Dźwięk targanej przez wiatr po asfalcie wywróconej hulajnogi, wściekły metaliczny skrzek, niósł się i nie dawał spokoju, choć zamknąłem okna i mieszkam na czwartym piętrze. Burza, która przyszła nad Warszawę, wywróżona Alertem RCB i relacjonowana na żywo w tysiącach Instastories, była naprawdę upiorna. I nie trzeba było nikogo o tym dodatkowo przekonywać. Tych o twardym śnie, jeśli naprawdę przespali noc, i tak rano przywitały obrazki konarów i gałęzi wystających z dziurawych przednich szyb samochodów i zwisających z balkonów. Niecały tydzień później na Powązkach wciąż straszył otwarty grób – drzewo spadło równo pośrodku płyty łączącej dwa nagrobki i stłukło ją, otwierając zionącą trzy metry w dół dziurę.
Był koniec sierpnia i z apokaliptycznego bingo możno było już spokojnie odkreślić ekstremalne zjawiska pogodowe.
Rok 2020 jest próbą generalną apokalipsy. I nie zmienia tego fakt, że póki co spędzamy ten czas zajmując się głównie kręceniem gównoburzy na Facebooku.
I.
William Gibson – genialny pisarz science-fiction, który właściwie w pojedynkę stworzył cyberpunk – w najnowszej trylogii* odnosi się (to znaczy jego bohaterowie z przyszłości się odnoszą) do apokalipsy czasów XXI-wieku, określając ją jako jackpot. Jackpot, czyli ostateczne trafienie w loterii albo grze hazardowej – trzy właściwe symbole w okienku jednorękiego bandyty albo szóstka w totka. Jak na przykład: epidemie, wielkie wymieranie gatunków i konflikt atomowych mocarstw naraz. Albo susza, wojna handlowa i kryzys żywnościowy na Zachodzie połączony z wielkimi ruchami migracyjnymi w krajach biednego Południa. Albo topnienie lodowców, upadek systemu kredytowego wynikający z odmowy uznania swoich wzajemnych zobowiązań przez USA i Chiny… i tak dalej. Jakby nie patrzeć, jesteśmy w takim momencie. To nie jest ten właściwy jackpot, ale jakiś jego wariant, łagodniejsza i mniej zabójcza kombinacja zjawisk, które skończyły znaną cywilizację w książkach Gibsona. I najprawdopodobniej również skończą naszą cywilizację.
W 2020 roku, na sto dni przed jego końcem, możemy już odnotować obozy koncentracyjne, bezprecedensowe topnienie pokrywy lodowcowej, susze i rekordowe temperatury – w tym pożary lasów i upały na Syberii – globalną epidemię i zabójczą szarańczę. Ameryka jest rozdzierana konfliktem, który nie jest jeszcze wojną domową, ale już krokiem w kierunku państwa upadłego. Uzbrojona awangarda dwóch zwaśnionych stron dopuszcza się mordów i odbiera państwu jego monopol na przemoc. A zbyt zaszantażowane przez swoje radykalne elektoraty partie nie są w stanie potępić przemocy ze strachu przed sondażowym tąpnięciem i falą oburzonych twittów. Cały czas trwa – choć o nim nie mówimy – motywowany głodem i wojną exodus ludzi z Afryki przez morza i szlak lądowy do Europy. Charakteru zaledwie niespodziewanych i makabrycznych fajerwerków nabierają wydarzenia takie, jak wybuch w Bejrucie. Jakby w państwie, gdzie przebywa 2 miliony uchodźców i szaleje epidemia, brakowało nieszczęść do kompletu.
Widmo głodu wisi nad Ameryką. W ekonomii czasów pandemii jedzenia brakowało w co ósmym gospodarstwie domowym. Lockdown i potężne kolejki do banków żywności ujawniły kiepsko skrywany sekret – walka o zapasy jedzenia i zdrowy posiłek trwa. Coś, co eksperci nazywają “brakiem bezpieczeństwa żywieniowego” jest codziennością milionów Amerykanek i Amerykanów – pisze Brenda Ann Kenneally w najnowszym wydaniu weekendowego magaznu “New York Timesa”. Niby wszyscy mogli się tego spodziewać, ale warto powiedzieć to sobie na głos – głód wrócił do Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Nawet odkładając polityczne panikarstwo na bok – “Trump/Kaczyński nas wszystkich zamknie w obozach” – 2020 rok przyniósł dość apokaliptycznych wydarzeń, żebyśmy mogli w dość komfortowej atmosferze, wciąż w wersji demo i zapiętymi pasami, przeżyć ją i wyciągnąć wnioski. Te nie napawają optymizmem.
Jesteśmy, by zacytować może już zużyty, ale zawsze trafny tytuł klasycznej książki socjologa Neila Postmana – bliscy “zabawienia się na śmierć”.
Tu warto zacytować Janka Śpiewaka, bo zwięźlej ująć się tego nie da.
II.
Edwin Bendyk w swojej świetnej książce “W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata” przywołuje metaforę “Klifu Seneki”. Klif Seneki to moment, za którym – jak to z klifami bywa – czeka upadek. Takie sprzężenie czy konstelacja okoliczności – równowaga klimatyczna, stabilność systemu finansowego, sprawny łańcuch dostaw żywności albo międzypaństwowy pokój – które, mówiąc wulgarnie, “działa póki działa”. Jednak za wyczerpaniem źródeł energii, renty z dotychczasowego modelu gospodarczego, roztrwonieniem zapasów żywności albo zburzeniem międzynarodowego ładu handlowego nie ma łatwego przejścia w kolejną, bezpieczną, fazę. Stąd “klif”. W historii nie brakuje przykładów państw, społeczeństw i imperiów, które z klifu spadły – gdy nie mogły dłużej rozwijać się dzięki ciągłemu podbojowi, konsumpcji dóbr naturalnych albo rozszerzaniu w nieskończoność przywilejów wąskiej elity władzy. Jednak gdy te zjawiska zaczęły im ciążyć, były zbyt głęboko zakorzenione, żeby z dnia na dzień je porzucić – nawet gdy więc zbliżały się do krawędzi klifu, nie sposób było powstrzymać upadku.
„Byłoby to w naszej słabości oraz w naszych trudnościach jakąś pociechą, gdyby wszystko niszczało tak wolno, jak powstaje. Tymczasem zysk wzrasta powoli, a strata spiesznie”
– przypomina nam Senekę Bendyk.
“Państwo, cywilizacja rosną i krzepną powoli, upadają jednak zazwyczaj szybko, nie dając czasu na przygotowanie się do katastrofy” pisze Bendyk i zachęca nas, żebyśmy przyjrzeli się licznym w naszej historii momentom, gdy Polska spadła z “klifu Seneki” – od Potopu Szwedzkego, po kryzys energetyczny i gospodarczy w późnym PRL. Ale pycha i samozadowolenie, z jakim przebrnęliśmy przez pierwszą falę pandemii, zachęca do przeciwnego eksperymentu myślowego. Aby spojrzeć, że wielokrotnie z klifu nie spadliśmy – choć popełnialiśmy wiele błędów, to w ostatnim trzysiestoleciu katastrofy nas oszczędziły.
Gdy w latach 90 kraje byłej Jugosławii pogrążyły się w bratobójczej wojnie, a Ukraina zmieniła się w postsowiecki poligon oligarchów – w Polsce biły się co najwyżej dwie mafie, kibole na ustawkach i policja związkowców. Gdy kryzys walutowy w połowie tamtej dekady ostatecznie zrujnował rosyjską gospodarkę i nadzieję na liberalną transformację – w Polsce gotowały się AWS-owskie reformy. Gdy po 11 września 2001 świat Zachodu mierzył się z terrorem – w Polsce tylko media fantazjowały o zamachu na Pałac Kultury. Gdy po 2008 roku kryzys gospodarczy dewastował gospodarki dużo bogatsze od naszej – my mieliśmy “zieloną wyspę”. I tak dalej.
Oczywiście, że Polski nie uratowały wtedy tęgie głowy rządzących i odpowiedzialność elit – ratowała nas peryferyjność i wciąż mała integracja ze światowym systemem kapitalistycznym, a także wygodne miejsce na marginesie globalizacji.
Drodzy czytelnicy i czytelniczki! Gorąca prośba, skoro już tu jesteście 🙏🏻.
Ten tekst powstał dzięki płatnym subskrypcjom 💸 Jeżeli podoba się wam, kliknijcie w poniższy guzik, by otrzymywać wszystkie moje teksty bezpośrednio do skrzynki odbiorczej. (Bez reklam i przedpremierowo).
Dziennikarska niezależność od polityków, linii redakcyjnych, rządowej propagandy i interesów ukrywających się za „sponsorowanymi treściami” jest dziś możliwa przede wszystkim dzięki platformom takim jak ta i dobrowolnym wpłatom. To m.in dzięki waszemu wsparciu ✊🏻 wciąż udaje mi się pisać własnym głosem, irytując i próbując zmuszać do myślenia wszystkich po równo – nie oglądając się na sympatie i dogmaty społecznościowych baniek i środowisk.
Jeszcze raz więc – jak ten Bernie Sanders w memie – proszę o wasze wsparcie. Mnie pomoże to pisać, a dla was to koszt jednej kawy ☕️ w miesiącu.
Dziękuję! ❤️
Z COVID-19 było tak samo. Polska zwyczajnie dzięki temu, że wirus dotarł do nas późno, a wiedza o ograniczaniu jego zasięgu wcześnie, uzyskała status prymusa. Podobnie może być z kryzysem gospodarczym – jeśli wierzyć profesorowi Marcinowi Piątkowskiemu, Polska dzięki zakończy ten rok z 4 procentowym spadkiem PKB, w kolejnym zaś odbicie będzie podobnie duże i tym samym będziemy znów “europejskim liderem wzrostu”, kosztem innych mniej szczęśliwych krajów Wspólnoty. Nawet z suszą “się udało”, bo po potwornie suchej wiośnie przyszły czerwcowe ulewy i prawie pewne ryzyko ekologicznej klęski oddaliło się, a z nim koniec klifu.
Oczywiście więc, że nic sobie nie robimy z globalnych katastrof i zagrożeń, skoro przez ostatnie trzydzieści lat raczej nas omijały. A na pewno nie było okazji, by system władzy i elity nabrały strategicznej odpowiedzialności, a groza prawdziwej katastrofy zakorzeniła się w społeczeństwie. Polska nie spadła z “klifu Seneki” – a dramatyczne wydarzenia, jak katastrofa smoleńska, zachwiały naszą zbiorową psychiką, ale nie wykoleiły modelu władzy. A tym bardziej nie podważyły systemu społeczno-ekonomicznego. Na straszeniu uchodźcami w 2015 roku udało się Prawu i Sprawiedliwości wygrać kampanię wyborczą, ale – podobnie jak w wielu innych przypadkach – realne konsekwencje i wyzwania migracji do Europy nawet nas nie musnęły.
Nic z tego nie oznacza, że będziemy cieszyć się statusem zielonej wyspy i prymusa peryferiów w nieskończoność. Wręcz przeciwnie, kiedyś – raczej prędzej niż później – przyjdzie brutalne zderzenie z rzeczywistością.
Doświadczenie spokojnych – mimo wszystko – 30 lat tłumaczy jednak, czemu tak dobrze idzie nam ignorowanie znaków, jakie uparcie wysyła w 2020 roku świat. Tylko w kraju tak pewnym dobrobytu i lepszej przyszłości i tylko w społeczeństwie elit tak samozadowolonych można gruntownie odpuścić kwestie służby zdrowia, zarządzania kryzysowego, a nawet tak kluczowych jak inflacja cen i dostępność podstawowych produktów spożywczych i katastrofalna susza. Nie ma sensu siać paniki – ale Polsce w tym roku naprawdę groził deficyt wody i radykalny wzrost cen żywności wywołany suszą, inflacją i brakiem pracowników sezonowych. Udało nam się znów uniknąć najgorszego, kalendarz i klimat tym razem okazały się łaskawe, ale nigdy nie wiadomo na jak długo starczy ten karmiczny kredyt.
Choć jesteśmy krajem peryferiów, to mamy – żeby posłużyć się tym modnym określeniem – “problemy pierwszego świata”.
III.
Byłoby jednak naiwnością i oszustwem, powiedzieć, że to wyłącznie Polski problem. Przeciwnie. Kilka tygodni temu słuchacze “World Service” – serwisu BBC z wiadomościami ze świata – mieli okazję wysłuchać kuriozalnego wydania, które doskonale pokazało, w czym rzecz. Karuzela zastępczych problemów wszędzie wygląda podobnie.
Kilka kolejnych depesz wyglądało bowiem tak, jak gdyby na świecie zapanowała jakaś seksualna pandemia, a nie żaden koronawirus. W Turcji chcą wypowiedzieć konwencję antyprzemocową, jak na ironię przyjętą podczas obrad w Turcji i stąd nazywaną Stambulską – do mikrofonu wypowiada kobieta katowana niegdyś przez męża, która podobnie jak słuchający jej dziennikarz dziwi się, co i komu ma to pomóc w środku globalnego kryzysu. Następnie przenosimy się do Brazylii, gdzie aktywistka antyaborcyjna upubliczniła dane zgwałconej nastolatki, która planowała aborcję (zrobiła to w celu uniemożliwienia dziewczynce zabiegu) – kraj oburzony i podzielony na pół. Z Brazylii przenosimy się zaś do Polski, gdzie rząd kolejny tydzień zapowiada walkę z “ideologią LGBT”, a cytowany przez BBC europoseł Dominik Tarczyński obszernie opowiada, że Polacy nie godzą się, aby “ktoś jednego dnia był kobietą, potem facetem, potem znów kobietą” i nie dopuszczą do siebie cywilizacyjnej zgnilizny, która toczy już Zachód.
Tragizm tego wydania serwisu BBC polegał na tym, że moglibyśmy dowolnie ułożyć sobie z kolejnych krajów i podobnych wydarzeń bingo – tak są one podobne. Zachęcam, by zabawić się w tę grę i podmienić jedno na drugie “W Polsce aktywista aborcyjna ujawniła dane nastolatki”, “Turecki poseł przestrzega przed cywilizacyjnym gniciem Zachodu”, “Brazylia do końca kandecji Bolsanaro chce odrzucić konwencję antyprzemocową”. Widać różnicę? No właśnie.
Wymyśliliśmy sobie nieskończenie wiele doskonale sprawnych narzędzi do rozpraszania naszej uwagi. Seks i płeć są jednymi z najlepszych tematów, by niepewne przyszłości społeczeństwo zmobilizować do walki. Ale gdyby nie to, znalazłoby się coś innego.
Edwin Bendyk – którego zacytuję tu raz jeszcze – udzielił po zakończonej kampanii prezydenckiej 2020 roku wywiadu Grzegorzowi Sroczyńskiemu. I choć była to rywalizacja toksyczna, ogłupiająca, emocjonalnie obciążająca dla każdego o unerwionym mózgu – Bendyk zinterpretował kampanię i seksualną paniką moralną w jej centrum w zupełnie innym świetle.
My chcemy zapomnieć pandemię, traumę zamknięcia, lockdownu i w ogóle wszystko, co nam może przypominać, że świat się zmienia i kończy. Ten świat, który znamy. Chcemy wrócić do spokojnego życia. I ta kampania temu służyła. Znieczuleniu i wytłumieniu lęku, że naprawdę wielkie problemy mogą nam zaraz spaść na głowę. I nie będzie to żaden wydumany potwór Gender, tylko potwór realny. A w zasadzie trzy potwory: kryzys, zmiany klimatyczne i depopulacja Polski. Krwawe rzeczy. No to już lepiej się bać LGBT. Polska polityka ma dziś taką niedobrą funkcję, że pozwala nam się oszołomić, zapomnieć, przespać tę całą zmianę świata dookoła. Mimo emocjonalnego wrzenia to jest w gruncie rzeczy sen.
Edwin ma rację – siła, z jaką chcemy wyprzeć realne problemy, wraca do nas w postaci debaty jeszcze brutalniejszej i bezdusznej na wszystkich innych frontach.
Mogliśmy się przekonać, co zrobimy, gdy na horyzoncie zjawią się poważne problemy – i już wiemy.