📰 Prasówka #3: Aborcja w Ameryce i śmierć w Amazonie w Polsce
Czy sądy służą demokracji czy właśnie ją ograniczają?
To jest trzeci odcinek #prasówki, cyklicznego newslettera, w którym omawiam bieżące wydarzania i piszę o tym, co czytam, oglądam i czego słucham. I sądzę, że warto powiedzieć o tym i Wam. Jeśli coś z polecanych tu przeze mnie książek, artykułów i podcastów kiedyś wam się przyda – dajcie mi znać! Możecie mi też wówczas postawić ☕️ wirtualną kawę – pod tym adresem. To sposób, aby dzięki drobnym wpłatom utrzymać ten cykliczny newsletter z linkami w tej formie – bezpłatnej i otwartej dla wszystkich.
Z Sądu Najwyższego USA wyciekł projekt uzasadnienia decyzji o uznaniu niekonstytucyjności federalnego prawa do przerywania ciąży…
…a puszka pandory została otwarta. To chyba pierwsza w historii najważniejszego sądu konstytucyjnego świata okazja, gdy przed decyzją sędziowskiej większości ktoś decyduje się zrobić przeciek do prasy. Jakie skutki ma to dla wiarygodności instytucji i samego systemu politycznego, nietrudno zgadnąć. Sędziowie w większości nominowani przez republikanów, w tym trójka przez prezydenta Trumpa, skłaniają się ku temu, by obalić słynne rozstrzygnięcie Roe v. Wade sprzed 50 lat, które gwarantowało dostęp do aborcji na poziomie federalnym – a mówiąc precyzyjniej: zabraniało aborcji zabraniać. Ale z czasem utrudnienia w dostępie do aborcji w niektórych stanach stały się już tak duże, że prawo do przerywania ciąży było w rzeczywistości dla dziesiątków milionów kobiet w USA iluzoryczne. Ewentualne całkowite obalenie Roe v. Wade doprowadzi więc nie tyle do federalnego zakazu aborcji, ale przywróci decyzje stanom: kilkanaście konserwatywnych pójdzie drogą możliwie najostrzejszego zakazu, inne przeciwnie.
Niektórzy przekonują, że będzie to decyzja w rzeczywistości prodemokratyczna: bo prawo lub zakaz przerywania ciąży będzie znów decyzją większości – będą stany, które aborcji zakażą, a będą takie, które zliberalizują swoje prawo. Sąd Najwyższy reprezentuje w oczach zwolenników tego podejścia elitarny i antydemokratyczny nurt w amerykańskiej polityce – gdy prawo, jakie w normalnych warunkach mogą i powinni ustalać demokratycznie wybrani przedstawiciele i przedstawicielki społeczeństwa, faktycznie jest dyktowane przez dziewięcioosobowy skład pełniących dożywotni mandat i nieusuwalnych sędziów. Dlatego – argumentują – cofnięcie decyzji Sądu z 1973 roku (podjętej, BTW, przez samych mężczyzn) jest dobre dla demokracji, bo pozostawi decyzje o legalności aborcji w rękach lokalnej władzy i jej wybieralnych przedstawicieli. Gdyby zaś partia demokratyczna miała trochę oleju w głowie, to dawno by już zresztą tak myślała o aborcji – jako o sprawie do wygrania politycznie, a nie na sali sądowej.
Ale rację mają i dzisiejsi krytycy oraz krytyczki nadchodzącej decyzji. Reprezentatywność amerykańskich instytucji jest dość umowna. Do obalenia prawa do aborcji potrzebna będzie większość 5:4 w Sądzie Najwyższym. Ale z pięciorga sędziów, którzy mogą cofnąć prawo do aborcji, aż czworo zostało wybranych przez prezydentów, którzy… zdobyli mniej głosów niż swoi konkurenci. Chodzi o Trumpa (który zdobył mniej głosów niż Hillary Clinton) i George’a W. Busha, (który zdobył mniej głosów niż Al Gore w 2000 roku). Jeden i drugi, jak wiemy, objęli urząd, bo w USA o wyniku wyborczym nie decyduje głosowanie większościowe, ale Kolegium Elektorów – instytucja gwarantująca większą reprezentację mniej ludnym (a w czasach swojego powstania: niewolniczym) stanom.
Co więc mówić o demokracji i reprezentacji w systemie, gdzie kontrolę nad konstytucją sprawują sędziowie wybrani przez mniejszą część społeczeństwa, mianowani rękami prezydentów, którzy zdobyli mniejsze poparcie w wyborach i zatwierdzani pospiesznie na dożywotnią kadencję przed wyborami, by nawet po przejściu do opozycji mniejszość miała władzę nad najpotężniejszym mechanizmem stanowienia prawa? Sąd Najwyższy został w systemie konstytucyjnym USA pomyślany jako hamulec przeciwko „ekscesom” większości i jako jeden z wielu „antypopulistycznych” mechanizmów ustrojowych. Miał pilnować, by większość nie uciskała mniejszości, korzystając w pełni z demokratycznych praw, które uchwalać będzie w swoim i tylko swoim interesie. Co jednak z ryzykiem odwrotnym? Jeśli Sąd Najwyższy zostanie wykorzystany, by chronić interesy antydemokratycznej mniejszości i machinacje tych samych demagogów, których miał ograniczać? Dobre pytanie.
Niezależnie, po której stronie tego sporu jesteście, warto przypomnieć sobie świetny esej Caitlyn Flanagan – „Nieuczciwość debaty aborcyjnej” z grudnia 2019.
Czytam: „Korpo” Katarzyny Dudy
15 lat temu w Bielanach Wrocławskich zagościł Wielki Brat. To właśnie tam kręcono kolejną edycję hitowego telewizyjnego reality show o życiu na podglądzie i pod dyktando komend niewidocznego szefa/rodzica/dyktatora. Dziś wciąż, choć telewizyjny Big Brother wyprowadził się już spod Wrocławia, jego duch ma się bardzo dobrze. Na miejscu fikcyjnego i nieco zainscenizowanego „życia pod kontrolą” pojawił się prawdziwy szef, prawdziwa kontrola i prawdziwa inwigilacja. Tym razem Domem Wielkiego Brata są magazyny, montownie i centra logistyczne wielkich globalnych korporacji – w tym oczywiście Amazona – a jego obserwacji i kontroli poddani są ich pracownicy. Żadnych telefonów do bliskich, kontrola czasu spędzanego w toalecie, monitorujący każdy krok algorytm i rewizje przyniesionych z domu kanapek – tak opisuje podobieństwa Orwellowskiej antyutopii, telewizyjnego reality show i codzienności pracy w halach i biurach wielkich korposów Katarzyna Duda w swojej nowej książce „Korpo”. Duda dedykuje swoją książkę pamięci Dariusza Dziamskiego, który zmarł w pracy w Amazonie 6 września 2021 roku i to właśnie firmie Jeffa Bezosa poświęca Duda szczególnie dużo uwagi. To właśnie ten internetowy gigant – i największy amerykański pracodawca w Polsce – jest dla autorki największym ze współczesnych Big Brotherów.
Nie wszystkie rozdziały i tematy w książce potraktowane są z taką błyskotliwością, jaką charakteryzuje się otwierająca „Korpo” metafora. Czasami w mnogości opisanych firm i miejsc pracy gubi się też ogólniejsza diagnoza. Książka utrzymana jest bardziej w konwencji historii mówionej, czy modnej ostatnio formuły reportażu „oddającego głos”. Duda jest – jak na swoją wiedzę, książkowy i badawczy dorobek – ponad miarę skromna. Może dobry redaktor albo redaktorka mógł powiedzieć jej, że czasem warto – dla dobra książki – się odrobinę powymądrzać, wyklarować parę tez, nie chować się za bohaterkami i bohaterami reportażu.
Trzeba jednak Katarzynie Dudzie oddać, że z podziwu godną konsekwencją, odwagą i rzetelnością dokumentuje grzechy polskiego rynku pracy. A kiedy w „Korpo” decyduje się pokazać jego szkodliwe mechanizmy i pułapki, robi to z wielką dla nas, czytelników, korzyścią. Duda umiejętnie bowiem wyciąga dwa paradoksy, jakie w mainstreamowej, dyskusji o inwestycjach zagranicznych w Polsce są niemal nieobecne. Po pierwsze: miejsca pracy, jakie powstają w Polsce, powstają tu tylko dlatego, że zostały zlikwidowane gdzieś indziej. „Pani Halinka z księgowości wykonuje pracę, jaką do niedawna miała jeszcze jakaś pani Helen spod Londynu, Leeds albo Sheffield” mówiła mi w rozmowie, która ukazała się właśnie na stronach PRZEGLĄDU Duda. Autorka „Korpo” pokazuje swego rodzaju obieg zamknięty – całe zespoły, firmy i branże przenosi się z Zachodu na Wschód. Oczywiście, ludzie których miejsca pracy zlikwidowano – czy to przenosząc do Polski montownię telewizorów czy dział obsługi klienta dla londyńskiej firmy – wiedzą o tym doskonale. Bo czasami sami szkolili ludzi, którzy mieli wkrótce zająć ich miejsca. Choć Duda nie stawia tego w ten sposób, to nietrudno w tym kontekście zrozumieć, skąd potem poparcie dla polityków obiecujących powrót miejsc pracy do kraju pochodzenia lub sprzeciwiają się wyniesieniu choć jednej fabryki z ich ojczyzny (Le Pen, Brexitowcy, Trump itd...). Ale z tego, że te miejsca do Polski przeniesiono, wynika też drugi paradoks. Łatwo będzie je stąd zabrać. Gdy okaże się, że gdzieś indziej jest taniej albo z politycznych powodów (patrz znowu: Le Pen, Brexitowcy, Trump) trzeba będzie odwrócić proces mirgacji tych miejsc pracy, to znikną one szybciej niż ktokolwiek zdąży wymówić „Fabryka Fiata w Tychach”.
To się – i o tym Duda też pisze – już zdarza. „Gdyby nie wojna, może już teraz globalne firmy zadawałyby sobie pytanie: skoro już nie Londyn, ani nawet Lublin, to może Lwów?” .
Słucham: audiobooka „The Bidens” Bena Schreckingera
Prezydent Joe Biden jest przynajmniej w jednym wymiarze zwycięzcą wielkiej polaryzacji społecznej Ameryki czasów Trumpa. Media głównego nurtu obchodzą się z wiekowym prezydentem i jego życiem prywatnym wyjątkowo łagodnie. Oczywiście, Biden jest – i oddaję mu to bez żadnego przymusu – bardzo sprawnym politykiem i lepszym niż wielu się spodziewało przywódcą. Nie widzę też jakiegoś wielkiego społecznego pożytku w tym, żeby media prześwietlały jego przodków (byli wśród nich posiadacze niewolników) albo rozliczały z każdej błędnej decyzji (jaki polityk z jego stażem nie ma na swoim koncie żadnej kompromitującej pomyłki?).
Ale mimo wszystko: podwójne standardy, jakimi te same redakcje mierzą Trumpa i Bidena, są czasem uderzające. Bo co by było, gdyby to syn Trumpa był jednocześnie mężem wdowy po swoim tragicznie zmarłym bracie i ojcem dziecka koszykarki/eks-tancerki erotycznej, znajomości z którą się wypierał, zasłaniając niepamięcią spowodowaną uzależnieniem od cracku i ciągami alkoholowymi? Come on!
Hunter – syn Bidena, którego dotyczy ta historia – był też w centrum afery z niedoszłym impeachmentem Trumpa. Bo to właśnie od powołania syna Bidena – zostańcie ze mną! – do rady nadzorczej ukraińskiej firmy Burisma i milionów dolarów, jakie młodszy Biden i jego partnerzy biznesowi zarobili dzięki nazwisku ojca m.in. w Ukrainie, zaczęły się naciski Trumpa na prezydenta Zełeńskiego, by ukraińska prokuratura przyjrzała się sprawie, co z kolei stało się przyczyną do wszczęcia procedury impeachmentu i próby odwołania Trumpa w poprzedniej kadencji. A to nawet nie połowa historii samego Huntera.
Jednak klan Bidenów – to główna teza książki Schreckingera – ponad wszystko wyznaje zasadę klanowej lojalności. I Bidenowie nie pozwolą, by komuś z nich stała się krzywda. „The Bidens” to dobra, wcale nie skandalizująca czy plotkarska, dziennikarska robota. Taka, która po prostu opisuje niewygodne fakty o politykach, nie wydając od razu wyroków ani nie kipiąc moralnym oburzeniem. Jako, że to aktualnie bardzo niemodne w dziennikarstwie podejście, książka Schreckingera nie zdobyła póki co wielkiej widowni, a częściej cytuje go prawicowa telewizja Fox i internetowa szuria, choć autor jest jak autorem jak najbardziej poważanego serwisu POLITICO. Ale tak właśnie działają podwójne standardy.
Tego dnia w historii: 4.05.1992 dobiegły końca zamieszki wywołane policyjnym pobiciem w Los Angeles
„Tego dnia trzydzieści lat temu, czterech policjantów z Los Angeles – trzech z nich białych – nie usłyszało zarzutów po wściekłym pobiciu Rodneya Kinga, Afroamerykańskiego mieszkańca miasta. Zajście zostało nakręcone kamerą przez przechodnia, a pełen brutalności film dotarł do widzów w całym kraju i na świecie. Wściekłość na decyzję sądu rozlała się na ulice i doprowadziła do wybuchu kilkudniowych zamieszek…” – przypominała w rocznicę amerykańska rozgłośnia NPR.
Dziękuję za wasz czas! Mam nadzieję, że udało mi się was zainteresować. Jeśli tak, możecie „kupić mi kawę” – to jest wirtualnie wesprzeć drobną kwotą, równowartością małej lub dużej kawy, w serwisie BuyCoffee.to
Mam nadzieję, że ta nowa forma przypadnie wam do gustu. Będę bardzo wdzięczny (naprawdę!) za wszystkie uwagi i komentarze – zarówno pod tym newsletterem, jak na na dymek@substack.com.
Czy jest coś, o co powinienem wzbogacić tę platformę? Interesuje Was jakiś konkretny temat? Macie pomysł na to, z kim powinienem zrobić wywiad? Piszcie 📮.