. Ale, co opisują wraz z Sheryl WuDunn, te bramy awansu szybko się zamknęły. I zostawiły równieśników Kristofa w Oregonie, którzy mieli mniej szczęścia niż on, w objęciach nałogów, opresyjnego państwa, dysfunkcyjnych instytucji i pokusy, by „leczyć” traumy – w tym krzywdy doznane od rodziców i partnerów – za pomocą najtańszych leków na rynku: alkoholu i narkotyków.
Z Kristofem porozmawiałem latem dzięki polskim wydawcom jego książki, Wydawnictwu Czarne i redkacji „Dziennika Gazety Prawnej”, dla którego przygotowałem tę rozmowę.
Zapraszam do lektury!
Jakub Dymek: Czytałem jakiś czas temu w „Washington Post" o nauczycielach w USA, którzy mieszkają w swoich samochodach i nocują na parkingach, bo nie są w stanie związać końca z końcem. Bezdomni nauczyciele, dlaczego na to pozwalacie?
Nick Kristof*: W Ameryce zbyt łatwo się do podobnych historii po prostu przyzwyczaić i zobojętnieć. Nauczyliśmy się przez ostatnie pięćdziesiąt lat winić ludzi za ich niepowodzenia i życiowe tragedie – skoro komuś nie poszło w życiu, najwyraźniej na to zasłużył. Tylko zrozum mnie dobrze: ja zgadzam się, że ludzie powinni odpowiadać za swoje wybory. Osobista odpowiedzialność to nie liberalny czy republikański wymysł – bo wielu ludzi, którzy spadli na dno, sami podejmowali złe decyzje. Ale gdy ludzie popadają w nędzę, całe klasy społeczne czy regiony biednieją i niweczymy szanse na rozwój kolejnych pokoleń – to jest też coś takiego jak społeczna czy zbiorowa odpowiedzialność.
To znaczy?
W Ameryce świetnie poradziliśmy sobie ze wspieraniem innowacji, nowych technologii i wynalazków. Tworzymy kulturę popularną, którą żyje cały świat. Nasza gospodarka generuje wielkie bogactwa. Ale gdy chodzi o zapewnienie opieki medycznej dla naszych obywateli albo poprawę wskaźników jakości i długości ich życia... to już nie idzie nam tak dobrze. Nasze wyniki w dziedzinie edukacji też są dość przeciętne. A to najlepszy wskaźnik, jak społeczeństwo poradzi sobie w przyszłości. Myślę, że gdy patrzy się na Amerykę z zewnątrz, z innych krajów, te porażki są bardziej widoczne – szczególnie gdy ucieka nam Kanada, Europa i coraz większa część Azji.
Polska akurat nie należy do krajów, gdzie surowa ocena USA dochodzi do głosu. Są badania, które wskazują, że nasza ocena Ameryki jest wyższa niż samych Amerykanów, a jesteśmy zapatrzeni w USA bardziej nawet niż drugi pod tym względem rekordowy naród, Nigeryjczycy.
Tak bywa, jesteście wyjątkowi w wielu dziedzinach!
Ale wiemy też, że za chwilę – jak wynika ze wskaźników Banku Światowego – Polska może wyprzedzić USA w dziedzinie spodziewanej długości życia. Różnica między naszymi krajami 78-79 lat, zaczyna się zacierać. Dlaczego?
Brak dostępu do opieki medycznej, która w USA w odróżnieniu od reszty krajów rozwiniętych nie jest powszechna. To po pierwsze. Po drugie, jak wspomniałem, skłonność do obwiniania zwykłych ludzi i obwiniania samych siebie przez ofiary zaniedbań państwa czy rynku. Po trzecie: skłonność do podejmowania złych wyborów, gdy tak łatwo dostępne są papierosy, alkohol, leki i narkotyki. Te czynniki prowadzą do tego, że ludzie zaczynają sami się leczyć i zamiast iść do lekarza albo prowadzić długotrwała terapię, po prostu biorą coraz większe dawki coraz bardziej uzależniających leków przeciwbólowych.
W naszej książce opowiadamy historię weterana wojen w Afganistanu i Iraku, który uzależnił się najpierw od opioidowych leków przeciwbólowych, a następnie heroiny, trafił do więzienia, rozpadła się jego pierwsza, a potem kolejna rodzina. I on mówi, że wini wyłącznie siebie. To jest dobre podejście, żeby wyjść z nałogu – nie szukać winy w innych. Ale kiedy on mówi, że tylko on sam odpowiada za swój nałóg, to w systemowym sensie nie jest do końca prawda. Ktoś mu te leki zbyt gorliwie przepisał, ktoś dalej wystawiał recepty, urzędy do spraw weteranów nie skierowały go na terapię uzależnień, lekarze i wojsko nie dopełnili swoich obowiązków wobec niego jako pacjenta, żołnierza, obywatela.
Tak zwane „zgony z rozpaczy" (deaths of despair) – przedawkowanie, alkoholizm, samobójstwa – są plagą w Stanach Zjednoczonych, ginie z tego powodu co dwa tygodnie więcej ludzi, niż przez osiemnaście lat naszych żołnierzy w Iraku i Afganistanie.
W waszej książce opisujecie losy rówieśników Nicka z czasów szkolnych, z rolniczego Oregonu lat 70-tych i co się później z nimi stało. Większość skończyła bardzo źle: zniszczyła ich przemoc w rodzinie, w tym seksualna, alkohol i narkotyki. Ale z drugiej strony: nie wszyscy mieli rodziców profesorów, dom pełen książek, stały dochód w rodzinie.
To prawda, ale też nie można udawać, że ludzie nie mają żadnej kontroli nad swoim życiem. Niektórym ofiarom przemocy w dzieciństwie albo dzieciom z rodzin z problemem alkoholowym mimo wszystko udaje wyrwać się z tej pułapki. Są jednostki, które znajdują drogę ucieczki. Ale generalnie, tak, masz całkowitą rację. My – jako Ameryka – zawiedliśmy wiele dzieci, zanim one zdążyły zawieść nas. Gdyby niektórzy z bohaterów i bohaterek naszej książki załapali się na awans edukacyjny, pracę w stabilnej i uzwiązkowionej branży – jak pokolenie ich rodziców – to może byłoby inaczej.
Skąd wzięła się zatem opowieść mówiąca o tym, że ofiary same są sobie winne?
Jej korzenie sięgają napięć rasowych z połowy XX-wieku. Gdy politycy nie chcieli rozszerzać pomocy państwa na Amerykanów o innym niż biały kolor skóry, zaczęli mówić, że to niepotrzebny i przeciwskuteczny instrument. Że ci ludzie sami są sobie winni albo winny jest na przykład rozpad więzi rodzinnych, kryzys ojcostwa w czarnych rodzinach, przestępczość i lenistwo. Widziałem to dokładnie w Oregonie, gdy czarnym rodzinom powodziło się gorzej. Oczywiście potem okazało się, że gdy miejsca pracy zaczęły znikać także w moim rodzinnym Yamhill…
...to znaczy miejsca pracy dla białych Amerykanów?
Tak. To pojawiły się te same problemy i patologie. Ale biali Amerykanie, którzy bali się konkurencji ze strony czarnych, najgorliwiej wierzyli w opowieść o tym, że biedni są sami sobie winni. Później jednak okazało się, że ta wiara szkodzi im samym. Gdy w Amerykę uderzył kryzys uzależnienia od opioidowych leków przeciwbólowych, to czarni obywatele zostali do pewnego stopnia „osłonięci" przed pierwszą falą kryzysu przez... rasizm. Lekarze rzadziej przepisywali im po prostu uzależniające leki niż białym pacjentom. Opiaty na początku zebrały więc większe żniwo śmiertelności wśród białych
.
Dlaczego żadna z obu partii nie poradziła sobie pana zdaniem z problemem nierówności? A może nawet bardziej niż nierówności: problemem pogarszających się życiowych perspektyw dla kolejnych pokoleń i całych regionów kraju – bo o to przecież tu chodzi.
Największa przepaść klasowa we współczesnej Ameryce to przepaść edukacji. Właściwie należy mówić, że edukacja jest niemal tożsama ze statusem społecznym. Ale ludzie, którzy podejmują decyzje – politycy i eksperci – należą do tej samej grupy wysoko wykształconych ludzi, której perspektywy życiowe cały czas, mimo pewnych problemów, się polepszają. Kiedyś istnieli politycy partii demokratycznej wywodzący się ze związków zawodowych – a przy wszystkich swoich wadach i patologiach związki mimo wszystko walczyły o interes klasy pracującej. Działalność związków zawodowych podniosła też płace dla wszystkich pracujących, nie tylko tych zrzeszonych. A teraz spójrzmy, jak myślą o gospodarce ludzie z wykształconych elit. Widzą tylko pozytywne strony wolnego handlu i globalizacji – zresztą ja też mocno popieram jedno i drugie – bo negatywne konsekwencje wprowadzenia fabryki rękawiczek z takiego Yamhill na Kostarykę są po prostu poza ich horyzontem doświadczeń. I poza horyzontem ich kręgu towarzyskiego. Mówiąc wprost, ci robotnicy z fabryki rękawiczek, to nie byli nasi sąsiedzi i nasi przyjaciele. To nie ludzie z naszego środowiska tracili pracę w latach 90-tych.
A trzeba było powiedzieć sobie, że obok wynoszenia fabryk i automatyzacji produkcji, co przyniosło bez wątpienia gospodarcze korzyści, mamy też inne zobowiązania wobec współobywateli. Jak choćby zapewnienie im edukacji, która jest najlepszym sposobem, by ułatwić ludziom awans w życiu.
Pana krytycy z lewej strony powiedzą natychmiast, że zwraca pan uwagę na edukację, bo jako biały mężczyzna z klasy wyższej jest pan ślepy na różnice rasowe.
To prawda, że wykluczenie – jak choroba nowotworowa – może być złe i gorsze. I jak powiedział mi kiedyś Bryan Stevenson, prawnik i działacz na rzecz sprawiedliwości rasowej, możesz mieć raka, ale biedni czarni mają naraz dwa rodzaje raka. Mierzą się i z biedą, i rasizmem. Faktem jest, że mniej inwestujemy w dzielnicach zamieszkanych przez mniejszości, a usługi publiczne w białych dzielnicach – przede wszystkim, choć nie tylko, szkolnictwo – są lepiej dofinansowane. Ale prawdą jest też, że w wielu dziedzinach przepaści rasowe się zmniejszają, a nierówności nie są aż tak widoczne. Przepaść klasowa w USA jednak się nie zmniejsza.
Dlaczego zatem powszechne oburzenie na, przykładowo, przemoc policji nie przekłada się na reformy?
Bo rzeczy, które budzą oburzenie i wpisują się w jasne partyjne podziały, są głośniejsze. Dziś w USA, tak samo jak w Polsce, gorący jest temat aborcji. Ale w USA co dwie godziny umiera kobieta na raka szyjki macicy – a nie musi tak być. To choroba, którą dzięki właściwej diagnostyce można w prawie w każdym przypadku wyleczyć. A pozwalamy żeby kobiety umierały. Czy budzi to oburzenie? Nie.
Podobnie zadziałały podziały polityczne w pandemii. Wielu republikanów zwalczało szczepionki – ze śmiertelnym skutkiem. Ale liberałowie z kolei popierali zamykanie szkół, co miało katastrofalne skutki dla biedniejszych dzieci. Wiele dzieci, z biedniejszych białych i czarnych rodzin, po prostu wypadło z systemu, nikt im nie pomógł, nie zainteresował się, czy zamknięcie szkół i odebranie im szans na edukację równych dzieciom z zamożnych rodzin, to dobry pomysł. I ludzie z mojej klasy społecznej – wyedukowani liberałowie – chyba do dziś nie rozumieją, w czym tu problem.
Keep reading with a 7-day free trial
Subscribe to To nie jest blog. to keep reading this post and get 7 days of free access to the full post archives.